Po południu pojawiła się informacja, że Polski Związek Narciarski dogadał się z trenerem Stefanem Horngacherem w sprawie przedłużenia współpracy. Niedługo później jego podopieczni pokazali, dlaczego te negocjacje były takie ważne. Po pierwszej serii w Lillehammer na prowadzeniu było trzech podopiecznych Austriaka. Ostatecznie wygrał Kamil Stoch przed Dawidem Kubackim.
Nie mamy żadnych wątpliwości, że polscy skoczkowie za swoim trenerem poszliby w ogień. I nie chodzi tu o to, że Austriak jest sympatyczny i fajnie się z nim dogadują, choć to oczywiście nikomu nie przeszkadza. Za Horngacherem przemawiają wyniki, jakich w polskich skokach nie było nigdy, nawet w szczytowym okresie Adama Małysza.
Dzisiaj w polskich skokach jest trochę tak, jak w naszej piłce nożnej. Po różnych średnich, lepszych i gorszych latach przyszły te naprawdę grube. Jak grube? Tak, że wiele osób kręciło nosem, kiedy skoczkowie zajęli „tylko” trzecie miejsce w konkursie olimpijskim, a piłkarze odpadli po karnych w ćwierćfinale EURO, zresztą z późniejszymi mistrzami.
W tej sytuacji nie ma się co dziwić, że nikt nie wyobraża sobie drużyny skoczków bez Stefana Horngachera, ani kadry piłkarzy bez Adama Nawałki. Nie wiemy, co by zrobili Lewandowski i spółka, gdyby PZPN przedłużył umowę z ich selekcjonerem. Ale wiemy, co zrobili skoczkowie. Postanowili świętować mniej więcej tak, jak na Sylwestra, czyli… odpalili petardy! Tym razem na skoczni w Lillehammer.
Pamiętacie zbieranie szczęki z podłogi, kiedy po pierwszej serii konkursu olimpijskiego w Pjongczangu na pierwszych dwóch miejscach byli Stefan Hula i Kamil Stoch? Dziś było jeszcze lepiej! Na półmetku rywalizacji w Lillehammer całe podium było biało-czerwone. Trzeci był Hula, drugi Kubacki, a prowadził – tak, wiemy, zaskakujące to mniej więcej tak, jak wielkie finały polskich seriali – Stoch.
Scenariusz marzeń w takim momencie mógł być jeden: panowie, utrzymać to. Niestety, aż tak dobrze się nie skończyło. I niestety, podobnie jak w Pjongczangu, to Hula nie zdołał utrzymać pozycji. Przed jego drugim skokiem zaczęło mocno wiać, Stefan długo czekał, aż będzie mógł oddać skok. Koniec końców, poleciał dość krótko i spadł na 9. miejsce. Jego koledzy na szczęście ciśnienie wytrzymali. Kubacki odpalił 140,5 metra, Stoch – z obniżonej belki – poleciał jeszcze pół metra dalej. Po podliczeniu wyników nie było żadnych wątpliwości – trzykrotny mistrz olimpijski wygrał z przewagą prawie 30 punktów! To mniej więcej tak, jak 5:0 w meczu piłkarskim. Na wyjeździe.
Dzisiejsza wygrana nie tylko pozwoliła Stochowi umocnić się na prowadzeniu w Pucharze Świata i cyklu Raw Air (60 tysięcy euro do wzięcia), ale także… dogonić Martina Schmitta. Legendarny niemiecki arcyrywal Adama Małysza do tej pory był szóstym skoczkiem na liście zwycięstw w Pucharze Świata. Od dziś dzieli tę pozycję ze Stochem, ale nikt nie ma wątpliwości, że lada moment znajdzie się niżej. Na razie prowadzi Gregor Schlierenzauer (53), przed Mattim Nykanenem (46), Adamem Małyszem (39), Janne Ahonenem (36) i Jensem Weissflogiem (33). Gonimy, panie Kamilu!
foto: newspix.pl