Brazylia. Przedmieścia Santosu. Instytut ufundowany przez Neymara, w którym biedne dzieciaki mogą pograć w piłkę i nauczyć się czegoś więcej niż tego, w jaki sposób wyciągać portfele z kieszeni. Do domu lokalnego Boga jakieś 500 metrów. Wewnątrz Instytutu obserwujemy nieskazitelną rzeczywistość wykreowaną na potrzeby kamer. Prawdziwe życie znajduje się poza murami, gdzie właśnie się udajemy.
Czujemy się co najmniej tak, jak Justin Bieber, który wszedł właśnie do jednego z butików w galerii handlowej. Przed wejściem szpaler dzieciaków. Krzyczą. Wyciągają ręce. Wymownym gestem szarpią za swoje koszulki pokazując, że czekają na wymianę.
– Mnie!!! Mnie!!!
– Wymień się ze mną!!!
– Czapka!!! Daj czapkę proszę!!!
Początkowo człowiekowi kraje się serce, ale po dwudziestym chłopcu wyciągającym w ciągu minuty rękę sytuacja zaczyna normalnieć. Rozpoczynam próbę dyskusji z jednym z chłopców, gdy z Instytutu wybiega przerażona organizatorka turnieju.
– Co wy robicie?! Nie wiecie, że to niebezpieczne?! – ochrzania nas.
– Ale… to dzieci – odpowiadamy nie dowierzając całej sytuacji.
– Dzieci? Bardzo szybkie dzieci!
Nie pojmujemy, co tak właściwie się stało. Kilka godzin później pytamy, czy można przejść się pod stary dom Neymara, skoro stoi ledwie 500 metrów stąd. Oczywiście, że nie. Oczywiście, że to niebezpieczne. Gdy włoska telewizja przyleciała do Santosu robić reportaż o Neymarze, w wycieczce pod jego dom towarzyszyła trójka ochroniarzy.
Wszyscy chronili przed dziećmi.
Supermarket. Ośmioletni Brazylijczyk z miną kota ze Shreka prosi o to, by dorzucić do rachunku puszkę ananasów. Odmawiamy. Niepocieszony jest on, niepocieszeni są też wszyscy jego kumple, którzy biegają po sklepie od klienta do klienta prosząc o zapłacenie za ananasy. Ochroniarz prosi dzieciaka o wyjście. Ten ucieka, a gdy zostaje dogoniony i złapany za ramię, uderza ochroniarza w twarz. Nie przeszkadza mu w tym jakieś 1,40 metra wzrostu, a po gibkości ruchów łatwo ocenić, że nie skakał do wyższego pierwszy raz w życiu. Dochodzi do regularnej bójki z małolatem, w której wykwalifikowanemu ochroniarzowi musi pomóc kolega z zaplecza.
Faktycznie bardzo szybkie te dzieci.
***
To oklepane stwierdzenie, więc miejmy już je za sobą – najlepszym sposobem do wyrwania się z biedy jest piłka. Gdzie wiedzą o tym lepiej niż w Brazylii? W kraju, w którym strzelanie bramek na europejskich boiskach zastępuje często strzelanie się uzi na fawelach? Gdzie walka z rywalami oznacza, że nie trzeba walczyć z pacyfikującą teren policją?
Jeśli urodziłeś się w faweli, prawdopodobnie w faweli już pozostaniesz. Wykształcenie? Często jest to bariera nie do przeskoczenia. Praca? Ta najgorsza, najmniej płatna, nie możesz przecież piastować godziwej funkcji będąc z faweli. Przez całe życie czujesz się jak człowiek gorszego sortu. Kradniesz prąd, bo wszyscy kradną. Kradniesz telewizję, bo innej nie dostaniesz. Wychodząc na zewnątrz musisz wąchać smród kanalizacji, która płynie otwartym strumykiem. Zapomnisz o intymności, bo prawdopodobnie nie masz w domu drzwi i okien.
Jak ja to przeżyję? Nie, już dawno nie zadajesz sobie tego pytania.
Co innego nie daje żyć: świadomość, że już się stamtąd nie wyrwiesz.
– Piłka dała mi inne życie, ale jednocześnie nigdy nie zapomniałem, skąd przyszedłem – mówi nam Giovane Elber, były gwiazdor Bayernu Monachium, który prowadzi Fundację im. Giovane Elbera, mającą na celu pomoc jak największej liczbie dzieci ulicy.
W 1994 roku Londrina – 450-tysięczne miasto na zachód od Sao Paulo, z którego pochodzi Elber – już wiedziała, że jej reprezentantowi się powiodło, a świadczyło o tym podpisanie kontraktu z VfB Stuttgart. Umowa z klubem Bundesligi oznaczała dla Elbera szkołę życia, ale to nie była jedyna szkoła, z jaką miał wówczas do czynienia. – Stwierdziłem, że stworzę projekt mający na celu pomoc brazylijskim dzieciom ulicy w moim rodzinnym mieście. Chciałem dać im takie same możliwości, jakie ja miałem. Wybraliśmy najtrudniejszą do życia fawelę w Londrinie i wybudowaliśmy tam szkołę. Dzieci zamiast siedzieć na ulicy przychodzą do nas i są w dobrych rękach. Uczą się, mają możliwość zjedzenia czegoś ciepłego, mogą pograć w piłkę na normalnym boisku – opowiada Elber.
Przyjęła się już nawet zwyczajowa nazwa tego miejsca: luksusowa fawela. Luksusowa, bo są na niej takie rarytasy jak bieżąca woda czy asfalt. W charytatywnej szkole dzieciaki mogą otrzymać za darmo pomoc medyczną i wszystkie niezbędne do podjęcia leczenia środki. O pomoc mogą się zwrócić nieletnie bądź przyszłe matki. Każde dziecko może otrzymać tam ciepły posiłek, pomoc w nauce, a raz w miesiącu spotyka się nawet z dentystą. Jeśli na innych fawelach traci się zęby, to zwykle z innego powodu.
Kształcenie zamiast jałmużny – oto główne hasło fundacji. Po polsku: wędka, a nie ryba.
***
Kontynuuje Giovane Elber: – Moje dzieciństwo było bardzo normalne, oczywiście jak na Brazylijczyka. Grało się całymi dniami w piłkę z innymi chłopakami i robiło się wiele różnych głupstw. Miałem szczęście, bo mogłem chodzić do szkoły i na stole zawsze stało dla mnie jedzenie. Tata bardzo ciężko pracował i po każdym dniu szedł kupić dla nas żywność. To nie tak, że mieliśmy dużo pieniędzy – w zasadzie żyliśmy z dnia na dzień. Dosłownie, bo codziennie tata zarabiał jakieś pieniądze, nigdy nie mogliśmy zaplanować całego miesiąca.
Miałem jeszcze trzech braci i muszę powiedzieć, że otrzymałem świetne wychowanie. Zostałem nauczony szacunku do drugiego człowieka i obowiązkowości. Dzięki temu gdy zostałem już profesjonalnym sportowcem, moja głowa nie odleciała w przestworza. Dzięki naszej szkole – a to nie tylko szkoła w Brazylii, pomagamy także w Nepalu czy w Niemczech, bo dzieci ulicy to problem ogólnoświatowy – dzieciaki nie mają kontaktu z tymi wszystkimi złymi rzeczami, z jakimi miałyby w faweli. Dziś mają o wiele lepszy start. Najlepiej czuję się wtedy, gdy na ulicy spotykam tych, którzy chodzili do naszej szkoły już 25 lat temu. Dziś to dorośli ludzie, którzy zaczepiają mnie i dziękują za szansę, jaką otrzymali. Przyznają, że mieli większe perspektywy niż ich rodzice, mają dobrą pracę i mogą dziś inaczej wychowywać swoje dzieci, w normalnych miejscach, gdzie nie ma codziennego kontaktu z narkotykami i handlarzami. Całego świata nie zmienimy, ale możemy chociaż spróbować pomóc.
– Śmieje się pan, że dzięki szkole wybudowanej przez fundacje fawela osiągnęła status luksusowej.
– W innych fawelach dzieci nie dostają w swoich domach śniadania. Obiad? Muszą próbować znaleźć go na ulicy. Może w śmietniku, a może u kogoś uproszą. Wielu ojców siedzi w więzieniach, a matki mają problemy z alkoholem czy narkotykami. To coś okropnego. Dzieci nie mają jak się z tego środowiska wyrwać. Mają tylko to życie. Dzięki naszemu projektowi mogą zobaczyć coś innego. Jasne, jest jeszcze bardzo dużo do zrobienia, ale każdego roku idzie nam coraz lepiej.
Najważniejsze jest jednak jedzenie. Dzieci muszą jeść. Wielu dzieci z naszego projektu cierpi na permanentny ból głowy. Codziennie uskarżają się: – Boli! Boli!
Na początku trwania projektu nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Dopiero później dowiedzieliśmy się, że to z głodu. Gdy nie je się od kilku dni, takie są objawy. Wiele z dzieci je miało. Niestety wciąż się to przydarza.
– Co pan czerpie z pomocy innym?
– Wystarczą mi chwile, gdy jadę do naszej szkoły i patrzę dzieciakom w oczy. I widzę, jak się te oczka śmieją. Wtedy stwierdzam z dumą: oto zadowolony dzieciak. Nie jest bity w domu, życie sprawia mu radość.
Tyle mi wystarczy. Z pewnością dostaję więcej od tych tych dzieci, niż one ode mnie. Dostałem od Boga bardzo dużo i staram się jak najwięcej oddać innym.
***
– W każdym ze swoich klubów ciężko pracowałem, ale jednocześnie nigdy nie traktowałem piłki jako zawodu. Zawsze mówiłem: – To hobby!
I tak też starałem się ją traktować. Pracę mają ludzie, którzy muszą wstawać o siódmej rano i przez osiem godzin siedzieć przy swoim miejscu pracy. A ja miałem po prostu hobby, za które dostawałem pieniądze. Stawiałem się o dziewiątej na treningu, wyjeżdżałem o 13. Nie możemy tego nazwać pracą.
– Wielu brazylijskich piłkarzy traktuje piłkę jak hobby. Ailton powiedział mi ostatnio, że jego zdaniem to wręcz niemożliwe, by Brazylijczyk dopasował się do europejskiej – zwłaszcza niemieckiej – mentalności. Panu to także przyszło z trudem?
– Nie znałem ani niemieckiego, ani angielskiego, jedzenie było zupełnie inne, sposób treningu, grania… Przez pierwsze trzy miesiące w Europie prawie codziennie płakałem. Codziennie dzwoniłem do domu:
– Mama, wracam. Nie wytrzymam już ani dnia dłużej!
W piłkę grało się tam zupełnie inaczej, poza tym było przeraźliwie zimno, a w Brazylii nie mamy zimy. Młody chłopak porwał się na zupełnie inny świat. Globalizacja nie była wówczas tak szeroko posunięta i w Brazylii nie mieliśmy nawet kontaktu z angielskim czy niemieckim. Po siedmiu miesiącach w Szwajcarii, w których nauczyłem się już trochę niemieckiego, wszystko się zmieniło. Mogłem porozumiewać się wreszcie z kolegami, mogłem iść normalnie do lokalu coś zjeść. Wtedy już ani myślałem o tym, by wracać do Brazylii. Chciałem zostać w Europie. Po tym przetarciu w Szwajcarii było już łatwiej zaakceptować niemiecką mentalność.
– Co było kluczem pańskiej udanej kariery? Moim zdaniem to, że szedł pan przez nią małymi krokami. Najpierw podbił pan ligę szwajcarską, potem zadomowił się w lidze niemieckiej w VfB, dopiero potem uznał, że jest gotowy na Bayern.
Zgadzam się w tym w stu procentach. Do dziś czasem ktoś się mnie pyta:
– Giovane, co zmieniłbyś w swojej karierze, gdybyś miał taką możliwość?
Odpowiadam, że zupełnie nic. W Grasshopper Zurych i VfB Stuttgart nauczyłem się wszystkiego, co umożliwiło mi odnieść sukces w Bayernie. Metoda małych kroków. Przed pójściem do Bayernu – jeśli mam być szczery – miałem spore obawy. Nie był to wówczas klub, w którym obcokrajowcy cumowali na dłużej. Jeden sezon, czasem drugi… A potem musieli szukać sobie nowego miejsca. Byłem pierwszym, który rozegrał w Bayernie sześć sezonów. Dziś widzimy Ribery’ego czy Robbena, którzy są w drużynie już około dziesięciu lat. Pozmieniało się.
– Złości się pan jeszcze na Roberta Lewandowskiego? Zepchnął pana niedawno z rankingu najlepszych zagranicznych strzelców Bundesligi na trzecie miejsce.
– Nie, nie złościłem się oczywiście w żadnym momencie. Gdy strzelał tego gola, byłem akurat na stadionie Bayernu i cieszyłem się wraz ze wszystkimi, tak jak z każdego innego gola, którego strzelił Robert. Należy mu się, bo to świetny piłkarz, w stu procentach profesjonalny. Pracuje więcej niż inni i to normalne, że zbiera tego owoce. Gra niebywałą piłkę i jestem przekonany, że może przegonić Claudio Pizzaro, skoro strzela 25-30 bramek na sezon.
– Tak w ogóle siedzimy na stadionie Jagiellonii Białystok. Słyszał pan, jaki mecz odbył się na tym boisku w zeszły weekend?
– Jagiellonia przegrywała 1:2, ale mimo to wygrała 3:2, tak?
– Tak. Kojarzy pan, w jakim odstępie czasu strzeliła dwie bramki?
– Chyba w bardzo krótkim.
– Dokładnie w 79 sekund. Wydaje mi się, że może pan mieć wspomnienia z podobnymi okolicznościami.
– No pewnie, że tak… (śmiech). Oczywiście, że od razu nasuwa mi się na myśl mecz w finale Ligi Mistrzów z Manchesterem United, w którym przegraliśmy w ostatnich sekundach. Porażki zawsze czegoś uczą i tego dnia nauczyłem się, że jeśli coś robisz, zawsze musisz robić to do końca. Nie możesz na dziesięć minut do końca powiedzieć: OK, już po wszystkim. Do samego końca trzeba harować. Do ostatniej sekundy.
Oglądałem ten finał kontuzjowany z perspektywy trybun wraz z Bixente Lizarazu. Prezydent UEFA rzucił już do nas:
– Zejdźcie na boisko, odbierzecie medale za wygranie Ligi Mistrzów.
No to zaczęliśmy schodzić z loży VIP na dół. Znajdujemy się na murawie, a tam… 1:2. Nie wierzyliśmy, co się stało, ale zaraz spojrzeliśmy na świętujących kibiców Manchesteru… Bramki zobaczyłem dopiero w telewizji.
***
Serce zawsze rośnie, gdy czyta się o piłkarzach, którzy zrobili piękne kariery wyrywając się z biedy. Ale gdy do tego samemu posyłają windę w dół, by inni też wjechali na górę? To już sprawa godna podziwu wyższej rangi.
Jednocześnie w takich sytuacjach warto docenić, gdzie przyszło nam się wychowywać i że „normalna rodzina” w naszych realiach nie oznacza takiej, która żyje się z dnia na dzień. Mamy świetne perspektywy by robić naprawdę duże rzeczy, także piłkarsko. Choćby w takich turniejach jak FC Bayern Youth Cup, którego Giovane Elber jest ambasadorem. To turniej, w którym najlepsza ekipa złożona z amatorów z roczników 2002 i 2003 w Białymstoku pojedzie w ramach nagrody na pięciodniowy obóz do Monachium.
Wejdź na górę i ześlij windę na dół po kolejnych. To zdanie idealnie definiuje Giovane Elbera.
JAKUB BIAŁEK
Fot. newspix.pl