Polski tenis jest w kryzysie. Mamy problem, a prowadzenie Łukasza Kubota w rankingu deblistów niestety nie jest truskawką na torcie, a raczej efektownym wykończeniem sypiącej się stodoły. Albo innej szopy…
Zjazdy w rankingach, lanie w turniejach, lanie w rozgrywkach międzynarodowych, spadek znaczenia Polski na arenie międzynarodowej, brak turniejów, brak obiektów i mgliste perspektywy na przyszłość. A przecież jeszcze niedawno wydawało się, że jesteśmy na krzywej wznoszącej. Teraz nasi tenisiści, jeszcze nie tak dawno walczący w grupie światowej Pucharu Davisa, szykują się do meczu z Zimbabwe. Stawiamy duże piwo każdemu, kto jest w stanie bez zaglądania do internetu wymienić jakiegokolwiek tenisistę z tego kraju. Niestety, brutalna prawda jest taka, że coraz częściej w różnych miejscach na świecie dokładnie to samo dotyczy Polaków.
Kadry mocno ubogie
Suche liczby: polscy tenisiści w pierwszej setce rankingu – zero. W drugiej – jeden. W trzeciej – dwóch. Łącznie od miejsca pierwszego do pięćsetnego na liście najlepszych singlistów mamy czterech biało-czerwonych. Najwyżej jest Jerzy Janowicz (27 lat), który okupuje 154. pozycję. Na początku trzeciej setki są Hubert Hurkacz (21 lat) i Kamil Majchrzak (22) – nadzieje polskiego tenisa. 436. jest 24-letni Paweł Cias. Tak wyglądają nasze kadry i trzeba sobie powiedzieć wprost, że powodów do hurraoptymizmu raczej nie ma. Dość powiedzieć, że na przykład tacy Niemcy czy Hiszpanie mają po blisko 10 zawodników w pierwsze setce i po 30-40 w pierwszej pięćsetce. My w tysiącu łącznie lokujemy 13 tenisistów. Cóż, w zdecydowanej większości w jego dolnej części.
U pań jest mniej więcej tak, jak mówił komisarz Ryba w „Kilerze”, czyli „niewiele lepiej, ale lepiej”. Agnieszka Radwańska (28 lat) po dekadzie w pierwszej dziesiątce rankingu od ponad roku leci na łeb na szyję. Aktualnie jest 32. na liście WTA, ale wszystko wskazuje na to, że w kolejnych miesiącach raczej będzie kontynuować ruch jednostajnie przyspieszony w dół rankingu. Więcej niż dwóch meczów w jednym turnieju nie wygrała od lipca. W tym roku przegrała już ze 122. w rankingu Sachią Vickery, 100. Camilą Giorgi i 88. Su-Wei Hsieh. Ostatnie porażki w Dausze i Dubaju z 21. Petrą Kvitovą i 24. Darią Kasatkiną żadną niespodzianką już nie były.
Wiele wskazuje, że już niedługo może dojść do roszady, która jeszcze niedawno wydawała się absolutnym science-fiction, czymś równie realnym, jak powiedzmy wygrana Anderlechtu w Lidze Mistrzów. Jeszcze kilkaset punktów i najwyżej notowaną Polką w tenisowym rankingu zostanie Magda Linette. Aktualnie 26-latka zajmuje 56. miejsce. W okolicach pierwszej setki jest jeszcze 20-letnia Magdalena Fręch (142. WTA). Kolejne biało-czerwone na liście to 379. Katarzyna Piter, 418. Marta Leśniak i 532. Urszula Radwańska. Wszystkie w przedziale 27-29 lat, czyli zawodniczki, o których trudno powiedzieć „młode i perspektywiczne”.
Nadal, Szarapowa, Williams…
Miejsca w rankingu to jedno. Tenisowe potęgi także od czasu do czasu przechodzą kryzys, ostatnio pisaliśmy na przykład o problemach Amerykanów, którzy od Andy’ego Roddicka czekają na topowego zawodnika męskich rozgrywek. Problem z polskim tenisem polega na tym, że u nas nie tylko rankingi kuleją. Prawdę mówiąc: trudno wskazać aspekt, w którym byłoby naprawdę dobrze.
A przecież jeszcze nie tak dawno było zupełnie inaczej. Spójrzmy choćby na zawodowe imprezy. W Sopocie przez lata był rozgrywany turniej, który zawodnicy uważali za jeden z najlepszych w kalendarzu. Do Polski przylatywali znakomici tenisiści, nasz kraj ma szczególne miejsce choćby w sercu Rafy Nadala. To właśnie na położonych tuż nad morzem kortach Sopockiego Klubu Tenisowego późniejszy dominator Roland Garros wygrał swój pierwszy zawodowy turniej. Tego się nie zapomina.
Na inną dużą imprezę, do Warszawy, zjeżdżały gwiazdy kobiecego tenisa, z byłymi liderkami i mistrzyniami turniejów wielkoszlemowych Marią Szarapową, Venus Williams, Justine Henin-Hardenne czy Kim Clijsters na czele. Tam pierwsze batalie ze światową czołówką toczyła Agnieszka Radwańska.
A dziś? Jedyny zawodowy turniej, znacznie mniejszej rangi, przez kilka lat odbywał się w Katowicach. Już się nie odbywa. Trudno powiedzieć, kiedy, ale znaleźliśmy się na peryferiach wielkiego tenisa. Imprezy ATP i WTA odbywają się na całym świecie, w naszym regionie też. W Bułgarii, Rosji, Czechach, na Węgrzech, w Chorwacji i Rumunii. W Turcji, Maroku, nawet w Uzbekistanie. W 40-milionowej Polsce – nie.
Spadliśmy na zaplecze zaplecza
Co jeszcze? Rozgrywki reprezentacyjne. Może w tenisie nie są one tak ważne, jak w innych dyscyplinach, bo to w końcu sport indywidualny. Tak, czy inaczej, na tym polu także widać zjazd, jaki się dokonał w ostatnich latach. Polska, ciągnięta przez Agnieszkę Radwańską, przez lata bujała się między grupą Europejsko/Afrykańską, a II Grupą Światową Pucharu Federacji. W 2014 roku udało się wreszcie wywalczyć awans do najwyższej, I Grupy Światowej. Tam jednak przyszło bolesne 0-4 z Rosjankami, potem 2-3 ze Szwajcarkami i wylot do niższej ligi. Teraz znów Polki grają na zapleczu zaplecza.
Czyli i tak wyżej, niż ich koledzy z reprezentacji Pucharu Davisa. W ubiegłym roku wylecieli z I grupy Europejsko/Afrykańskiej po porażkach 0-5 z Bośnią i Hercegowiną oraz 1-4 ze Słowacją. A przecież jeszcze dwa lata temu szykowali się do walki z Argentyną w debiucie w grupie światowej. Problem w tym, że tamten mecz przegrali, a na domiar złego Polska została ukarana za nieregulaminową nawierzchnię. Chaos organizacyjny to zresztą był jeden z kluczowych problemów poprzedniej ekipy. O fatalnym zarządzaniu w Polskim Związku Tenisowym pisaliśmy między innymi tutaj. Od maja prezesem jest Mirosław Skrzypczyński, popierany w wyborach choćby przez Roberta Radwańskiego i Jerzego Janowicza seniora. W PZT powoli zaczynają być widoczne zmiany na lepsze. Przekonuje o tym na przykład Rafał Chrzanowski, nowy szef wyszkolenia Związku.
– Standardem staje się, że na każdym turnieju wielkoszlemowym jest grupa polskich zawodników, także juniorów. Ci młodzi zaczynają się czuć członkami teamu Polska. Agnieszka Radwańska czy Łukasz Kubot nie patrzą na nich z góry, tylko traktują jak młodszych kolegów. Polski Związek Tenisowy stara się pomagać juniorom wielotorowo. Organizowane są konsultacje, wyjazdy, szkolenia. Juniorzy otrzymują także wymierną korzyść finansową. Pomogliśmy choćby Magdalenie Fręch w wyjazdach do Dubaju i Melbourne, gdzie przebiła się przez eliminacje Australian Open – wylicza Chrzanowski i przekonuje, że tak naprawdę w polskim tenisie dzieje się lepiej niż się wydaje na pierwszy rzut oka.
Grant dla polskiej trójki
Oby. Bo na pierwszy rzut oka nie wygląda to najlepiej. Światełkiem w tunelu może być niedawna decyzja Międzynarodowej Federacji Tenisowej (ITF) o przyznaniu specjalnych stypendiów rozwojowych trójce naszych zawodników. Co ciekawe, do programu Grand Slam Grants wybrano 23 tenisistów. Z żadnego kraju nie było ich więcej niż z Polski. Po 25 tysięcy dolarów na starty w tym roku otrzymali Magdalena Fręch, Hubert Hurkacz i Kamil Majchrzak. W przeszłości z podobnej formy pomocy korzystali choćby Wiktoria Azarenka, Na Li, Jelena Ostapenko czy Gustavo Kuerten. Nie mamy nic przeciwko, żeby ktoś z naszej trójki poszedł podobną drogą, bo każde z wymienionych ma na koncie co najmniej jeden wielkoszlemowy triumf. Na razie Fręch po raz pierwszy zdołała się przebić przez eliminacje i zadebiutowała w wielkoszlemowym Australian Open.
– Nasza współpraca z ITF układa się coraz lepiej. Jesteśmy dobrze postrzegani. Została zauważona praca, którą włożyliśmy i postęp w szkoleniu zawodników – podkreśla Chrzanowski.
Wspomnieni Majchrzak i Hurkacz to członkowie reprezentacji Polski w Pucharze Davisa. Na początku kwietnia w Sopocie mają pomóc w zrobieniu kolejnego kroku do powrotu do I grupy Europejsko/Afrykańskiej rozgrywek. Porażki z Zimbabwe nikt sobie nie wyobraża, to byłby wstyd większy nawet niż odpadnięcie Legii Warszawa z eliminacji europejskich pucharów z egzotycznymi ekipami z Kazachstanu i Mołdawii. Najlepszy gracz z tego kraju to Takanyi Garanganga, notowany w okolicach 500. miejsca w rankingu ATP.
Ale nawet 5-0 z Zimbabwe nie sprawi nagle, że w polskim tenisie nastanie wiosna. Poważnych sukcesów w ostatnich miesiącach mamy tyle, co kot napłakał. Jeśli ktoś błyszczy w dużych turniejach, to w zasadzie wyłącznie Łukasz Kubot, od dłuższego czasu utrzymujący znakomitą formę i prowadzenie w rankingu deblistów. U Agnieszki Radwańskiej – równia pochyła. Jej młodsza siostra Urszula permanentnie zmaga się z różnymi kontuzjami i chorobami. Ostatnio pochwaliła się, że wprowadza na rynek swoją kolekcję torebek. Trudno to uznać za sukces tenisowy, choć zawsze coś. Jerzy Janowicz próbuje wrócić do poważnego grania, ale ze zmiennym szczęściem. Magda Linette to solidna zawodniczka, dobijająca do top 50, ale z całą sympatią dla niej – trudno traktować ją jako siłę napędową polskiego tenisa.
– Magda wykonała tytaniczną pracę, żeby znaleźć się w tym miejscu, w którym jest dzisiaj. Ta dziewczyna to przykład na to, że cierpliwością i naprawdę sumienną pracą można osiągać sukcesy. Ona lata temu wyjechała trenować do Chorwacji, teraz przygotowuje się głównie w Chinach. I ta praca przynosi efekty – podkreśla Adam Romer, redaktor naczelny miesięcznika „Tenisklub”, prowadzący także audycję tenisową na antenie Weszło FM. – Takie osoby powinno się pokazywać juniorom, jako przykład. Magda to rocznik 1992, czyli tak naprawdę następny po siostrach Radwańskich. Razem z nią próbowały się przebić jeszcze Sandra Zaniewska i Paula Kania. Udało się tylko Magdzie. Nie dlatego, że miała najwięcej talentu. Po prostu najciężej pracowała.
Ta praca to metoda na przebicie się do pierwszej setki, może do pierwszej trzydziestki. Coś więcej? O to może być naprawdę ciężko. W Polsce nie ma systemu szkolenia, jeśli komuś udaje się przebić, jak siostrom Radwańskim, czy Jerzemu Janowiczowi, to jest to zasługa talentu i zaangażowania zawodnika i jego rodziny.
– Problem też jest w tym, że nasze oczekiwania zostały mocno zaburzone przez lata sukcesów Agnieszki. Mieliśmy zawodniczkę w pierwszej dziesiątce, regularnie osiągającą ćwierćfinały Wielkich Szlemów i wygrywającą turnieje. Ale to nie wynikało z siły polskiego tenisa, tylko z gigantycznego talentu i pracy rodziny Radwańskich. To taki sam rodzynek, jak Robert Kubica, Marcin Gortat, czy Robert Lewandowski – tłumaczy Romer. – Jeśli dziś stworzymy mądry system, który wcale nie musi kosztować fortuny, a raczej kilka milionów złotych rocznie, to za osiem do dziesięciu lat powinniśmy mieć jego efekty. Do tego czasu niestety raczej musimy liczyć na rodzynki. Może na Igę Świątek?
Wspomniana przez Romera zawodniczka to 16-latka, które ostatnie pół roku leczyła kontuzję stawu skokowego. Właśnie wróciła do gry, w najlepszy możliwy sposób: wygrywając mały turniej ITF w Sharm El Sheik.
JAN CIOSEK
Fot.: Newspix.pl