Chociaż to FIFA uważana jest za symbol korupcji w sporcie, to Międzynarodowe Stowarzyszenie Federacji Lekkoatletycznych (IAAF) przez lata było podobną oborą. Krycie dopingu, łapówki, wyłudzenia, szantaże – w tych konkurencjach były prezydent Lamine Diack był mistrzem świata. Od ponad dwóch lat tę stajnię Augiasza próbuje sprzątać jego następca Sebastian Coe. Jakie jest dziś oblicze królowej sportu? Warto zadać to pytanie przy okazji rozpoczynających Halowych Mistrzostwach Świata w Birmingham.
*
Można powiedzieć, że FIFA i IAAF były w pewnym sensie dwiema funkcjonującymi obok siebie rodzinami mafijnymi. Obie miały swój teren, na którym rządziły (piłka i lekkoatletyka), pieczołowicie doglądane biznesy z których płynęła brudna forsa (organizacja mundiali i lekkoatletycznych MŚ plus krycie dopingowiczów), swoich ojców chrzestnych (Sepp Blatter i Lamine Diack) oraz wiernych consigliere (sekretarz generalny Jerome Valcke i syn prezydenta Papa Massata Diack).
Podobne struktury, praktyki, chwyty, ale też okoliczności rozbicia rodziny.
Szafa pełna trupów
Lamine Diack – były burmistrz Dakaru i członek senegalskiego parlamentu, który znany był z tego, że wszystkich znał – rządził IAAF-em w latach 1999-2015. Owszem, lekkoatletyczna centrala nigdy nie była specjalnie przezroczysta, ale wtedy pod butem Senegalczyka stała się ośrodkiem łapówkarsko-dopingowym.
Dochodowy biznes zaczął sypać się w grudniu 2014 r., kiedy niemiecka stacja ARD wyemitowała dokument „Tajemnice dopingu. Jak stworzyć mistrza”. W szokującym materiale dziennikarza Hajo Seppelta pokazano, w jaki sposób tuszowano i manipulowano wynikami testów antydopingowych w rosyjskim sporcie. W aferę zaangażowani byli jednak nie tylko politycy będący bliscy Kremla, ale właśnie IAAF.
I pod czterema literami Diacka zaczęło się palić. Niespełna rok później francuska prokuratura oskarżyła go o korupcję i pranie brudnych pieniędzy. Jak oszacowano, za zamiatanie pod dywan pozytywnych testów antydopingowych Rosjan miał przytulić łącznie milion euro. Trafił do więzienia, ale wyszedł po wpłaceniu 500 tys. euro kaucji. Nie mógł jednak opuszczać Francji. Wstyd był taki, że IAAF odwołał nawet coroczną galę organizowaną w Monako.
Wkrótce Światowa Agencja Antydopingowa (WADA) opublikowała pierwszą część słynnego już raportu, w którym padła rekomendacja, aby zawiesić rosyjską federację lekkoatletyczną. Doszło więc do zwyrodniałej sytuacji, bo Rosjan zawiesić mógł tylko… również podejrzany IAAF. Wtedy jednak już od kilku miesięcy jego szefem był Sebastian Coe.
Trupy z szafy wypadały co chwilę. Najpierw francuski „Le Monde” opublikował maile, które jeden z dyrektorów IAAF-u Nick Davies wymieniał z odpowiadającym za sprawy marketingowe synem Diacka, Papa Massatą. Jasno wynikało z nich, że panowie opracowywali strategię, jak uniknąć skandalu w rosyjskiej „lekkiej”. Inaczej mówiąc, jak po cichaczu im pomóc, żeby dopingowe szambo nie wybiło. IAAF ostatecznie dobiła druga część raportu WADA. Według agencji, w cały proceder zamieszanych było jeszcze więcej działaczy stowarzyszenia niż wcześniej uznawano, a o rosyjskim systemie dopingowym mieli oni wiedzieć już co najmniej od 2009 r.
Korupcyjnych wątków było jednak w tej historii znacznie więcej. Jednym z ich bohaterów był wspomniany już syn prezydenta. W toku śledztwa okazało się, że Papa Massata Diack ukrywał pozytywny wynik testu antydopingowego rosyjskiej biegaczki i szantażował ją. To jednak i tak pikuś, bo był też zamieszany w grubsze numery. Konkretnie rzekomą korupcję podczas procesu przyznania Rio de Janeiro igrzysk olimpijskich. Na kilka dni przed wyborem gospodarza na konto firmy Diacka juniora wpłynęło bowiem 1,5 mln dolarów. Pieniądze miały pochodzić od funduszu łączonego ze znanym brazylijskim biznesmenem Arthurem Cesarem Menezesem Soaresem Filho. Kasa popłynęła, bo członkiem MKOl-u był wówczas Lamine Diack…
Wszystkie sprawy są w toku. Śledczy grzebią również przy procesach wyboru gospodarzy lekkoatletycznych mistrzostw świata w latach 2009-2019. Tam też mogło być posmarowane.
Korzeniowski: Coe jak Infantino
Sebastian Coe, dwukrotny mistrz olimpijski w biegu na 1500 m, objął stery IAAF-u w sierpniu 2015 r. pokonując w głosowaniu Ukraińca Siergieja Bubkę. Na świętowanie nie było jednak czasu, bo w zasadzie od razu trzeba była brać się do sprzątania. Przede wszystkim należało wyjaśnić przyszłości rosyjskich lekkoatletów w kontekście igrzysk w Rio. I członkowie komisji IAAF-u opowiedzieli się za zamknięciu im drogi do Brazylii. Chociaż padła też propozycja, że sportowcy z czystą historią będą mogli wystartować pod flagą olimpijską.
Lord Coe był chwalony za bezkompromisowość, ale i on nie mógł uniknąć podejrzeń związanych ze swoją przeszłością. Trudno żeby było inaczej, skoro przez kilka lat był wiceprezydentem, a więc zastępcą Diacka.
Brytyjczyk od początku zarzekał się, że o systemie korupcyjnym i kryciu dopingu nic nie wiedział. Oczywiście nie wszyscy w to uwierzyli, tym bardziej, że wielokrotnie przypominano mu jego słowa z przeszłości, że Senegalczyk „był dla niego wzorem”. Co jeszcze? Jego nazwisko łączone było z podejrzanymi okolicznościami wyboru gospodarzy mistrzostw świata w Londynie w 2017 r. i Doha w 2019 r. Żadnych dowodów na potwierdzenie tych zarzutów jednak nie przedstawiono.
– Jest coś takiego jak domniemanie niewinności i tego na razie się trzymajmy – mówi Weszło Robert Korzeniowski, czterokrotny mistrz olimpijski w chodzie. – Poza tym, jeżeli ktoś uważa, że można całkowicie wymienić władzę ludźmi zupełnie spoza kręgu starego obozu, to jest to iluzja. Nie da się. Gianni Infantino, który jest obecnie szefem FIFA, też był prawą ręką Michela Platiniego. Trzeba zachować pewne proporcje, bo inaczej zacznie pachnieć populizmem. Jasne, można powiedzieć „wyrzućmy wszystkich, wrzućmy nowych”, ale kogo dokładnie?
Plan naprawczy Sebastiana Coe naturalnie w największym stopniu dotyczył dopingu. Jego najważniejszymi punktami było zwiększenie budżetu na walkę z koksem i puli kontrolowanych zawodników, ale przede wszystkim powołanie Athletics Integrity Unit, czyli niezależnej komórki odpowiadającej za karanie koksiarzy. Stworzono też internetową platformę donosów Report Doping, gdzie każdy może zgłaszać podejrzane praktyki.
– Nawet najdrobniejsza informacja może mieć ogromne znaczenie – mówił sternik światowej lekkiej atletyki. Ważna jest też zmiana samej retoryki IAAF-u. Dziś już nikt tam nie mówi, że doping jest głównie problemem federacji poszczególnych krajów.
Robert Korzeniowski dwa i pół roku rządów Coe ocenia pozytywnie, chociaż zaznacza, że do hurraoptymizmu jeszcze daleko.
– Na pewno nie zabrakło mu odwagi ani przy decyzji o wykluczeniu rosyjskich sportowców, ani przy oczyszczeniu swojego najbliższego otoczenia w IAAF-ie. Z tego co obserwuję, jest tam teraz więcej managementu opartego na potencjale sportowym, a to przekłada się też na potencjał komercyjny. Dlatego z perspektywy tych ponad dwóch lat widzę zdecydowanie większy porządek, większą gotowość do tego, aby lekkoatletyka rzeczywiście była lepiej przedstawiana. Dobrym znakiem jest chociażby wprowadzenie niezależnej produkcji telewizyjnej – podkreśla i dodaje: – To wszystko idzie w dobrym kierunku, chociaż mam świadomość, że nadrabianie tego, co dryfowało za rządów Diacka, potrwa latami. Pamiętajmy, że ci wszyscy ludzie nagle nie znikną z IAAF-u. I nie mówię tutaj o centralnym biurze, tylko o terenie, poszczególnych kontynentach.
Czy bieżnia musi mieć zawsze 400 m?
Walka z dopingiem i wyrywanie chwastów ze struktur to jedno, reformowanie samej dyscypliny to drugie. IAAF od lat zmaga się z problemem odpływu widzów, czego dowodem jest wysoka średnia wieku obecnego kibica „lekkiej” – 55 lat. Królowa sportu po prostu przestała kręcić młodych. Przyczyn można wymienić wiele, ale jedną z nich – podnoszoną wręcz do znudzenia – jest problem pokazywania rywalizacji z tak dużą liczbą konkurencji.
Dlatego też Coe wyszedł z propozycją uatrakcyjnienia modelu mistrzostw świata. Brytyjczyk wspominał m.in. o pomysłach skrócenia imprezy (ostatnia w Londynie trwała dziesięć dni), rezygnacji z eliminacji pozostawiając tylko półfinały i finały, wykreślenia niektórych konkurencji, a nawet wprowadzenia bieżni o innej długości. Zamiast klasycznej 400-metrowej, mogłaby ona mieć na przykład 300 m i być budowana tymczasowo chociażby na stadionach piłkarskich. Dzięki temu niektóre konkurencje można byłoby organizować poza główną areną i dzięki temu szerzej wyjść do ludzi.
– Najważniejsze, że w końcu jest wola zmian. Lekkoatletyka nie jest czymś, co zostało zdefiniowane ponad sto lat temu i takie ma pozostać. Nie, bo inaczej trzeba byłoby iść z tą dyscypliną do muzeum. Trzeba szukać nowej formuły zawodów, nowego widza, nowego sposobu odbioru – twierdzi Korzeniowski.
Na niektóre z powyższych pomysłów krzywi się jednak Marcin Urbaś, rekordzista Polski na 200 m.
– Chociażby pomysł z bieżnią jest trochę na siłę. Gdyby na stadionie miała 300 m, część rekordów biegowych trzeba byłoby wykasować, a to przekreślanie spuścizny lekkiej atletyki. Oczywiście, można się przyczepić, ile z tych rekordów było uczciwych, ale trzeba mieć świadomość jednej kwestii: gdyby wprowadzono zmiany, to na niektórych dystansach nowe rekordy byłyby o wiele słabsze. Dlaczego? Siła odśrodkowa na łuku 300-metrowej bieżni byłaby zdecydowanie większa, niż przy 400 m, gdzie łuki są łagodniejsze. Ale to dywagacje o rzeczach, na które nikt się przecież nie zgodzi. Atrakcyjność lekkiej atletyki nie leży w tym, że zmienimy długość bieżni czy liczbę startujących. Atrakcyjność polega na poziomie rywalizacji. Na tym się skupmy – mówi były sprinter.
Urbaś daleki jest też od psioczenia na jakość transmisji telewizyjnych. Jak mówi, te są dziś i tak na nieporównywalnie wyższym poziomie niż kilkanaście lat temu.
– Jak kiedyś nagrywałem relacje z zawodów na VHS, to one trwały po pięć godzin i wtedy to dopiero się ciężko oglądało. Teraz relacje są bardzo skrócone, skondensowane, mnogość kamer i technologie odtwarzania spowodowały, że nagromadzenie konkurencji jest duże, ale po to są komentatorzy, żeby naprowadzić widza. A jeśli chodzi o same uatrakcyjnienie rywalizacji, to pewne ożywienie już nastąpiło. Przykład: kiedy wcześniej zawodnicy byli przed biegami prezentowani w specjalnej bramie ze strzelającymi płomieniami po bokach? Nigdy.
RAFAŁ BIEŃKOWSKI
Fot. newspix.pl; „Irish Mirror”