Reklama

„Nic ci się w życiu nie należy – nawet samo życie”. Oto rywal Sulęckiego


Kamil Gapiński

Autor:Kamil Gapiński

28 kwietnia 2018, 13:59 • 9 min czytania 1 komentarz

W nocy z soboty na niedzielę polskiego czasu Macieja Sulęckiego (26-0, 10 KO) czeka najbardziej wymagające wyzwanie w zawodowej karierze. W Nowym Jorku w walce wieczoru podczas gali transmitowanej przez HBO (w Polsce – TVP Sport / TVP 1) zmierzy się z byłym mistrzem świata Danielem Jacobsem (33-2, 29 KO). Bez dwóch zdań – to największe wydarzenie z udziałem polskiego pięściarza w 2018 roku. Rywal najważniejsze zwycięstwo odniósł poza ringiem – w 2012 roku wbrew wszystkiemu wygrał z rakiem.

„Nic ci się w życiu nie należy – nawet samo życie”. Oto rywal Sulęckiego


W Stanach Zjednoczonych jest od tego czasu znany jako „Miracle Man”, bo faktycznie dokonał cudu. Pierwsze diagnozy były bezlitosne – wykryto u niego kostniakomięsaka, wyjątkowo groźnego raka kości. Jacobs miał pecha już na samym początku – w 80 proc. przypadków to schorzenie atakuje kończyny. U niego zaatakowany został kręgosłup, co wiązało się z o wiele gorszymi rokowaniami. O ile dawano mu niewielkie szanse na pokonanie nowotworu, to nikt nie przypuszczał, że w ogóle wróci do sportu – cudem miało być już samo stanięcie na nogi.

Do tamtej chwili niemal wszystko w jego karierze układało się wzorowo. W młodości dwukrotnie wygrywał prestiżowy amatorski turniej Golden Gloves oraz amatorskie mistrzostwa USA. Marzył o wyjeździe na igrzyska w Pekinie w 2008 roku, ale odpadł w krajowych eliminacjach. Nie rozpaczał – przeszedł na zawodowstwo i w wieku 20 lat debiutował na gali, gdzie w walce wieczoru występował sam Floyd Mayweather. Szybko pokonywał kolejne szczeble i piął się w rankingach kategorii średniej. Miał efektywny i przyjemny dla oka styl – większość walk kończył przed czasem.

W lipcu 2010 roku – w wieku zaledwie 23 lat – po raz pierwszy w karierze walczył o mistrzowski tytuł. Na jego drodze stanął o wiele bardziej doświadczony Dmitrij Pirog (16-0, 13 KO). Trzy z pierwszych czterech rund wygrał Amerykanin, który imponował szybkimi kombinacjami i po prostu zadawał więcej celnych ciosów. Rywal wciągnął go jednak w swoją grę, którą zakończył w piątej odsłonie. Wykorzystał „shifting” – zapomnianą już nieco technikę opierającą się na zadawaniu ciosów przy jednoczesnej zmianie bokserskiej pozycji. Osaczył w ten sposób Jacobsa pod linami i powalił go potężnym prawym sierpowym, po którym nie było już co zbierać.

Trener Amerykanina przyznał po latach, że do tej walki w ogóle nie powinno dojść. Pięć dni przed wyjściem do ringu Jacobs musiał pożegnać się z ukochaną babcią Cordelią, która zmarła na raka. Na jej cześć wyszedł do ringu z napisem „Lady Bird” na spodenkach i to właśnie jej chciał zadedykować upragnione zwycięstwo. Dla samego pięściarza była bowiem kimś więcej niż „zwykłą” babcią…

Reklama

„Była dla mnie jak matka. Moja mama była obecna w moim dzieciństwie, ale to właśnie babcia w największym stopniu mnie wychowała. Kocham moich rodziców, ale wszystko zawdzięczam właśnie jej – nikt w rodzinie nie był mi bliższy. Nauczyła mnie wszystkiego – dzięki temu jestem dziś tym kim jestem. Stracić ją tuż przed największą i najważniejszą walką w karierze… To było najgorsze co mogło mi się w życiu przytrafić” – wspominał kilka tygodni po porażce.

Rak nie wyrok

Najgorsze miało jednak dopiero nadejść. Jacobs po pierwszej porażce w karierze wrócił na właściwe tory i zaliczył dwa zwycięstwa z niżej notowanymi przeciwnikami. Zaczął coraz głośniej marzyć o rewanżu z Pirogiem. Na początku 2011 roku udał się do Iraku, aby odwiedzić amerykańskich żołnierzy. Tam po raz pierwszy poczuł się dziwnie – któregoś dnia nogi po prostu zaczęły się pod nim uginać. Początkowo myślał, że to wina niewłaściwie dobranych obciążeń treningowych. Dyskomfort z czasem przerodził się jednak w ból, który z dnia na dzień robił się coraz ostrzejszy. Prześwietlenie wykazało, że na kręgosłupie Jacobsa pojawił się spory guz. Rak – takiej diagnozy nie chce usłyszeć nikt, a już na pewno nie 24-letni sportowiec u progu czegoś wielkiego.

Początki były trudne. Specyficzne położenie nowotworu sprawiło, że Amerykanin przez kilka tygodni był sparaliżowany od pasa w dół. Część starych znajomych nagle odwróciła się od niego. Do końca w narożniku pięściarza stał za to Andre Rozier – szkoleniowiec, który prowadzi go jeszcze od czasów amatorskich. „To było największe wyzwanie w moim życiu. Jestem pewny, że nie pokonałbym tej drogi bez niego. Był ze mną od początku do końca na 100 procent. Kocham tego gościa” – opowiadał o ojcowskiej relacji z trenerem Jacobs. Ich współpraca trwa zresztą do dziś.

Operacja się udała, ale lekarze byli sceptyczni. Rozier wspomina tamten okres jako ostrożne pokonywanie kolejnych etapów. Gdy jednak któregoś dnia zobaczył ledwo stojącego na nogach podopiecznego w sali bokserskiej, był w szoku. Jacobs wyprowadził jeden cios, uśmiechnął się pod nosem i powiedział, że wróci następnego dnia. W ten sposób stopniowo zaczął dokonywać niemożliwego.

„To był długi i trudny proces. Kiedy opuściłem szpital i nauczyłem się na nowo chodzić, to pierwsze kroki skierowałem do sali bokserskiej. To było sprzeczne z tym, co mówili mi lekarze – twierdzili, że nigdy nie będę mógł uprawiać sportu. Pamiętam, że po wyjściu ze szpitala sala bokserska była jedynym miejscem, w którym chciałem się znaleźć” – wspomina Jacobs.

Reklama

Dziś jest w stu procentach zdrowy, a jedyną pamiątką po najtrudniejszej walce w karierze pozostaje długa blizna na plecach oraz… ograniczone czucie w małym palcu lewej nogi. „Perypetie zdrowotne sprawiły, że Daniel jest teraz lepszym pięściarzem. Wydaje się bardziej świadomy wszystkiego co dzieje się wokół niego – nie mówiąc o tym, że niezmiernie dojrzał. Pokonanie nowotworu pozwoliło mu złapać drugi oddech i spojrzeć na życie w inny sposób” – analizował trener.

Przerwa w ringowych występach po najtrudniejszej walce w życiu trwała 1,5 roku. Jacobs wrócił i zaczął nokautować każdego, kto stanął na jego drodze. W sierpniu 2014 roku – w szóstym występie po chorobie – zastopował w piątej rundzie Jarroda Fletchera (18-1), zdobywając pas mistrza świata federacji WBA w kategorii średniej.

Trofeum bronił cztery razy, ale najbardziej zaimponował w starciu z Peterem Quillinem (32-0-1, 23 KO). W ringu spotkali się wówczas dwaj potężnie bijący nowojorczycy, a ich pojedynek w Barclays Center nie potrwał długo. Po minucie pierwszej rundy Jacobs zainicjował furiacką wymianę pod linami. Udało mu się zaskoczyć rywala krótkim prawym sierpowym, po którym Quillin zatańczył – sędzia uznał, że nie nadawał się do kontynuowania walki, choć na deski nie padł.

GGG? Miał być z innej planety…

Akcje Jacobsa rosły, a seria dwunastu zwycięstw przed czasem po porażce z Pirogiem zaprowadziła go do kolejnej wielkiej walki. Godnego partnera do tańca od dawna szukał akurat Giennadij Gołowkin (36-0, 33 KO), który mógł się pochwalić jeszcze bardziej porażającą sekwencją nokautów. Stawką pojedynku w Madison Square Garden były 3 z 4 najważniejszych tytułów w kategorii średniej. Eksperci byli niemal jednomyślni – jeśli Pirog potrafił obnażyć słabą szczękę Jacobsa, to mocniej bijący Gołowkin również musiał to zrobić.

Pojedynek pokazał jednak, że Amerykanin jest naprawdę wybitnym bokserskim strategiem, który do maksimum potrafi wykorzystać okoliczności. Przykład? Ceremonię ważenia zorganizowano w piątek wczesnym rankiem, choć zazwyczaj odbywa się popołudniu. Jacobs w ten sposób zyskał kilka bezcennych godzin, aby lepiej się nawodnić. Nie da się ukryć – jak na kategorię średnią jest naprawdę potężnym pięściarzem. Choć potrafi zbić wagę do limitu 160 funtów (72,5 kg), to w dniu walki z Gołowkinem mógł ważyć nawet 10 kilogramów więcej!

Jak to w ogóle możliwe? Amerykanin – mając na tacy trzy pasy – taktycznie postanowił z jednego zrezygnować. Organizacja IBF jako jedyna z bokserskich federacji kontroluje bowiem wagę pięściarzy także w dniu pojedynku. Zasady są proste – pięściarz przez noc nie może przybrać więcej niż 10 funtów (4,5 kg). Gołowkin w dniu walki stanął na wadze i te kryteria spełnił. Jacobs wejścia na wagę odmówił, co wiązało się z tym, że w przypadku zwycięstwa pasa IBF by nie zdobył.

Decyzja Amerykanina może zaliczać się do szarej strefy etycznych zachowań w boksie, ale nie da się ukryć, że miał do niej pełne prawo. Kosztem jednego z trofeów postanowił po prostu zmaksymalizować swoje atuty – a jednym z największych jest u niego siła fizyczna. W ringu ogromny Jacobs walczył z Kazachem jak równy z równym. W czwartej rundzie wylądował nawet na deskach – Gołowkin zaskoczył go przy linach podobną akcją jak przed laty Pirog. „Miracle Man” tym razem się pozbierał i nieoczekiwanie wyciągnął rywala na głębokie wody. Po dwunastu rundach twardego boju sędziowie byli jednomyślni – punktowali minimalnie na korzyść faworyta.

„W walce z Gołowkinem przygotowywałem się na kogoś z innej planety. Tymczasem w ringu spotkałem takiego samego człowieka jak ja, który także miał swoje słabości” – podsumował pokonany po raz drugi w karierze Jacobs, który tym razem w ogóle nie był smutny.

To była jedna z tych „szlachetnych” bokserskich porażek. Sam zainteresowany długo przekonywał, że tak naprawdę wygrał – i kilku ekspertów podzielało nawet ten pogląd. Jedno trzeba mu przyznać – walczył naprawdę dojrzale. Często zmieniał pozycję, a w ringu boksował zrywami, podrywając się zwłaszcza w końcówkach rund. Może nie obnażył Gołowkina, ale pomógł wydobyć na światło dzienne ludzkie oblicze kazachskiego cyborga.

Za najważniejszy występ w karierze zarobił ponad 2 miliony dolarów. Po wszystkim znalazł się w nietypowej sytuacji – nie miał już pasa, ale zyskał na renomie. Musiał jednak ustawić się w kolejkę – Gołowkin przymierzał się do hitowej batalii z Saulem „Canelo” Alvarezem (49-1-1, 34 KO). „Miracle Man” w międzyczasie zmienił promotora. Wybór padł na Eddiego Hearna – człowieka odpowiedzialnego między innymi za ostatnie sukcesy brytyjskiego króla wagi ciężkiej, Anthony’ego Joshuy (21-0, 20 KO). Jacobs został jego pierwszym amerykańskim pięściarzem i miał to być dopiero początek ekspansji.

Choć od nawiązania współpracy minął prawie rok, to na drodze pojawiły się wyboje. Powrót po porażce z Gołowkinem był nawet udany – były mistrz wypunktował twardego, ale ograniczonego Luisa Ariasa (18-0, 9 KO). Problemem jest jednak nadal stosunkowo mała popularność Jacobsa, który nawet w rodzinnym Nowym Jorku nie potrafi pociągać za sobą tłumów. Hearn próbuje pracy u podstaw – po mieście jeżdżą bannery promujące walkę z Sulęckim, a sporo uwagi amerykańskiemu pięściarzowi poświęca stacja HBO, której stał się twarzą. Mimo to – według doniesień miejscowych dziennikarzy – bilety nie sprzedają się tak dobrze, jak wszyscy by chcieli.

Bukmacherzy i eksperci skazują Sulęckiego na porażkę. Za Amerykaninem przemawia nie tylko większe doświadczenie, ale też statystyka walk w Barclays Center – każdą z poprzednich pięciu rozstrzygał na swoją korzyść przed czasem. Mimo to nasz rodak w audycji Weszlo.fm „Ciosek Na Wątrobę” sprawiał wrażenie rozluźnionego i pewnego siebie.

„Jacobs jest duży jak na tę kategorię? Rzeczywiście, będzie większy i silniejszy niż większość moich rywali. Ale ja jestem tak naprawdę bokserem wagi półciężkiej! To bardziej on się zdziwi widząc moje gabaryty” – przekonywał Sulęcki. Choć stawką walki nie będzie żaden z mistrzowskich tytułów, to zwycięzca zostanie obowiązkowym pretendentem do posiadanego przez Gołowkina pasa federacji WBA.

Między pięściarzami nie ma złej krwi, a Polak co i rusz podkreśla, że bardzo szanuje Jacobsa. Rzeczywiście – rywal wyróżnia się nie tylko ciekawym życiorysem, ale również podejściem do samej rywalizacji. Nie angażuje się w twitterowe wojny i nie szuka taniego rozgłosu jak wielu jego rodaków.

„Pozostaję wierny swoim wartościom. Tak powinno się podchodzić do sportu. Mam odpowiedzialność wobec wszystkich dzieciaków, którzy zainteresowali się boksem przez moją historię. Moje doświadczenia nauczyły mnie, by nigdy się nie wywyższać. Musisz zdać sobie sprawę, że w życiu nic ci się nie należy – nawet samo życie. O wszystko trzeba walczyć zachowując przy tym pokorę” – przekonuje Daniel Jacobs, który jak mało kto wie o czym mówi.

KACPER BARTOSIAK

Kibic Realu Madryt od 1996 roku. Najbardziej lubił drużynę z Raulem i Mijatoviciem w składzie. Niedoszły piłkarz Petrochemii, pamiętający Szymona Marciniaka z czasów, gdy jeszcze miał włosy i grał w płockim klubie dwa roczniki wyżej. Piłkę nożną kocha na równi z ręczną, choć sam preferuje sporty indywidualne, dlatego siedem razy ukończył maraton. Kiedy nie pracuje i nie trenuje, sporo czyta. Preferuje literaturę współczesną, choć jego ulubioną książką jest Hrabia Monte Christo. Jest dumny, że w całym tym opisie ani razu nie padło słowo triathlon.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

1 komentarz

Loading...