Nie jest to reguła, od której nie ma wyjątków, ale cały czas przekonujemy się, że generalnie istnieje jakaś dziwna zależność co do powodzenia w Polsce piłkarzy z Półwyspu Iberyjskiego – zwłaszcza Hiszpanów. Przeważnie jeżeli ktoś stamtąd trafia do Ekstraklasy z dobrym CV, jest niewypałem transferowym lub co najmniej rozczarowaniem. Przykład najnowszy? Wisła Kraków.
Odkąd w październiku 2016 roku dyrektorem sportowym “Białej Gwiazdy” został Manuel Junco, a kilka tygodni później jako trenera zatrudniono Kiko Ramireza, przy Reymonta zaczęto masowo ściągać piłkarzy z Hiszpanii. Licząc z trwającym jeszcze okienkiem, w tym czasie sprowadzono zaledwie trzech Polaków, za to aż dwudziestu jeden obcokrajowców! Z grona stranierich najciekawsze papiery mieli Victor Perez i Ze Manuel. Co było dalej – już wiecie. Obaj oczywiście zawiedli i tej zimy, po zaledwie kilku miesiącach, zawinęli się z Krakowa.
Perez w Primera Division ma na koncie 49 meczów i pięć goli (jednego strzelił Barcelonie). Jeszcze w ubiegłym sezonie rozegrał 30 spotkań w Segunda Division, nie wyglądał więc na piłkarskiego trupa. Niewiele było jednak z niego pożytku. Najczęściej irytował człapaniem i podaniami do najbliższego. Wyszło mu w zasadzie tylko spotkanie z Sandecją Nowy Sącz, w którym cała Wisła spisała się bardzo dobrze. Victor wykorzystanym rzutem karnym ustalił wynik na 3:0. My zapamiętamy go jednak przede wszystkim z samej końcówki jesieni, gdy próbował zakończyć dopiero co zaczynającą się karierę Szymona Żurkowskiego.
Ze Manuel to już porażka totalna. Wydawało się, że skrzydłowy, który w trzech poprzednich sezonach portugalskiej ekstraklasy strzelił 14 goli i zaliczył 7 asyst, może być wzmocnieniem dla polskiego klubu będącego obecnie bez obowiązku walki o mistrzostwo czy podium. Skończyło się na tym, że 27-latek zaprezentował jedno wielkie NIC. Nie pamiętamy choćby jednej udanej akcji tego zawodnika. A kredyt zaufania dostał, po debiucie w czterech z rzędu meczach grał od początku (dwa razy po 90 minut). Być może za wcześnie rzucono go do boju i należało odwrócić kolejność, ale te pretensje kierujcie już do Kiko Ramireza. Fakty są takie – Ze Manuel po powrocie do FC Porto od razu odszedł na wypożyczenie do CD Feirense, zespołu ze strefy spadkowej Liga NOS.
Podobnych historii mieliśmy wcześniej sporo. Bezpośrednio z La Liga do Ekstraklasy przychodzili Inaki Descarga, Nacho Novo czy Jose Isidoro. W każdym przypadku kończyło się kompromitacją. Z Portugalczyków bardzo interesujące CV miał Helio Pinto. Nie odnalazł się jednak w polskiej lidze, grał zbyt wolno. Kilka goli strzelił, czasami pokazywał jakość, ale ogólnie oczekiwania były nieporównywalnie większe. Po części tłumaczą go problemy z narodzinami córki zaraz po transferze (sam stwierdził, że nie przeżyłaby, gdyby miała urodzić się na Cyprze, zamiast w Polsce), lecz koniec końców również wędruje na listę niewypałów. Trudno zapomnieć, jakim jeźdźcem bez głowy był w Legii skrzydłowy Manu, a przecież w portugalskiej ekstraklasie pograł dużo – zaczynał w samej Benfice. Ciekawą przeszłość mieli też na przykład Dani Abalo i Armiche Ortega. Pierwszy zanotował 1-2 przebłyski w Koronie, drugiemu nawet to się nie udało i błyskawicznie przepadł w Cracovii. Przychodzący do Arki z La Liga2 Alvaro Rey uzbierał łącznie cztery spotkania (jedno ligowe) i już go w Gdyni nie ma.
W zasadzie jednym piłkarzem sprowadzonym do Polski z wysokiego poziomu w Hiszpanii, który nie dał plamy, był Andreu Mayoral. Zimą 2010 roku trafił do Polonii Warszawa ze Sportingu Gijon, wówczas rywalizującego w La Liga. Okazał się bardzo solidnym defensywnym pomocnikiem, a gola na wagę derbowego zwycięstwa nad Legią fani “Czarnych Koszul” nigdy mu nie zapomną.
Andreu kilkanaście miesięcy po opuszczeniu Konwiktorskiej wrócił do naszego kraju, ale nad jego pobytem w Lechii Gdańsk spuśćmy zasłonę milczenia. To już zupełnie inna historia.
To nie przypadek, że najlepiej w Wiśle odnajdują się ściągnięci z trzeciej ligi hiszpańskiej Carlitos i Pol Llonch. Ten pierwszy nigdy nie zagrał nawet w Segunda Division, a Llonch miał tam tylko epizod. Więcej niż średniakami – przynajmniej na pewnych etapach – byli lub są w Polsce Inaki Astiz, Gerard Badia, Dani Quintana, Airam Cabrera czy Ruben Jurado. Każdy był sprowadzany do Ekstraklasy z trzeciego szczebla w Hiszpanii. Igor Angulo nieco lepsze sezony rozgrywał na Cyprze i w Grecji, nie w ojczyźnie (poza ostatnim, rzecz jasna w Segunda B). Z Portugalczyków najlepiej na polskiej ziemi poradzili sobie bracia Paixao, którzy wcześniej błąkali się po różnych zadupiach, z irańskimi klubami włącznie (wiemy, może zadupie, ale dobrze płatne). Nawet Orlando Sa, który “kupił” kibiców Legii, CV wyrabiał sobie przede wszystkim poprzez Fulham i AEL Limassol.
Z czego to wynika? Dla piłkarzy mających wcześniej nieco większą styczność z futbolem na najwyższym poziomie, trafienie do Polski to mimo wszystko porażka. Na pewno niejeden z takich Hiszpanów zakładał, że w Ekstraklasie bez problemu da radę, nawet jeśli nieco odpuści w kwestiach wolicjonalnych, a i tak najważniejsze, żeby kasa co miesiąc regularnie spływała. Dla hiszpańskich trzecioligowców nasz kraj to natomiast szansa na wypromowanie się i pójście wyżej, nie mają też wygórowanych oczekiwań finansowych. Przychodzą bardziej zmotywowani, są też lepiej przygotowani do ekstraklasowego stylu gry.
– Na tym poziomie często gra się mało po hiszpańsku. Jest więcej walki i chaosu, a mimo to nie brakuje tam bardzo dobrych zawodników, mogących się potem wyróżniać w Ekstraklasie – tłumaczył nam niedawno nowy obrońca Górnika Zabrze, Paweł Bochniewicz, który dwa lata spędził w trzecioligowych rezerwach Granady. I dodawał: – Nieraz w trakcie meczu otwierałem gębę ze zdziwienia i nie mogłem uwierzyć, że ktoś tak dobry może grać na tym szczeblu.
Krótko mówiąc: kibicu, jeżeli do twojego klubu przychodzi Hiszpan czy Portugalczyk z ciekawą przeszłością, prawdopodobnie za chwilę będziesz wyzywał go od najgorszych. Nie załamuj natomiast rąk, jeżeli przychodzi ktoś z Segunda Division B i o jego istnieniu wcześniej nie miałeś pojęcia. Co zrobić, taki mamy ekstraklasowy klimat, tego nie zrozumiesz!
Fot. Jakub Gruca/400mm.pl