Reklama

Kiedy gwiazdy NBA upokarzają przeciwnika

redakcja

Autor:redakcja

15 marca 2018, 10:45 • 10 min czytania 5 komentarzy

Najpierw James Harden, później LeBron James – obaj panowie postanowili zakpić sobie z przeciwników, udowadniając po raz kolejny swoją koszykarską supremację. W NBA jest z tym inaczej niż w piłce – w świecie futbolu, gdy Neymar trochę za bardzo droczył się z rywalami, spadły na niego gromy. Zaś kiedy Harden i LeBron zrobili ze swoich przeciwników kompletnych frajerów – za oceanem wszyscy zapiali z zachwytu. I trudno się tej reakcji dziwić.

Kiedy gwiazdy NBA upokarzają przeciwnika

Morderczy zwód z domieszką fizycznej siły – w ten sposób Harden sprowadził do parteru Wesleya Johnsona. Później spojrzał na nieudolnie gramolącego się z parkietu rywala z dużą dozą pogardy – jak na coś pełzającego, ohydnego. I trafił czystą trójkę. Z kolei LeBron posunął się jeszcze dalej – zrobił idiotów z całej drużyny Los Angeles Lakers, która zupełnie nie odczytała jego intencji i dała się nabrać na jeden z najbardziej sugestywnych no-look passów w historii basketu. Podanie zmieniło się w punkty, a LBJ podreptał po królewsku w kierunku strefy obronnej. Nie musiał się spieszyć – Lakers potrzebowali ładnych kilku sekund, żeby zrozumieć, co się właściwie stało.

LeBron i Harden to koszykarska elita, kiedyś zasiądą w panteonie największych gwiazd w dziejach całej NBA. I nie oni jedni spośród tego elitarnego grona mieli skłonność do bezwzględnego niszczenia swoich przeciwników. Oto, jak wielkie gwiazdy NBA upokarzały rywali.

Reklama

Allen Iverson przechodzi nad Tyronnem Lue

Chyba w każdym sporcie są takie drobne, czasami zupełnie nieistotne dla rezultatu zagrywki, które mają jednocześnie olbrzymią wartość psychologiczną. W piłce nożnej może za takie zagranie uchodzić założenie siatki, natomiast w NBA przejście nad leżącym zawodnikiem, którego położyło się na parkiecie własną ofensywną sztuczką, uchodzi za jedno z największych upokorzeń. Nic więc dziwnego, że poczciwy Tyronn Lue, jakkolwiek spojrzeć – dwukrotny mistrz NBA jako zawodnik (a dorzucił jeszcze jeden pierścień jako trener), już nigdy nie zdołał z siebie zerwać łatki kolesia, nad którym przeszedł Iverson w pierwszym meczu Finałów z 2001 roku. Lue z tym nie polemizuje: Iverson uczynił mnie wtedy tym, kim jestem.

Crossover, jaki AI zaserwował rezerwowemu obrońcy Los Angeles Lakers, był jednym z setek pozostałych, które wykonał z równie dobrym skutkiem w tamtych niesamowitych dla Philadelphia 76ers czasach. Lakers, dowodzeni przez Shaquille’a O’Neala, któremu sekundował Kobe Bryant, bronili wówczas tytułu i w gruncie rzeczy byli murowanymi faworytami do zwycięstwa w Finałach, ale w pierwszym meczu nie znaleźli odpowiedzi na szalejącego Iversona. 48 punktów, do tego kilka asyst i odbiorów. Ktokolwiek próbował powstrzymać AI, kończył rozglądając się nerwowo na boki w poszukiwaniu rywala, który właśnie, w zupełnie innym miejscu parkietu, rzucał kolejne punkty. Lue na przestrzeni całej serii bronił Iversona nawet nieźle, zresztą Lakers zmiażdżyli rywali w czterech pozostałych spotkaniach. Ale do historii przeszedł ten obrazek z pierwszego starcia.

Scottie Pippen demoluje Patricka Ewinga

Popkultura zapamiętała z legendarnej drużyny Chicago Bulls przede wszystkim Michaela Jordana, ale nie ma przypadku w tym, że Jordan przez pierwszą część swojej kariery odpadał w przedbiegach i na swoje największe sukcesy musiał poczekać do momentu, kiedy u jego boku rozwinął się talent Scottiego Pippena. Panowie pasowali do siebie jak ulał – obaj byli fenomenalnymi obrońcami, mieli zamiłowanie do trash-talku i niczym nieskrępowaną żądzę odnoszenia kolejnych zwycięstw. Jordan był liderem ofensywy, to na nim skupiały się światła reflektorów. Kiedy MJ, wskutek do dziś niejasnych zawirowań życiowych, zawiesił koszykarską karierę, Byki znalazły w osobie Pippena nowego lidera.

Reklama

Pierwsza emerytura Jordana – bo miał jeszcze drugą i trzecią, która trwa do dziś – przyniosła Pippenowi sezon życia jeśli chodzi o statystyki, jednak drużyna nie była aż tak mocna i szanse na czwarty tytuł jawiły się jako niewielkie. Byki w pierwszej rundzie odprawiły co prawda Cavaliers, ale później nie poradziły już sobie z New York Knick, kończąc pasjonującą serię rezultatem 3:4. Dlaczego zatem Pippen zawsze z szerokim uśmiechem wspomina to starcie? Odpowiedź jest prosta – w szóstym meczu przeciwko Knicks, Scottie, jak sam opowiada, na fali frustracji niekorzystną decyzją sędziego, zmiażdżył największą gwiazdę rywali, Patricka Ewinga, wsadzając mu piłkę nad głową, przełażąc nad nim, a potem jeszcze wywrzaskując kilka wulgarnych słów w twarz Spike’a Lee, najwierniejszego fana Knicks na świecie.

Larry Bird pyta, kto dzisiaj zakończy drugi

Niewielu było bardziej bezczelnych gości od tego niepozornego białego chłopaka z Indiany, który w Boston Garden dorobił się transparentu z wymownym napisem: „Larry Legend”. W zasadzie ze wszystkich historii o tym, jak informował swoich rywali, w jaki sposób zamierza ich za chwilę ograć i rzucić punkty, a potem rzeczywiście to robił, można by było ułożyć osobną listę. Skupmy się jednak na Meczu Gwiazd z 1988 roku. To były jeszcze trochę inne czasy – sama idea Weekendu Gwiazd była jeszcze dość świeża, a najwięksi nie zjeżdżali się w jedno miejsce tylko po to, żeby dobrze się zabawić z kumplami, ale żeby faktycznie coś wygrać. Bird postanowił trzeci raz z rzędu wziąć udział w konkursie rzutów za trzy punkty. Była to w ogóle trzecia odsłona tej rozgrywki, a niski skrzydłowy Celtics zwyciężył do tej pory dwukrotnie. Tym większa była ochota wśród pretendentów, żeby zetrzeć pewność siebie z twarzy pyszałka i strącić go z piedestału.

W konkursie wzięło wtedy udział kilku naprawdę zacnych strzelców, choćby Dale Ellis, Mark Price, czy Craig Hodges, którzy później wygrywali ten mini-turniej. Jak pewnym siebie i bezczelnym trzeba zatem być, żeby, jak uczynił to Bird, wejść do szatni wyplenionej pozostałymi uczestnikami, zmierzyć każdego z nich pogardliwym wzrokiem i zapytać: „kto dzisiaj kończy jako drugi, bo mam zamiar wygrać?” Jak wspomina sam Bird, reakcją na to oświadczenie była wyłącznie cisza. I kto wie, czy to nie te słowa utkwiły tak głęboko w głowie Dale’a Ellisa, że ten w finałowym starciu konkursu rzucił tylko 15 punktów. Bird także nie miał najlepszego rytmu, ale to nie był gracz, który swój trash-talk rzucałby na wiatr. Zanim rzut na wagę zwycięstwa jeszcze wylądował w koszu, Bird już trzymał tryumfalnie palec w górze.

Czy komuś udało się kiedyś upokorzyć Birda? Sam zawodnik przyznaje, że czuł się obrażony tylko wówczas, kiedy trener rywali oddelegowywał białego zawodnika, aby przeciwko niemu bronił.

Michael Jordan grozi Mutombo palcem

W dziejach NBA nie znajdzie się wielu zawodników, którzy potrafili bronić dostępu do strefy podkoszowej z taką skutecznością jak Dikembe Mutombo. Facet był z wszech miar przerażający – już sam jego głos powoduje ciarki na plecach, a jeżeli dorzucić do tego jeszcze nieokiełznaną siłę i zaciętość, to rysuje się obraz gościa, obok którego lepiej nawet nie przechodzić na ulicy, a co dopiero próbować wsadu nad jego głową. Prawie za każdym razem, gdy blokował rzut, wywrzaskiwał rywalowi prosto w twarz swoje klasyczne: „Nie! Nie! Nie!”, po czym przecząco kiwał palcem nad leżącym i błagającym o litość przeciwnikiem. Przed Meczem Gwiazd z 1997 roku, kamera nagrała dyskusję Mutombo i Jordana. Center przechwalał się wówczas, że Jordan jeszcze nigdy nie zdołał wykonać na nim dunku. Na swoją zgubę.

Gdyby nie to, że obaj byli reprezentantami tej samej konferencji (Jordan rzecz jasna Chicago, Mutombo grał wtedy w Atlanta Hawks), to pewnie Jego Powietrzność po takiej dyskusji, na dodatek odbytej w obecności kamer, spróbowałby upokorzyć rywala jeszcze tego samego wieczora. Rywalizacja między tymi zawodnikami trwała od momentu, gdy Mutombo wszedł do ligi. Jordan podczas ich pierwszego starcia powiedział: „Witaj w NBA, świeżaku. Będę pierwszym, który nad tobą wsadzi.” Mutombo odparł: „Nigdy ci się to nie uda, Michael.” I trzymał się dzielnie, ale tylko do czasu, gdy zginął od miecza, którym sam ochoczo wojował. Wjeżdżanie na ambicję Michaela Jordana to było igranie ze śmiercią.

Podczas pierwszego spotkania tych dwóch zawodników, Jordan, ze specjalnym pozdrowieniem dla Mutombo, trafił także jeden z rzutów osobistych z zamkniętymi oczami. Skuteczność Mutombo w tym elemencie gry wynosiła wówczas mniej niż 50%, a oczy miał jak najbardziej otwarte.

Kobe Bryant wyjaśnia hejtera z Dallas

Kiedy Jordan zakończył karierę po raz, póki co, ostatni, istniały słuszne obawy, że zawodnika na tym poziomie już w NBA nie będzie nigdy. Tymczasem, w zasadzie zupełnie płynnie, pojawił się w lidze Kobe Bryant. Drugim Jordanem nie został, ale był blisko. Jak każdy sportowiec ze świecznika, dorobił się sporego grona krytyków. Kiedy zaczynał, krytykowano go za to, że gra słabo i mało efektywnie. Kiedy był u szczytu formy, obrywało mu się rykoszetem za to, że Lakers dołują. Kiedy kończył karierę, nasłuchał się o tym, że zarabia za dużo względem coraz niższego poziomu sportowego i podupadającego zdrowia. Nie wiadomo dokładnie, co wykrzykiwał w jego kierunku jeden z sympatyków Dallas Mavericks, czyli organizacji, która w całej swojej historii ugrała jeden mistrzowski pierścień. Black Mamba przypomniał mu jednak, że ma ich troszkę więcej.

Tim Hardaway ma kilka słów do powiedzenia Barkleyowi

Skoro punktem wyjścia do tego zestawienia upokorzeń był między innymi crossover Jamesa Hardena, to nie może zabraknąć tutaj zawodnika, którego crossovery dorobiły się wymownego przydomka „killer”. Tim Hardaway robił z piłką cuda, jakich dzisiaj nie powstydziłby się nawet Kyrie Irving, słynący z łamania przeciwnikom kostek. Jego balans przy kozłowaniu był na tyle sugestywny, że przeciwnik siłą rzeczy ruszał już w lewo, żeby zablokować akcję Hardaway’a, a ten w ułamku sekundy przerzucał ciężar ciała na prawą stronę i z łatwością punktował. Szczyt jego formy przypadł na sam początek kariery, a wtedy nawet Charles Barkley był bez szans żeby go zatrzymać.

Barkley zawsze miał wielką gębę, lubił prowokować rywali, a takim zawodnikom najchętniej uciera się nosa. Hardaway zrobił to w swoim stylu, tak jak lubił najbardziej – najpierw zabójczy crossover wykonany na obrońcach Suns, otwarta droga do kosza, a później dodatkowe upokorzenie rywala, wówczas zaliczanego do ścisłej czołówki najlepszych koszykarzy ligi. Zresztą, Tim Hardaway jeżeli chodzi o trash-talk, wciąż nie wyhamował. W jednym z niedawno udzielonych w wywiadów nie oszczędził własnego syna, obecnie grającego w NBA, twierdząc, że nawet dziś jego crossover jest znacznie lepszy.

Shaquille O’Neal dominuje, ale Bynum kontratakuje

Shaq jest na pewno postacią wielce specyficzną – to dziecko zaklęte w ciele olbrzyma. Z całym dobrodziejstwem dziecięcego inwentarza – można się po nim spodziewać nieustannych wygłupów, wielkoduszności i bezinteresowności, ale także małostkowości, skłonności do strojenia fochów i kręcenia beznadziejnych filmów. Na parkiecie zamieniał się w ofensywną maszynę. W olbrzymi, nieokiełznany taran, dominujący w pomalowanym jak nikt inny od czasów legendarnego Wilta Chamberlaina, który szalał w czasach koszykarskiej prehistorii. O’Neal był zawodnikiem tak potężnym, że starcia z nim nie wytrzymywały nawet konstrukcje samego kosza, a co dopiero mówić o przeciwnikach.

Boleśnie przekonał się o tym Chris Dudley – center New York Knicks, któremu, z powodu bliżej nieokreślonych grzechów, przyszło pokutować poprzez bronienie przeciwko O’Nealowi. Obaj panowie mieli w zasadzie tylko jedną wspólną cechę – nie potrafili rzucać osobistych. Shaq notował kompromitujące skuteczności w rzutach za jeden punkt, Dudley ustanowił w NBA kilka rekordów w tej materii, na przykład 13 przestrzelonych osobistych z rzędu. I to w zasadzie jedyny wspólny mianownik. Oprócz tego, Shaq przerastał rywala we wszystkich możliwych elementach, ale – przede wszystkim – był jakieś sto razy silniejszy. I nie zawahał się tego wykorzystać, napierając na Dudley’a swoim kroczem i powalając go na parkiet.

Shaq nie miał litości także dla nowicjuszy – grając już dla Miami Heat, postanowił szybko wybić młodziutkiemu Andrew Bynumowi z głowy, że ten może zdołać godnie go zastąpić w purpurowo-złotym kostiumie. Zaczęło się klasycznie – O’Neal zdominował rywala w trumnie i dobił piłkę nad jego głową. Ale później – sam został ograny jak dziecko i nie wytrzymał ciśnienia.

Jako się rzekło – Harden i LeBron nie są jedynymi, którym zdarzyło się przeczołgać rywala nieco ostrzej, niż na to zasługiwał. I coś nam się wydaje, że nie będą ostatnimi, którzy poznęcali się w tym sezonie nad przeciwnikiem. Westbrook, Durant i reszta topowych zawodników na pewno już się czają na swoją kolej.

***

W związku z tak interesującym sezonem NBA, LV BET wystrzeliło z kapitalnym konkursem dla nocnych marków, którzy zarywają noce przy amerykańskich sportach. 28 lutego ruszyła liga, która potrwa do końca czerwca – liga NBA Night Light. O co w niej chodzi? Gracze, którzy obstawiają wyniki meczów NBA i NHL między północą a 6 rano za minimum 10 złotych, zbierają punkty za wszystkie wygrane kupony. Kupony przedmeczowe, live, pojedyncze oraz kombi kwalifikują się do gry.

Zebrane punkty wliczają się do kategorii generalnej, gdzie walka trwa o 1000 złotych, ale również do klasyfikacji tygodniowych, w których bonusy są rozdawane co 7 dni, w puli tygodniowej jest 300 złotych. Szczegóły całej promocji znajdziecie W TYM MIEJSCU.

***

MICHAŁ KOŁKOWSKI

Fot.FotoPyK

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

5 komentarzy

Loading...