Nowoczesny trening to dziś w dużej mierze komputery. Analiza pierdyliona parametrów organizmu, każdego ścięgna. Mało tego, zdarzało się nawet – jak w przypadku norweskich skoczków – że w przygotowania wplatano elementy programu szkoleniowego pilotów F16. Odlot.
Ale niektórzy mają dość tego kosmosu i wykuwają formę z dala od cywilizacji, niekiedy wręcz w spartańskich warunkach. Wolą po prostu przewalać kłody drewna, biegać po górach z ołowianymi pasami, wracać do biednych korzeni i katować się odmawiając sobie wody, niż kolejny raz podpinać się pod elektrody.
Teraz treningi na Syberii wymarzył sobie Conor McGregor. Irlandczyk chciałby nawiązać oczywiście do czwartej części Rocky’ego, w której najsłynniejszy filmowy bokser prał się z nazywanym „Syberyjskim Expressem” Ivanem Drago.
Te sceny pamięta chyba każdy. Kiedy Rosjanin przygotowuje się w ojczyźnie w super wypasionych warunkach, z „suplementami” diety prosto ze strzykawek i pod czujnym okiem wysłanników Kremla, Rocky zasuwa na mroźnej Syberii mając śnieg po pas. Rąbie drewno, taszczy ciężkie kłody, przerzuca kamienie. A na koniec wbiega jeszcze na jeden z ośnieżonych szczytów wykrzykując nazwisko swojego przeciwnika. Wszystko w zgodzie z matką naturą.
McGregor podobny oldschoolowy trening chciałby sobie zaserwować szykując się do walki z Khabibem Nurmagomedowem, świeżo upieczonym mistrzem UFC wagi lekkiej. Potyczka nie jest jeszcze wprawdzie zaklepana, ale wydaje się, że taka bitwa to tylko kwestia czasu. Zapowiedzi Conora można odczytywać w ten sposób, że gdyby była taka okoliczność, byłby gotów zawalczyć nawet w ojczyźnie Khabiba.
Zanim jednak wybierze się w głąb Rosji, na marginesie chcielibyśmy podrzucić mu kilka ciekawych faktów dotyczących filmu z 1985 roku. Po pierwsze, kultowe sceny były tak naprawdę kręcone w… Wyoming. A po drugie, niewiele brakowało, a filmu by nie było, bo Sylvester Stallone mógł na planie zejść na zawał. Poważnie. Pamiętacie, jak Rocky ciągał sanki wypełnione kamieniami? Po wszystkim zaczął uskarżać się na bóle w klatce piersiowej i to nie były przelewki. Lekarz potwierdził, że pikawa aktora poddawana jest zbyt dużym obciążeniem. I żeby nie skończyło się poważniejszymi problemami, produkcja została wstrzymana na kilka tygodni.
Wracając natomiast do McGregora, niewykluczone oczywiście, że takie treningi byłyby po prostu medialną szopką do podbicia zainteresowania walką. Wszystko byłoby skrupulatnie rejestrowane przez media, a po przerzucaniu belek drewna lub obijaniu tusz mięsa, później w hotelu czekałby na niego sztab ludzi i sushi na stole. Sport zna jednak przypadki, kiedy sportowcy naprawdę zaszywali się w głuszy i rzetelnie wykuwali formę w niekiedy wręcz ascetycznych warunkach.
Wagner: Chcecie wody? Do roboty!
Ponieważ koszula bliższa ciału, zacznijmy od zgrupowania, które obrosło chyba największą legendą w naszym sporcie. Mowa o obozach siatkarskiej reprezentacji Polski prowadzonej przez Huberta Wagnera, która w latach 70. sięgnęła najpierw po mistrzostwo świata w Meksyku, a następnie po złoty medal olimpijski w Montrealu.
Ulubioną scenerią do porządnego treningowego wycisku, były dla Wagnera góry. Już przed złotymi mistrzostwami świata w Meksyku w 1974 roku zaciągnął drużynę najpierw do francuskiego Font Romeu w Pirenejach Wschodnich, a następnie na obóz w Cachkadzorze w ZSRR (dziś Armenia). Już wtedy było wiadomo, że w górach panuje obniżone ciśnienie parcjalne tlenu, to wywołuje odpowiedź obronną organizmu, dzięki czemu można z kolei lepiej hartować organizm. Warunki w obu wspomnianych lokalizacjach były ciężkie, ale zadziałało, dlatego kiedy reprezentacja szykowała się w 1976 roku do igrzysk olimpijskich, droga krzyżowa była podobna.
Chociaż Wagner po zdobyciu mistrzostwa świata miał w komitecie centralnym niezłe chody i mógł poprosić tam dosłownie o wszystko włącznie z ptasim mleczkiem, to raz jeszcze postanowił zagonić siatkarzy w góry – do Zakopanego.
To zresztą m.in. tam nakręcono film dokumentalny „Kat” w reżyserii Witolda Rutkiewicza. Jeśli ktoś nie widział przypomnimy tylko, że produkcja zaczyna się od słów, które mówią chyba wszystko: „- Jest wszechwładny i zaślepiony… pusty i dumny jak paw… traktuje podwładnych jak zwierzęta… Czy władze nie wyczuwają jego dyktatorskich zapędów?… Szkoda tych czternastu męczenników… Mniejsza już o twardą rękę, ale ten prymitywizm postępowania… Nawet w trumnie będzie pewny swego… On jest katem!”.
(Kadr z filmu „Kat”)
Siatkarze wykuwali formę więc nie tylko w nudnej sali gimnastycznej, ale też rąbiąc lub piłując grube konary drzew, rozgrzewając się gdzieś na ugorze oraz wbiegając po stromych wzgórzach z ciężkimi pasami przypiętymi do bioder. To była mordęga, dlatego zawodnicy kombinowali jak mogli, żeby tylko nie musieć biegać z żelastwem.
– Ja wywinąłem się od scen (do wspomnianego dokumentu – red.) biegania po górach. To dlatego, że filmowcy mieli wprawdzie kamerę, ale nie mieli transportu. Operator nie będzie przecież latać na własnych nogach z kamerą za siatkarzami. A ja miałem wtedy fiata 125 w kolorze Yellow Bahama. Korzystali z niego filmowcy, a że ja nikomu nie dawałem go prowadzić, sam ich woziłem po tych górach. Miałem niezły ubaw, patrząc z siedzenia kierowcy, jak chłopaki się męczą – wspominał w biografii Wagnera jeden z jego podopiecznych Zbigniew Zarzycki.
O tym, na jak krótkiej smyczy selekcjoner trzymał siatkarzy, świadczyło to, że w trakcie zajęć (trzy razy dziennie, łącznie osiem godzin) często nie pozwalał im nawet pić wody. Wagner twierdził bowiem, że kiedy zawodnicy pocą się, przy upadkach zostawiają na parkiecie mokre plamy, a na tych łatwo się poślizgnąć i doznać kontuzji. Aż trudno w to uwierzyć, dlatego kiedyś zapytałem o to Zbigniewa Lubiejewskiego, jednego z nieszczęśników.
– „Bo w czasie meczu się nie pije”, mówił też. Pamiętajmy, że kiedyś nie było tylu przerw w grze co dziś. Pamiętam, że na nasze treningi przychodzili kolarze i ciężarowcy, którzy też harowali. Ale kiedy przyglądali się, jak my zapieprzamy, to przyznawali, że treningi były katorżnicze. Wagner robił to chyba nieco pod publikę, ale są różne metody w drodze do sukcesu. Niemniej był na tyle bezczelny, że przyznał, że jedzie do Montrealu tylko po złoto. Dziś siatkarze nie wytrzymaliby takich obciążeń. Obecne pokolenie jest na pewno dużo wyższe niż my wtedy, ale jednocześnie anatomicznie jest przez to słabsze. Mieliby ciężko. A my kondycji zawsze mieliśmy i na sześć setów – mówił.
Mistrz olimpijski, czyli kumple z plantacji i „kranówa”
Etiopia i Kenia, delikatnie mówiąc, nie są najbogatszymi krajami świata. Jeśli chodzi jednak o biegaczy, są to kopalnie z nieskończonymi wręcz złożami talentów. Wilson Kipketer, Kenenisa Bekele, David Rudisha czy Haile Gebrselassie – to tylko kilka przykładów lekkoatletycznych gigantów, których wydały na świat tamtejsze ziemie.
W obu krajach bieganie jest dla ludzi szansą wyjścia z biedy. Żeby się o tym przekonać, wystarczy nad ranem zapuścić się na ulice największych miast. Można spotkać tam tysiące biegaczy-amatorów, a widok ludzi zasuwających bez butów nie jest dla nikogo zaskoczeniem. Każdy chce być jak wspomniany Gebrselassie, czyli dwukrotny mistrz olimpijski i 4-krotny mistrz świata na 10 tys. metrów, który jest właścicielem biurowca w stolicy Etiopii Addis Abebie, zatrudnia kilkaset osób, a po robocie jedzie mercedesem do willi z basenem, gdzie jego szczęścia doglądają ochroniarze, kucharki i pomoc domowa.
Ale jak się okazuje, nawet gwiazdy, które w swojej ojczyźnie uchodzą za półbogów, kiedy muszą przygotować się do ważnej imprezy, potrafią to wszystko odstawić na bok. Wierzą, że powrót do biednych korzeni pobudzi w nich ducha walki. Może trudno w to uwierzyć, ale można dokopać się nawet do wzmianek, że byli tacy, którzy na czas treningów przenosili się do… lepianek. Takich bez podłogi, z jedynie utwardzoną ziemią. Przeprowadzali się do pospolitych chatek bez telefonów, bez wygodnej sypialni, bez posiłku podsuniętego pod nos. Woleli wykuwać formę obcując ze zwykłymi ludźmi, tak jak robili to wcześniej, jeszcze przed sławą.
Kimś takim był (chociaż akurat bez lepianki) chociażby Wilfred Bungei, kenijski mistrz olimpijski z Pekinu na 800 metrów. Specyfikę jego treningów można było poznać dzięki Marcinowi Lewandowskiemu, który w 2009 roku został zaproszony przez niego na obóz do ojczyzny. Zawodnik wybrał się tam razem ze swoim bratem i trenerem Tomaszem. I obaj najwyraźniej nie takiego widoku spodziewali się, jeżeli chodzi o warunki treningu tamtejszych zawodników.
(Archiwum Marcina Lewandowskiego)
– Okazuje się, że bez prądu można żyć, czyli bez komputera i telewizora, za to przy ognisku z rodziną, śpiewając i tańcząc. My mieszkamy w budynku ceglanym, z łóżkami i prysznicem, inni biegacze śpią w lepiankach na ziemi. Człowiek zmienia całkowicie światopogląd, widząc to wszystko – pisał Lewandowski w swoim dzienniku z podróży.
Krajobrazy i trasy do biegania były wymarzone, ale warunki – nazwijmy je sanitarnymi – wręcz odwrotnie. W klubie, gdzie odpoczywali po zajęciach, nie było wspomnianego już prądu, nawet kuchenki gazowej. Wszystkie posiłki przyrządzano więc na żywym ogniu. Lewandowskiemu zapadła w pamięci szczególnie jedna scena. Wilfred Bungei, którego było przecież stać na wszystkie możliwe odżywki i suplementy, pił wodę prosto z kranu, co jak wiadomo w takim kraju może być dość ryzykowną praktyką. Przekonał się o tym zresztą sam Lewandowski, który dostał ciężkiej biegunki. Podejrzewał, że to od makaronu, który kucharka gotowała na „kranówie”. Od tamtej pory Polacy starali się sami przygotowywać sobie posiłki.
Bungei nie miał też oporów, żeby trenować ze zwykłymi, szarymi ludźmi.
– Jadąc na trening „zwinęliśmy” jedną grupkę pracowników prosto z plantacji. Za chwilę byli już grupą kenijskich biegaczy, którzy wykonywali pomiędzy krzakami swój trening. Bez rozgrzewki, jedynie 10 minut truchtu. Góry takie, że my byśmy podchodzili, a oni zasuwali. Na koniec dwustumetrowy odcinek na maksa. Bungei tak się zmęczył, że myśleliśmy, że wypluje płuca, tak charczał. Nic nie pili po treningu, nic nie truchtali. A potem ci biegacze… zmienili się znów w pracowników na farmie. Tylko Wilfried skorzystał w końcu z prysznica i godzinnego odpoczynku w oczekiwaniu na obiad – pisał polski biegacz na blogu w serwisie bieganie.pl.
Sztafeta z beczką na plecach
Swego czasu sporo kasy na projekt związany z nietypowymi treningami wydała też telewizja BBC. Format, który trafił na antenę kanału BBC Earth w ubiegłym roku, nosił wszystko mówiący tytuł „Trening na końcu świata”.
Bohaterem serii był Joel Dommett, brytyjski aktor komediowy, ale też wielki zapaleniec fitness i popularyzator zdrowego stylu życia. Komik miał już dość tradycyjnych form przygotowań i joggingu na ulicach Londynu, dlatego zapuścił się w nietypowe sportowo regiony. Ideą całej imprezy było poznanie społeczności, które od wieków prowadzą bardzo aktywny tryb życia.
Takim oto sposobem Dommett odwiedził m.in. słynących z niesamowitej wytrzymałości biegowej indian Tarahumara z Meksyku. Aby przekonać się, jak wygląda katorżniczy trening tego plemienia, wyskoczył razem z nimi w górzyste rejony Sierra Madre. Co jeszcze znalazło się w jego planie podróży? W Chinach poznawał tajniki kung-fu i boksu Sanda (zamiast worków treningowych obija się ściany, a przed okaleczeniem rąk chroni przyklejona kartka papieru), w Brazylii wziął udział w biegu sztafetowego z ważącą kilkadziesiąt kilogramów beczką na plecach, w Kenii trenował z wojownikami z Masai, a na Filipinach uczył się nurkować na bezdechu. Były też spotkania z zapaśnikami i maratończykami.
– To było jedno z najlepszych doświadczeń w moim życiu, zdecydowanie jedna z najbardziej niesamowitych rzeczy, jakie kiedykolwiek zrobiłem – przyznał Joel, który dostał solidny wycisk na każdej szerokości geograficznej.
RAFAŁ BIEŃKOWSKI