Gdyby postanowił wtedy zacząć karierę saneczkarza, pewnie wracałby z igrzysk olimpijskich w Turynie ze złotym medalem. Gdyby zaczął się bawić w gotowanie, na luzie wygryzłby z Hell’s Kithcen Gordona Ramsaya. Sezon 2005/06 był bowiem dla Grzegorza Piechny okresem, w którym udawało mu się absolutnie wszystko. Został królem strzelców ekstraklasy, a na dokładkę zaliczył w starciu z Estonią debiut w kadrze. Oczywiście ze strzelonym golem.
Jak to w starciach towarzyskich bywa, sporo szans w tamtym meczu dostali zawodnicy, którzy później w kadrze kompletnie nie zaistnieli. Wśród nich takie ananasy jak Piotr Giza, ale i właśnie Piechna. Może i przeciwnicy nie byli najwyższych lotów, ale styl, w jakim „Kiełbasa” zaliczył swoje pierwsze – i jedyne – trafienie w pierwszym – i jedynym – meczu w reprezentacji, to krótko mówiąc „cud, miód, orzeszki”. Przełożenie pilnującego go defensora i dokładne, mocne uderzenie.