Na hasło „Don” można mieć różne skojarzenia. Dla fanów kultowych filmów będzie to oczywiście Don Vito Corleone. Dla miłośników klasycznej literatury – Don Kichot. Dla tych, którzy kochają polskie kreskówki odpowiedzią będzie pewnie: Don Pedro, szpieg z Krainy Deszczowców, a ci, którzy wolą cygańską muzykę, bez wątpienia wskażą na Don Vasyla. Z kolei dla kibiców boksu skojarzenie może być tylko jedno: Don King. Mistrz konferencji prasowych, posiadacz być może najsłynniejszego afro na świecie, multimilioner i – jak samo nazwisko wskazuje – bezdyskusyjny król promotorów.
Niektórzy promotorzy bokserscy mieli łatwy start. Weźmy na przykład takiego Eddiego Hearna, dziś jednego z największych na świecie, gościa, który ma pod swoimi skrzydłami choćby najjaśniejszą gwiazdę wagi ciężkiej, Anthony’ego Joshuę. Eddie ma 38 lat i już piekielnie mocną pozycję. Nie da się zaprzeczyć, że ma charyzmę, jest wygadany, potrafi zadbać o interesy swoich bokserów (i oczywiście swoje). Ma też doskonałe wyczucie i potrafi dać kibicom to, czego chcą. Dziś jego praca to w dużej mierze samograj: ustal datę, zarezerwuj jak największy stadion i puść bilety do sprzedaży. W ostatnich przypadkach nawet 80 tysięcy wejściówek (wcale nie tanich) potrafiło się sprzedać w kilka godzin. Jednym słowem: żyć, nie umierać. A jednak, choć oczywiście nie chcemy odbierać Eddiemu Hearnowi jego zasług, to nie da się zaprzeczyć, że w dużej mierze zawdzięcza je ojcu. To Bary Hearn przez lata rozdawał karty w Wielkiej Brytanii. Syn po prostu przejął to, co zbudował ojciec.
Bokserska potęga
Don King tak łatwo nie miał. W sumie – miał raczej mocno pod górkę. Kiedy zaczynał, nie miał praktycznie nic. Oczywiście, można powiedzieć, że znalazł się we właściwym miejscu o właściwym czasie. Ale przecież to nie wystarczyło. Trzeba jeszcze było mieć jaja. I Don King je miał, równie wielkie, jak afro, które – jak już ustaliliśmy – jest ogromne. Wystarczyło to do zbudowania bokserskiej potęgi, sieci wpływów, pozwalającej zarabiać gigantyczne pieniądze. Dla Kinga oraz dla jego zawodników. Kolejność nie jest tu przypadkowa – zawsze ważniejsza była kasa, która trafiała do kieszeni wszechwładnego promotora. Jak się komuś nie podobało – mógł szukać szczęścia gdzie indziej. Trudno mówić o przypadku w sytuacji, w której praktycznie wszyscy bokserzy, walczący dla Kinga, wcześniej czy później grozili mu procesem, albo występowali na drogę sądową.
Od sądu zresztą wszystko się zaczęło. Albo inaczej – mogło i powinno się skończyć. Prawdę mówiąc: już wtedy, w 1966 roku, objawił się niewiarygodny talent Dona Kinga, wówczas 35-letniego, do wychodzenia z najgorszego nawet szamba bez szwanku. W 1966 roku późniejszy promotor był sądzony za drugie zabójstwo. Do pierwszego doszło 12 lat wcześniej. Wtedy zastrzelił Hillary’ego Browna, który próbował obrabować prowadzone przez niego kasyno. Sąd uznał to za obronę konieczną, choć fakty mówiły co innego. Kiedy Brown zobaczył, że jego plan nie wypalił, salwował się ucieczką. King ruszył za nim i wpakował mu dwie kule w plecy. Obrona konieczna? Można mieć wątpliwości. W każdym razie, sprawa została umorzona. W kolejnym przypadku zabójstwa już tak gładko nie poszło.
Głowa podskakiwała jak gumowa piłka
Drugą ofiarą Dona Kinga był Sam Garrett, jego pracownik, który nie kwapił się ze zwrotem 600 dolarów długu. Doszło do kłótni, która skończyła się bijatyką, w czasie której King zatłukł Garretta na śmierć. Bob Tonne, policjant, który pierwszy pojawił się na miejscu zdarzenia, opisywał później to, co zobaczył, z przerażającymi szczegółami.
– Głowa mężczyzny podskakiwała na asfalcie, niczym gumowa piłka, a inny gość stał nad nim, z pistoletem w prawej dłoni, kopiąc go po raz kolejny w głowę – zeznał policjant. Tym „innym” był właśnie Don King. Trudno się dziwić, że po czymś takim późniejszy promotor został skazany za zabójstwo drugiego stopnia, co oznaczało dożywocie.
King wtedy – pewnie nie po raz pierwszy – zastosował metody, które później wielokrotnie działały także w bokserskim biznesie. Kolejnym świadkom oferował łapówki w zamian za korzystne zeznania. Gdy to nie skutkowało – groził. Miał solidne argumenty, bo już wtedy był kojarzony ze wspólnych interesów z Johnem Gottim, szefem rodziny Gambino. Tak czy inaczej, kampania się powiodła. Sędzia ostatecznie zmienił kwalifikację z zabójstwa na „nieumyślne spowodowanie śmierci”. Nieumyślne – poprzez kopanie nieprzytomnego w głowę? Rozumiemy, że siła argumentów Kinga i jego adwokatów musiała być duża. Całkowicie zarzutów nie udało się wycofać i skończyło się na czteroletnim wyroku. Przy dożywociu – niezła promocja.
Trzy szanse Gołoty
King wyszedł z więzienia i niemal z miejsca stał się tym, kim był przez następne cztery dekady – praktycznie wszechmocnym promotorem bokserskim, gościem, który potrafił z przeciętniaka zrobić mistrza świata, a z mistrza świata – bankruta. Wszystko w myśl prostej zasady: ma być tak, jak ja chcę, a jeśli fakty mówią co innego, to tym gorzej dla faktów.
Don King to człowiek z niebywałą charyzmą. Roztacza wokół siebie niesamowitą atmosferę, człowiek nagle czuje, że znalazł się w centrum dowodzenia światem. Ten gość zna wszystkich, wszystko może, wszystko potrafi załatwić. Kiedy wybucha tym swoim szalonym śmiechem, przez chwilę możesz się zastanawiać: wariat, czy geniusz? Ale fakty tym razem są po jego stronie – wypromował największych bokserów świata, zarobił fortunę, zorganizował najsłynniejsze walki. Nawet, jeśli trochę wariat, to piekielnie skuteczny.
Zresztą, my, Polacy, coś o jego skuteczności możemy powiedzieć. To przecież Don King doprowadził do serii, która teoretycznie nie miała prawa się zdarzyć. 14 lat temu 36-letni Andrzej Gołota, promowany właśnie przez ekscentrycznego Amerykanina, dostał szansę walki o mistrzostwo świata wagi ciężkiej. Z Chrisem Byrdem boksował znakomicie, ale sędziowie wypunktowali krzywdzący Polaka remis. King o arbitrów nie zadbał, ale szybko załatwił Polakowi kolejny pojedynek o pas – tym razem z Johnem Ruizem.
I znów – Andrzej zrobił swoje, dwa razy miał mistrza na deskach, zdaniem większości obserwatorów wygrał. Niestety, trzej najważniejsi obserwatorzy na swoich kartach punktowych przyznali Amerykaninowi skandaliczne zwycięstwo. King wiedział, że Gołota został oszukany, zorganizował więc trzecią kolejną walkę o tytuł. To pokazuje siłę Kinga – mimo dwóch oficjalnie nieudanych prób, zorganizował trzecią walkę o pas najbardziej prestiżowej kategorii wagowej z rzędu! Niestety, powiedzenie „do trzech razy sztuka” tym razem się nie sprawdziło. No, przynajmniej nie tak, jakbyśmy chcieli. Gołota w ciągu 53 sekund trzy razy wylądował na deskach i to był koniec marzeń.
Adamek: od tytułu do procesu
Jedyna dobra wiadomość tego majowego wieczoru 13 lat temu była taka, że inny promowany przez Kinga Polak zdołał wywalczyć mistrzostwo świata. Kariera Tomasza Adamka prawdziwego rozpędu nabrała właśnie wtedy, gdy związał się z posiadaczem najsłynniejszego afro w świecie boksu. King szybko zapewnił „Góralowi” awans w rankingu WBC, a następnie – walkę o wakujące mistrzostwo świata. Adamek walczył heroicznie, mimo złamanego nosa, i został pierwszym polskim mistrzem świata w boksie zawodowym. Czy bez pomocy Kinga byłoby to możliwe? Na pewno nie tak szybko.
Przy okazji pierwszej obrony tytułu przez Adamka, Don King przyleciał do niemieckiego Duesseldorfu. Na konferencji prasowej przed walką Polaka z Thomasem Ulrichem machał polską flaga, wołał coś o Adamku, Lechu Wałęsie i polskiej kiełbasie. Gdyby do sali konferencyjnej wszedł psychiatra, który o Kingu nigdy nie słyszał, z miejsca wypisałby skierowanie do domu wariatów.
Po walce, którą Adamek wygrał w spektakularny sposób w szóstej rundzie, odbyła się huczna impreza. W zamkniętym lokalu mistrz świata świętował z żoną Dorotą, trenerem Andrzejem Gmitrukiem i kilkoma osobami z teamu. Był menedżer Ziggy Rozalski. Był Andrzej Gołota z żoną Mariolą. Był oczywiście Don King z obowiązkowym zestawem flag: polską, amerykańską i niemiecką. Ja zostałem zaproszony jako jedyny z dziennikarzy. Nie skończyło się to zbyt dobrze, bo nadmiar wina wypitego w zacnym gronie spowodował, że zaspałem na poranny samolot do Warszawy. Ale konieczność wracania samochodem z Niemiec to nic w porównaniu z możliwością rozmowy i wypicia kieliszka wina z gościem, który organizował największe walki Muhammada Alego i Mike’a Tysona! Ile razy pomyślałem, że gość zachowuje się jak wariat, przypominałem sobie te walki oraz fakt, że w kieszeni, jako drobne, nosi więcej niż wynoszą moje roczne zarobki…
Nikt ci tyle nie dam, co ci King obieca
W każdym razie, King na imprezie w Duesseldorfie bawił się przednio. Cały czas powtarzał, że Adamek jest najlepszy, podobnie jak Lech Wałęsa i polska kiełbasa. Niespełna pół roku później w sądzie na Manhattanie polski bokser złożył pozew przeciwko swojemu promotorowi. „Góral” tłumaczy, że miał toczyć trzy pojedynki rocznie, a tymczasem w ciągu półtora roku wyszedł do ringu zaledwie dwa razy. Po kilku miesiącach doszło do ugody i Adamek wycofał pozew. Niedługo później zresztą jego kontrakt z Donem Kingiem został wykupiony przez Bogusława Bagsika, ale to już zupełnie inna opowieść.
Czy Don King przejął się pozwem od Adamka? Mocno wątpliwe. Ostatecznie, procesowali się z nim znacznie więksi, z Alim i Tysonem na czele. Scenariusz zawsze był podobny i opierał się na prostej zasadzie: nikt ci tyle nie da, co ci King obieca. King obiecywał złote góry, ale z realizacją tych deklaracji bywało różnie.
Zaczęło się spektakularnie. Niedługo po wyjściu z mamra, szerzej nieznany King zaoferował rekordową na ówczesne czasy (1974) kwotę 10 milionów dolarów za walkę Muhammadowi Alemu i George’owi Foremanowi. Pojedynek odbył się w Zairze i przeszedł do legendy jako „Rumble in the Jungle”. Kolejna wielka walka, „Thrilla in Mainla”, czyli starcie Alego z Joe Frazierem, na lata ugruntowała pozycję Kinga jako rozdającego karty w tym biznesie. A potem przyszła era Mike’a Tysona, najmłodszego mistrza świata wagi ciężkiej. Jego promotorem był oczywiście King. Tyson zarobił krocie, ale po latach pozwał Dona o 100 milionów dolarów. Twierdził, że przez całą karierę był przez niego oszukiwany. Ostatecznie King wypłacił 14 milionów dolarów odszkodowania, tym samym potwierdzając, że coś było na rzeczy.
To diabeł, afro kryje rogi
– King to nędzna, oślizgła, skurwysyńska gadzina. Twierdził, że jest moim czarnym bratem. A tak naprawdę jest złym człowiekiem, naprawdę złym. On zabiłby własną matkę za dolara. Jest bezwzględny, chciwy i nie wie, jak kochać innych – mówił Tyson.
– Don King to oszust. Mówi się o nim, że włosy ma tak postawione, żeby nie było widać rogów. To wcielony diabeł. Nie znam nikogo, kto byłby zadowolony ze współpracy z nim – twierdził Witalij Kliczko.
Mocne słowa, ale kolejne fakty zdają się je potwierdzać. Na przykład w 1982 roku, już po ostatniej walce, Muhammad Ali pozwał Kinga, twierdząc, że zapłacił mu o 1,1 mln dolarów za mało za starcie z Larrym Holmesem. Przed procesem Ali trafił do szpitala w kiepskim stanie. King namówił jego przyjaciela, Jeremiaha Shabazza, żeby odwiedził boksera. Dał mu walizkę z 50 tysiącami dolarów oraz list, w którym Ali rezygnował z procesu oraz dawał Kingowi prawo do organizacji jego następnych walk. – Ali był chory i coś mamrotał. Na pewno potrzebował pieniędzy – wspominał potem Shabazz, który przyznał, że żałuje tego, co zrobił. Tak czy siak, Ali podpisał list, godząc się na 50 tysięcy, zamiast należnego ponad miliona.
Kinga pozywali o grube pieniądze także między innymi Larry Holmes, Tim Whiterspoon, Terry Norris, Lennox Lewis i Chris Byrd. Najczęściej kończyło się odszkodowaniami znacznie niższymi od oczekiwanych.
Nie zapomniał żadnej liczby
W błędzie będzie jednak ktoś, kto pomyśli, że może King po prostu trochę nie ogarnia i gubi się w natłoku obowiązków. Promotor ma niesamowitą głowę do liczb. W młodości przyjmował nielegalne zakłady bukmacherskie. Po latach opowiadał o tym, kiedy ktoś go spytał jak to możliwe, że pamięci potrafi podać dowolny numer telefonu.
– Robiłem kiedyś w liczbach – śmiał się. Te słowa potwierdza także Mark Greenberg, były dyrektor telewizji Showtime. – Umowa mogła zmieniać się wiele razy, ale Don nigdy nie zapomniał ani jednej liczby – mówił.
Z tych najważniejszych: King zarobił ponad miliard dolarów, zorganizował ponad 600 walk o mistrzostwo świata, w tym kilka z najważniejszych w historii boksu. Pracuje do dziś, choć jak sam mówi, jest już połowicznie na emeryturze. Ma prawo, w końcu w sierpniu skończy 87 lat. Bardzo mocno przeżył śmierć żony w 2010 roku po prawie 50 latach małżeństwa.
– To niepowetowana strata. Ta kobieta stała za mną, wszystkie sukcesy osiągnąłem dzięki niej. Nigdy nie próbowała mnie zmieniać, a jedynie wzmacniała mojego ducha. Teraz być może zwolniła dom, który wynajmowała tu, na ziemi, ale dla mnie, duchowo, ona nie umarła – mówił, wspominając Henriettę.
Po śmierci żony nieco odsunął się w cień, nie jest już wszechmocnym promotorem, choć wciąż prowadzi grupę zawodników. W ten weekend jego podopieczny występował w najbardziej oczekiwanej walce. Vanes Martirosyan mierzył się z Giennadijem Gołowkinem w starciu o trzy pasy mistrza świata. Przegrał przez nokaut w drugiej rundzie. Czy Kinga to zmartwiło? Oficjalnie – oczywiście. Tak naprawdę – mocno wątpliwe.
Już na samym początku promotorskiej kariery King wygłosił zdanie, które charakteryzuje go najlepiej. – Wszedłem do ringu z mistrzem i wyszedłem z mistrzem – stwierdził po walce Joe Fraziera z George’em Foremanem. Rzecz w tym, że w drodze do ringu towarzyszył mistrzowi świata Frazierowi. Kiedy Foreman sensacyjnie wygrał przez nokaut, z ringu wychodził objęty przez Kinga. Cóż, kiedy jesteś Królem, nie musisz przejmować się takimi drobnostkami, jak lojalność, czy sentymenty…
JAN CIOSEK
Fot. Newspix.pl