Sebastian Coates i Jeremy Mathieu, stoperzy Sportingu, zdawali się brać udział w jakimś cichym konkursie pt. “Kto sprezentuje Atletico więcej okazji bramkowych”. Ostatecznie skończyło się na remisie między Urugwajczykiem a Francuzem. Atletico jedną nogą jest już w półfinale Ligi Europy. Czwartkowy zestaw ćwierćfinałów przyniósł nam pokaz siły Arsenalu, strzelaninę w Rzymie i skromną zaliczkę Lipska.
Wywiezienie zwycięstwa z Wanda Metropolitano to zadanie dla prawdziwych twardzieli. Ot, chociażby spójrzmy na domowe spotkania Atletico w tym sezonie La Liga – piętnaście meczów, jedenaście zwycięstw, cztery remisy, żadnej porażki i tylko cztery (!) bramki stracone. Jeśli przyjeżdżasz to Madrytu, to musisz być gotowy na męczarnie. Masz szansę na korzystny wynik tylko gdy będziesz totalnie bezbłędny w defensywie i jakimś cudem wykorzystasz jedną z niewielu okazji strzeleckich. Sporting nie spełnił żadnego z tych dwóch warunków. Gole strzelił właściwie sobie sam, a pod bramką Jana Oblaka był nieskuteczny.
Niektórzy kibice jeszcze rozsiadali się na swoich miejscach, część z nich była wciąż na schodach, przed telewizorami strzelały paczki czipsów, otwierane puszki wydawały charakterystyczne pstryknięcie, a już mieliśmy 1:0 dla Atletico. Zbliżaliśmy się do 30 sekundy spotkania, Coates sprowokowany pressingiem gospodarzy podał wprost pod nogi Diego Costy, ten prostym podaniem założył siatkę Urugwajczykowi, dzięki czemu Koke stanął oko w oko z Rui Patricio. Hiszpan strzelił precyzyjnie przy słupku i nie minęła nawet minuta tego spotkania, a Portugalczycy już musieli gonić wynik.
Przygotowujesz się do takiego meczu cały tydzień, trenerzy przestrzegają cię przed agresywnymi atakami zespołu Cholo Simeone, jesteś uczulany na wszelkie momenty dekoncentracji, a w pierwszej minucie walisz takiego babola. “I wszystko jak krew w piach”, jak mawiał klasyk.
Sporting potrzebował dziesięć minut, by dojść do siebie. Dopiero wtedy przeszedł do lekkiej ofensywy, przeniósł ciężar gry na połowę gospodarzy i zaczął nawet stwarzać sytuacje strzeleckie. Goście szukali dośrodkowań do Basa Dosta, ale choć Holender głową gra znakomicie, to jednak Savić i Godin nie są niziołkami, których można swobodnie przeskakiwać. Najlepszą okazję na wyrównanie miał Gelson Martins – Bruno Fernandes dostrzegł jego ruch na wolne, posłał mu prostopadłe podanie, Portugalczyk pobiegł na spotkanie z Oblakiem, ale strzelił na tyle lekko i przewidywalnie, że Słoweniec bez problemów zatrzymał to uderzenie.
Atletico dało się wyszumieć rywalom dopuszczając ich przy tym tylko sporadycznie pod swoją bramkę. I czekali na błędy obrońców Sportingu – a ten przychodziły. Skoro przy pierwszym golu pomylił się Coates, to Jeremy Mathieu nie chciał być tym gorszym z pary stoperów i tuż przed przerwą to on sprezentował bramkę przeciwnikom. „Co w rodzinie, to nie zginie!” pomyślał Francuz, wykładając piłkę swojemu rodakowi Antoine’owi Griezmannowi, a ten podwyższył prowadzenie Atleti.
Stoperzy Sportingu wyglądali tak, jakby założyli się przed meczem o to, kto zawali więcej goli. Tuż po przerwie Coates po raz kolejny minął się z piłką, ale absolutnej setki nie wykorzystał Diego Costa. Para elektryków w defensywie była wodą na młyn ekipy Simeone – drużyny agresywnej, wychodzącej do wysokiej pressingu i szukającej swoich szans w szybkich atakach. Z początku niewidoczny Griezmann z czasem zaczął brać ciężar gry na siebie, Koke czarował techniką, a Costa po prostu był Costą. Raz zdolny do błysku na poziomie światowym, a chwilę później marnujący kolejną okazję na podwyższenie prowadzenia.
A jakby złych wiadomości dla Sportingu było mało, to w drugiej połowie za brzydki faul żółtą kartkę zobaczył Bas Dost, ich najlepszy strzelec (30 goli w tym sezonie). A to oznacza, że w rewanżu go nie zobaczymy. I spójrzmy prawdzie w oczy – różnica klas w pierwszym starciu, zaliczka wypracowana przez Atletico, brak Holendra. To wszystko sprawia, iż trudno wierzyć w awans Sportingu do półfinału Ligi Europy. Maszynka Simeone udowadnia, że słusznie postrzega się ich jako faworytów do zwycięstwa w tegorocznej edycji LE. Choć może i pisalibyśmy inaczej, gdyby w doliczonym czasie gry Montero trafił z trzech metrów w bramkę i doprowadził do wyniku 1:2. Kolumbijczyk miał na nodze gola na wagę potężnego argumentu przed rewanżem, ale pieprznął w trybuny.
W czwartek demonstracje siły przeprowadził też Arsenal, który już do przerwy zdobył cztery bramki i ostatecznie pokonał CSKA Moskwa (4:1). Strzelaninę obejrzeliśmy również w Rzymie, gdzie Lazio po przeciekawym spotkaniu ograło (4:2) RB Salzburg. Komplet wyników uzupełnia skromne zwycięstwo RB Lipsk (1:0) nad Marsylią.
Atletico Madryt – Sporting CP 2:0 (2:0)
Koke (1.), Antoine Griezmann (40.)
Arsenal FC – CSKA Moskwa 4:1 (4:1)
Aaron Ramsey (9. i 28.), Alexandre Lacazette (23. i 35.) – Aleksandr Golovin (15.)
Lazio – RB Salzburg 4:2 (1:1)
Senad Lulić (8.), Marco Parolo (49.), Felipe Anderson (74.), Ciro Immobile (76.) – Valon Bersiha (30. – karny), Takumi Minamino (71.)
RB Lipsk – Marsylia 1:0 (1:0)
Timo Werner (45.)
fot. newspix.pl