Reklama

NBA Raport: Raptors pożarli Hardena i spółkę

redakcja

Autor:redakcja

12 marca 2018, 10:45 • 10 min czytania 1 komentarz

Kiedy do Twojego miasta przyjeżdża James Harden z ekipą, to są dwa wyjścia – albo wznosisz się na wyżyny umiejętności i wyszarpujesz im zwycięstwo z gardła, albo zostajesz rozjechany na miazgę brodatym walcem. Toronto Raptors wybrali pierwszą opcję i razem z Houston Rockets zafundowali kibicom epickie widowisko, a to przecież nie wszystko, o czym warto wspomnieć w temacie najlepszej koszykarskiej ligi świata. Razem z kolegami z LV BET zapraszamy na przegląd aktualności z NBA.

NBA Raport: Raptors pożarli Hardena i spółkę

WYDARZENIE TYGODNIA: MECZ SEZONU W TORONTO

Houston Rockets skupiają na sobie w tym sezonie większość uwagi. Grają wyjątkowo spektakularnie w ataku, którym dowodzi murowany kandydat do nagrody MVP sezonu zasadniczego, na dodatek zanosi się, że w Konferencji Zachodniej zdetronizują Golden State Warriors, co jeszcze niedawno wydawało się przecież niemożliwe. A jednak Toronto Raptors, liderzy na Wschodzie, postanowili udowodnić, że w wyścigu do mistrzostwa będą tym razem poważniejszymi graczami niż przed laty. James Harden zrobił swoje, rzucił 40 punktów, ale po raz pierwszy od 27 stycznia musiał zasmakować porażki. Porażki z rąk DeMara DeRozana i Kyle’a Lowry’ego, którzy poprowadzili Raptors do widowiskowego triumfu przed własną widownią. Ci dwaj chyba już dorośli do tego, żeby udźwignąć rolę faworyta do zwycięstwa na Wschodzie. Dotychczas to brzemię ich przytłaczało, pętało nogi. Teraz – obaj są wspaniali i pewni siebie jak nigdy dotąd.

TORONTO ZWYCIĘZCĄ KONFERENCJI WSCHODNIEJ? KURS 3,40 W LV BET!

Mecz na początku zanosił się w ogóle na całkowitą klęską Rockets – gospodarze w pierwszej połowie demolowali przeciwników, a sam Lowry miał w pewnym momencie sześć trójek na swoim koncie, przy jednej ze strony całego zespołu Rakiet. Pogrom. Później sytuacja się odwróciła, to przyjezdni zaczęli w ekspresowym tempie odrabiać straty i w efekcie mieliśmy w Kanadzie końcówkę, którą po prostu trzeba zobaczyć. Niesamowita trójka Gordona, firmowe akcje Hardena i DeRozana, czy wreszcie morderczy blok Jonasa Valanciunasa, który powstrzymał Clinta Capelę z taką mocą, jakby wstąpił w niego ten sam duch kongijskiego wojownika, który przez całą karierę wspierał Dikembe Mutombo. Do tego jeszcze szalony Fred VanVleet – w pewnym momencie zafundował Chrisowi Paulowi tak ostrą defensywę, że nawet ten wybitny rozgrywający nie potrafił się uratować od fatalnej straty. VanVleet gra w tym sezonie po 20 minut w meczu, ale robi to na takiej intensywności, że odnowa biologiczna zajmuje mu pewnie trzy razy dłużej niż zawodnikom wyjściowej piątki Raptors.

Jak mawia Charles Barkley, ten mecz to „must see TV”.

Reklama

KOSZYKARZ POD LUPĄ: DERRICK ROSE

Najmłodszy MVP sezonu zasadniczego w historii NBA jednak znalazł kogoś skłonnego zapłacić mu jeszcze tych kilka dolarów za grę w koszykówkę. Rose padł ofiarę drastycznej przebudowy składu w Cleveland Cavaliers, gdzie rozpoczął obecny sezon. Został przehandlowany do Utah Jazz, którzy od razu spuścili go na drzewo i w rezultacie zanosiło się, że facet, który w 2011 był na absolutnym topie i potrafił w dowolny sposób rozjechać każdą defensywę w NBA, siedem lat później pozostanie bez klubu, a jego kariera sięgnie dna. Pomocną dłoń wyciągnął do Rose’a trener Minnesota Timberwolves, Tom Thibodeau. To właśnie pod surowym okiem tego coacha, Rose osiągnął życiową dyspozycję w Chicago.

O przenosinach Rose’a do Minnesoty spekulowało się już na początku lutego, wówczas jednak obrońca Cavs nie zdecydował się na taki ruch. Jego przygoda w Cleveland w sposób oczywisty zmierzała ku końcowi – w tym sezonie wystąpił tam w sumie zaledwie 16 razy, grając mniej więcej po 20 minut i notując niecałych 10 punktów na mecz. I – przede wszystkim – będąc graczem do bólu minusowym, podczas jego pobytu na parkiecie Cavaliers prezentowali się znacznie gorzej niż wtedy, gdy był poza grą. Już w listopadzie pojawiły się pogłoski, że kolejne kontuzje powodują u zawodnika nie tylko kryzys fizyczny, ale także poważne kłopoty mentalne. Rose rzekomo chciał rzucić już to wszystko w cholerę, ale postanowił spróbować jeszcze raz. Wrócił jak bumerang pod skrzydła Thibsa.

Thibodeau to wyjątkowy trener. Jak nikt potrafi skłonić swoich zawodników do katorżniczej pracy po obu stronach parkietu, w olbrzymim wymiarze czasowym i bez chwili wytchnienia. Wie, w jakie struny uderzyć, żeby gracze chcieli za niego umierać. Niektórzy nazwaliby powrót Rose’a pod jego skrzydła syndromem sztokholmskim – ostatecznie to właśnie Thibs jako trener Chicago bez opamiętania tyrał młodziutkim wówczas zawodnikiem od deski do deski sezonu regularnego. Doprowadził jego formę sportową do poziomu MVP, ale zdrowie bezpowrotnie zdewastował. Dziś Rose ma za sobą niezliczone operacje kolana i dziesiątki pomniejszych urazów. W wieku 29 lat jest fizycznym wrakiem. Cierpią u niego w zasadzie wszystkie stawy niezbędne do gry w koszykówkę, sam publicznie przyznaje, że boi się kalectwa. Czy będzie zatem przedstawiał dla Wilków jakąkolwiek wartość do końca sezonu? Gdyby udało mu się doprowadzić do porządku psychikę i rozniecić w sobie jeszcze choć trochę miłości do basketu, to mógłby zostać wartościowym zmiennikiem, dorzucając tych 10 punktów na mecz z ławki. Punktów, których desperacko brakuje Minnesocie, bo zdarza im się przegrywać mecze właśnie wskutek nędznego dorobku rezerwowych. Rose po takich perturbacjach zdrowotnych jest rzecz jasna zupełnie nieprzydatny w obronie, lecz jeżeli Thibodeau odpowiednio dopracuje rotację w drużynie, to może mu się uda wykrzesać z nowego-starego podopiecznego choć ułamek jego gry z pamiętnego 2011 roku. Ale to raczej pobożne życzenia.

Działacze w Minnesocie powinni się w ogóle zastanowić, na ile Thibodeau jest odpowiednim człowiekiem, żeby rozwijać młody zespół Timberwolves. Derrick Rose, Joakim Noah, Luol Deng – liczba koszykarskich trupów na koncie Thibsa jest niepokojąco długa.

Reklama

***

W związku z tak interesującym sezonem NBA, LV BET wystrzeliło z kapitalnym konkursem dla nocnych marków, którzy zarywają noce przy amerykańskich sportach. 28 lutego ruszyła liga, która potrwa do końca czerwca – liga NBA Night Light. O co w niej chodzi? Gracze, którzy obstawiają wyniki meczów NBA i NHL między północą a 6 rano za minimum 10 złotych, zbierają punkty za wszystkie wygrane kupony. Kupony przedmeczowe, live, pojedyncze oraz kombi kwalifikują się do gry.

Zebrane punkty wliczają się do kategorii generalnej, gdzie walka trwa o 1000 złotych, ale również do klasyfikacji tygodniowych, w których bonusy są rozdawane co 7 dni, w puli tygodniowej jest 300 złotych. Szczegóły całej promocji znajdziecie W TYM MIEJSCU.

***

PATRIOTYCZNY MELDUNEK: OSTATNIA PROSTA GORTATA

Tylko 16 minut na parkiecie spędził Gortat w wygranym przez Washington Wizard meczu z New Orleans Pelicans. Gdyby Czarodzieje przegrali, to Donald Trump chyba postanowiłby przenieść Biały Dom do jakiegoś innego miasta, choćby i do Radomia. Pelikany zagrały bez Anthony’ego Davisa, a przecież od dawna kontuzjowany jest także DeMarcus Cousins. To był zatem mecz z kategorii tych, których przegrać nie wypadało, a Wizards bez problemu dopełnili formalności. Niestety, przy niewielkim udziale Gortata, który, wobec absencji najważniejszych podkoszowych przeciwnika, wydawał się trenerowi po prostu niezbyt potrzebny na parkiecie. Beal, Porter i spółka byli w tym spotkaniu bezlitośni dla rywali, jeżeli chodzi o szybki atak. 15 strat przeciwnika zamienili na 16 punktów, co pozwoliło im odnieść komfortowe zwycięstwo. Przerwali tym samym serię 10 zwycięstw z rzędu, jaką notowali Pelicans.

Swoją drogą, niepokojąco to świadczy o kondycji całej NBA, że New Orleans Pelicans potrafią zanotować taką serię zwycięstw, choć na pozycji centra występuje tam wyciągnięty z koszykarskich zaświatów Emeka Okafor, przy którym nawet wspomniany Derrick Rose zdaje się być okazem zdrowia. Powrót Okafora do gry po czterech latach nieobecności to najbardziej spektakularny przykład zmartwychwstania od czasu Jezusa Chrystusa.

Wracając do Gortata. Polak niezmiennie jest graczem wyjściowej piątki, jednak spędza na parkiecie coraz mniej czasu i notuje coraz gorszą skuteczność w ofensywie. W sobotnim, przegranym meczu z Miami Heat, trafił ledwie raz przy sześciu próbach. Nawet jego wypowiedzi zdają się sugerować, że to już końcówka. Polski Młot, nieco ponad tydzień temu obchodzący 10-lecie swojego pobytu w koszykarskiej elicie, coraz częściej wdaje się w rozważania na temat końca kariery, sugerując nawet, że wyda książkę o ciemnych stronach NBA, których zdarzało mu się doświadczyć.

WIZARDS ZWYCIĘZCĄ SWOJEJ DYWIZJI? KURS 1,44 W LV BET!

Tymczasem Wizards po porażce z Heat spadli na piątą lokatę w Konferencji Wschodniej. Przed nimi ciężkie potyczki – w najbliższym czasie zmierzą się między innymi z Celtics, Spurs i Nuggets. A przede wszystkim – z Indiana Pacers, sąsiadami w tabeli. Na Wschodzie panuje taki ścisk, że w zasadzie każde zwycięstwo jest na wagę złota. Wystarczy jedna kiepska seria i można wylądować poniżej piątego miejsca. A wtedy, niezależnie czy będzie to szósta, siódma czy ósma lokata, w pierwszej rundzie przyjdzie zagrać z Raptors, Celtics lub Cavs. Tego uniknąć chce każdy.

DRUŻYNA TYGODNIA: UTAH JAZZ

Mormoni nie przestają zaskakiwać, a jak tak dalej pójdzie, to Salt Lake City doczeka się jeszcze w tym sezonie udziału w play-offach. W zeszłym tygodniu wygrali wszystkie trzy mecze. Najpierw pokonali u siebie Orlando – za to jeszcze nie należą się pochwały, ponieważ Magic obrali nieznośną strategię walki o jak najniższą pozycję w lidze i czynią to w tak ordynarny sposób, że nawet ustawione mecze polskiej Ekstraklasy w latach 90-tych wyglądały na tym tle jak coś na kształt rywalizacji sportowej. Później jednak Jazz zwyciężyli na wyjazdach z Indianą Pacers i Memphis Grizzlies. Dla tych drugich był to gwóźdź do trumny – chyba już się nie podźwigną z ostatniego miejsca na Zachodzie. Łza się w oku kręci, mając jeszcze wspomnienie drużyny Memphis, która w 2011 roku roku wtargnęła do play-offów z ósmej pozycji, po czym w pierwszej rundzie wyrzuciła za burtę San Antonio Spurs. Wówczas stawka w NBA była jednak znacznie bardziej wyrównana, bo dziś, ktokolwiek z ósmej lokaty wyjdzie, ten nawet na moment nie podniesie głowy w starciu z Rockets czy Warriors.

Mimo to, Utah Jazz dzielnie walczą, żeby się na tej ósmej pozycji znaleźć. Wygrali 17 z ostatnich 19 meczów i są coraz bliżej celu, okupujący ostatnią premiowaną pozycję Clippers mają już tylko jeden mecz przewagi. Na największą gwiazdę Jazzmanów zaczyna powolutku wyrastać olśniewający debiutant – Donovan Mitchell. Już nawet abstrahując od jego zwycięstwa w Konkursie Wsadów podczas Weekendu Gwiazd, Mitchell jest w tej chwili tak zabójczy zza łuku, jak jeszcze nikt w historii ligi na tym etapie kariery. Najszybciej w dziejach NBA przekroczył barierę 150 trafionych trójek (odebrał ten rekord z rąk Damiana Lillarda), a nie zamierza na tym poprzestać. Jego kapitalna skuteczność za trzy punkty jest mordercza dla obrońców – Mitchell rzuca z takich odległości, że sam Steph Curry by się tego nie powstydził, więc jest właściwie niemożliwe, żeby go skutecznie odcinać od podań. Oczywiście przytrafia mu się jeszcze sporo głupich decyzji, stąd suma summarum jego procentowa skuteczność nie prezentuje się aż tak imponująco, jak powinna, ale w przypadku tego chłopaka limitem jest niebo.

Nasi kumple z Łączy Nas Pasja, z NBA Labs pisali tak, analizując W TYM MIEJSCU pojedynek dwóch debiutantów o tytuł rookie of the year:

Mitchell szybko potwierdził bardzo wczesne zapowiedzi, że był “stealem” pierwszej rundy ubiegłorocznego draftu. W Jazz nie brakowało w tym roku problemów – trudny okres po odejściu Gordona Haywarda, kontuzje Dante Exuma, Thabo Sefoloshy, a także Goberta, transfery Rodneya Hooda i Joe Johnsona – a Mitchell przez cały ten czas był najrówniej prezentującym się graczem Utah, a w niektórych spotkaniach po prostu zachowywał się jak lider, biorąc na siebie grę w najtrudniejszych momentach meczu.

W przypadku Mitchella możemy zaryzykować stwierdzenie, że jest do tej pory najlepszym graczem Jazz w tym sezonie (lepszy jest Gobert, ale ten sporo pauzował przez urazy). W tym kontekście wygrywa z Simmonsem, który pod względem wpływu na grę drużyny mimo wszystko ulega w Filadelfii Joelowi Embiidowi.

Pozostaje się pod tym podpisać.

MECZ TYGODNIA: WASHINGTON WIZARDS – BOSTON CELTICS

Najlepszą zapowiedzią dla tego środowego spotkania niech będzie wspomnienie poprzedniego starcia obu ekip – na początku lutego Wizards i Celtics zagrali naprawdę kapitalny, niezwykle wyrównany mecz, zakończony zresztą dogrywką. Zwycięstwo jest bardzo potrzebne zarówno jednym, jak i drugim. Czarodzieje desperacko potrzebują poprawić swój dorobek, jeżeli chcą utrzymać wysokie miejsce na Wschodzie, a już czują na plecach oddech peletonu. Z kolei Celtics trzymają się  na razie drugiej lokaty w Konferencji, ale naciska na nich nie byle kto, bo LeBron James wraz ze swoją odrestaurowaną Kawalerią. Dla Wizards kluczowe będzie na pewno ograniczenie ofensywnych zapędów Kyriego Irvinga – wciąż do gry nie wrócił kontuzjowany John Wall, zatem zastępujący go w wyjściowej piątce Tomas Satoransky stoi przed olbrzymim, trudnym wyzwaniem. Podobnie jak Marcin Gortat, któremu przyjdzie gimnastykować się przeciwko Alowi Horfordowi. Jedni i drudzy mają jeszcze na pewno w pamięci poprzednie play-offy, kiedy Celtics po pasjonującej, trwającej siedem meczów batalii wysłali Czarodziejów na ryby. Nie wypada zatem przegapić kolejnej odsłony tej rywalizacji. Jak mawia Jurek Owsiak: „Oooojsiębędziedziało!”

*

LV BET ZAKŁADY BUKMACHERSKIE POSIADA ZEZWOLENIE URZĄDZANIA ZAKŁADÓW WZAJEMNYCH WYDANE PRZEZ MINISTRA FINANSÓW. UDZIAŁ W NIELEGALNYCH GRACH HAZARDOWYCH MOŻE STANOWIĆ NARUSZENIE PRZEPISÓW. HAZARD ZWIĄZANY JEST Z RYZYKIEM.

Najnowsze

Hiszpania

Casado o porównaniach do legendy Barcy: Zawsze był dla mnie punktem odniesienia

Kamil Warzocha
0
Casado o porównaniach do legendy Barcy: Zawsze był dla mnie punktem odniesienia

Komentarze

1 komentarz

Loading...