Ronda Rousey to absolutna gwiazda światowego MMA. Babka, która wygrała wszystko, ustanowiła wiele trudnych do pobicia rekordów i zarobiła tyle, ile nikt przed nią. A teraz postanowiła poszukać szczęścia w profesjonalnym wrestlingu, czyli ustawianych zapasach. Szok? Zaskoczenie? Czy może po prostu naturalna kolej rzeczy?
Najpierw suche fakty. Ronda Rousey to dla kobiecego MMA ktoś pokroju Conora McGregora. Ktoś, jak Floyd Mayweather dla boksu, albo Serena Williams dla tenisa. Słowem: ikona, gwiazda i osoba, która napędza zainteresowanie dyscypliną. Zaczynała od judo, gdzie została pierwszą amerykańską medalistką olimpijską w historii. Brąz w Pekinie jej wystarczył, zdecydowała, że czekanie czterech lat tylko po to, by spróbować powalczyć o więcej w Londynie, to absurd i strata czasu. Poszła do MMA, gdzie szybko udowodniła, że to był strzał w dziesiątkę.
Dźwignia… i wszystko jasne
Trochę suchych liczb. Amatorska kariera Rousey w MMA to trzy wygrane przed czasem walki, które potrwały w sumie niespełna… dwie minuty. Wszystkie kończyła swoim znakiem rozpoznawczym: zabójczą dźwignią na łokieć. Dalej – zawodowy debiut: 25 sekund, dźwignia na łokieć. Druga walka: 49 sekund, dźwignia na łokieć. Trzecia: 25 sekund, dźwignia na łokieć. Czwarta: 39 sekund, dźwignia na łokieć. Nudne? Na pewno nie dla Rondy i szybko rosnącej grupy jej fanów. Piąty zawodowy pojedynek to zejście do wagi koguciej i walka o pas federacji Strikeforce. Scenariusz? Standardowy: dźwignia na łokieć i zwycięstwo w pierwszej rundzie, choć po bardzo długim, jak na Rousey, starciu, trwającym aż cztery i pół minuty.
Już wtedy była gwiazdą pierwszej wielkości. A Dana White, czyli szef UFC, nie lubi, żeby takie osobowości walczyły dla innych federacji.
– Jeśli w następnych 10 latach będzie jakaś kobieta w oktagonie, to prawdopodobnie będzie to Ronda Rousey – oświadczył w 2012 roku. Niedługo potem Amerykanka obroniła tytuł w Strikeforce, a chwilę potem White ogłosił, że Rousey to pierwsza kobieta, która podpisze kontrakt z UFC, zostając automatycznie pierwszą mistrzynią wagi koguciej. I wtedy poszło już z górki. Popularność Rondy Rousey rosła w lawinowym tempie. Debiut w UFC: prawie pół miliona sprzedanych dekoderów pay-per-view (plus oczywiście dźwignia na łokieć w pierwszej rundzie). Rewanż z Mieshą Tate to już ponad milion dekoderów. I wreszcie coś nowego – w ósmym zawodowym pojedynku pierwszy raz ktoś przetrwał z Rousey pierwszą rundę. I drugą też. Na początku trzeciej wjechała już klasyczna dźwignia na łokieć i było pozamiatane. Cztery kolejne obrony to już standardowe zwycięstwa nawet nie w pierwszej rundzie, a nawet w pierwszej minucie lub jej okolicach – najdłuższa trwała 76 sekund, pozostałe 14, 16 i 34 sekundy. Takiej dominacji nad rywalkami nie miał nikt w tym sporcie. A zdaniem wielu – w jakimkolwiek sporcie. Co więcej, ESPN uznał Rondę Rousey za najlepszą sportsmenkę w historii. I nawet, jeśli była w tym stwierdzeniu przesada, to wcale nie tak duża. Styl zwycięstw Rousey nie pozostawiał cienia wątpliwości. Jeszcze raz: topowe rywalki i walki trwające po 14, czy 16 sekund. To mniej więcej tak, jakby Serena Williams wygrywała w finale Wimbledonu 6:0, 6:0.
Niezniszczalni i zniszczalna
To wszystko oczywiście wiązało się z całą masą innych korzyści. Pod koniec 2015 roku mistrzyni wagi koguciej zarabiała zdecydowanie najwięcej nie tylko spośród zawodniczek UFC, ale więcej od najlepszych mężczyzn – za walkę z Bethe Correią na przykład wzięła 7 milionów dolarów, co dało ponad 200 tysięcy za każdą z 34 sekund pojedynku.
Poza oktagonem także nie próżnowała. Dodatkowe pieniądze i jeszcze większą popularność przyniosła jej choćby rola w filmie „Niezniszczalni” u boku Sylvestra Stallone’a, Jasona Stathama, Antonio Banderasa czy Arnolda Schwarzeneggera. Występy na wielkim ekranie jej się spodobały, w kolejnym roku zagrała także w filmie Furious 7.
Filmy, sesje zdjęciowe, kręcenie reklam, udzielanie wywiadów, prowadzenie programów w telewizji – Rondy Rousey wszędzie było pełno. Najmniej chyba tam, gdzie jednak jej obecność była mocno wskazana – na sali treningowej. W siódmej obronie tytułu mierzyła się z Holly Holm i była oczywiście murowaną faworytką. W pierwszej rundzie sięgnęła po sprawdzoną broń, próbując założyć dźwignię na łokieć. Holm była na to jednak przygotowana i nie dała się zaskoczyć. Zamiast tego, wielokrotnie trafiła mistrzynię mocnymi ciosami lewą ręką. Rousey zakończyła rundę mocno poobijana i zakrwawiona. To była pierwsza w jej karierze przegrana runda. A chwilę później było po wszystkim. Holm trafiła rywalkę potężnym kopnięciem w kark. Kiedy nieprzytomna Rousey wylądowała na deskach, dostała jeszcze dwiema bombami na twarz. To był brutalny i bolesny koniec jej panowania.
Myśli samobójcze
Sytuacja była podobna, jak dwa lata później z Joanną Jędrzejczyk. Polka też była niepokonaną mistrzynią, kiedy sensacyjnie przegrała w kolejnej obronie tytułu. I też przez nokaut, tyle błyskawiczny, co niespodziewany.
– Szczerze, po walce byłam w gabinecie lekarskim, siedziałam w samym rogu i myślałam: kim jestem teraz, skoro nie mistrzynią. Dosłownie, siedziałam tam i myślałam o tym, żeby się zabić. W tamtej konkretnej chwili byłam przekonana, że jestem nikim, że bez tego pasa ludzie mają mnie w dupie – mówiła w programie Ellen DeGeneres. – Chciałam się zabić, ale spojrzałam do góry i zobaczyłam mojego faceta, Travisa, który patrzył na mnie. Pomyślałam: przecież muszę urodzić jego dzieci, muszę pozostać przy życiu.
Historia z partnerem, również zawodnikiem UFC, Travisem Browne’em, także jest ciekawa. Kiedyś Rousey spotykała się z Brendanem Schaubem. Co ciekawe, w 2014 roku doszło do walki Schauba z Browne’em, wygrał ten drugi przez nokaut w pierwszej rundzie. Kilka miesięcy później na Twitterze pojawiły się zdjęcia Rondy z Travisem. Dodajmy: żonatym Travisem, którego żona oskarżała o przemoc domową. Koniec końców małżeństwo się rozpadło, a w sierpniu ubiegłego roku Rousey i Browne się pobrali. Wcześniej jednak największa gwiazda UFC dostała kolejną bolesną lekcję i znów potrzebowała wsparcia ukochanego. Po ponad roku od porażki z Holm, 30 grudnia 2016, wróciła do oktagonu, walczyć o tytuł z Amandą Nunes. Ten pojedynek potrwał zaledwie 48 sekund. I nie było dźwigni na łokieć, tylko straszne lanie w stójce. Nunes stłukła Rousey na kwaśne jabłko, sama nie przyjmując praktycznie żadnego ciosu.
– Przez cały rok skupiałam się wyłącznie na tym, żeby wrócić i wygrać. Ale czasem, nawet, gdy jesteś świetnie przygotowana, dajesz z siebie wszystko i chcesz czegoś najbardziej na świecie, sprawy nie układają się po twojej myśli. Potrzebuję teraz trochę czasu, na refleksję i zastanowienie się nad przyszłością – oświadczyła.
Ładna dziewczyna dostaje po buzi
Przez cały 2017 rok pojawiały się tylko plotki odnośnie jej przyszłości. Coraz więcej wskazywało jednak na najbardziej oczywiste rozwiązanie: to koniec. – Nie chciałbym tego oglądać – powiedział w sierpniu Dana White, pytany o ewentualny powrót. – Nie chcę, żeby to się zdarzyło. Troszczę się o nią a ona ma już dość pieniędzy i wszystkiego. Nie chcę, żeby do tego doszło.
Podobnych głosów było zresztą dużo więcej. Także na przykład na antenie Weszło FM. – Mi się ciężko oglądało jej ostatnie walki, cieszę się, że już nie będzie walczyła w UFC. To nie tak, że nie jestem fanem kobiecego MMA. Po prostu nie jestem fanem tego, jak ładna dziewczyna dostaje po buzi – mówił Tomasz Narkun w programie „Jurasówka”.
Teraz Rondzie to nie powinno grozić. Federacja WWE ogłosiła, że właśnie podpisała kontrakt z byłą mistrzynią UFC. Co to oznacza? Cóż, w największym uproszczeniu: zamiast prawdziwych ciosów, krwi, bólu i coraz większego zagrożenia ciężkimi nokautami, Rondę Rousey czeka teraz udział w ustawianych, reżyserowanych pojedynkach, w których jedyne ryzyko polega na tym, że widzowie mogą mieć jej dość i federacja nie przedłuży kontraktu. Ryzyko, dodajmy, minimalne, bo mówimy o uwielbianej przez Amerykanów zawodniczce. Czasem może zdarzyć się też, że ktoś trochę za mocno uderzy pozorowanym ciosem, albo niechcący trafi w twarz. Generalnie jednak, w porównaniu z walkami na szczycie światowego MMA różnica w ryzyku jest mniej więcej taka, jak między zimowym wejściem na Nanga Parbat, a wjazdem saniami do Morskiego Oka…
– Moim zdaniem Ronda wybrała mniejsze zło. Jest bardzo popularną osobą, znaną postacią, grała w takich filmach, jak choćby „Niezniszczalni”. W UFC zaliczyła dwa ciężkie nokauty. Teraz dostała propozycję z WWE, hajs się zgadza. Tu na pewno nie dostanie ciężkiego nokautu, bo to wszystko jest ustawione. Scenariusz na pewno już jest ułożony, kiedy wygra, kiedy zdobędzie pas, kiedy straci i ile zarobi. Psychika po dwóch ciężkich porażkach w UFC musiała jej siąść, już jej się nie chce wracać. Wybrała mniejsze zło za te same pieniądze, albo nawet większe – skomentował Michał Materla w „Jurasówce”.
Wrestling jest fajny
Trudno nie zgodzić się z byłym mistrzem KSW. Co więcej – dla Rondy Rousey to był naturalny krok. Dzięki udziałowi w hollywoodzkich produkcjach ma podstawy warsztatu aktorskiego, niezbędnego w zawodowym wrestlingu. Nieco zaskakującej wypowiedzi już po podpisaniu przez gwiazdę kontraktu z WWE udzielił Dana White. – Cieszę się jej szczęściem. To coś, czego ona zawsze chciała. Ronda po prostu dalej zdobywa wszystko, o czym zawsze marzyła – powiedział w rozmowie z ESPN.
To może być mocno zaskakujące, ale tylko dla kogoś, kto nie rozumie amerykańskiej specyfiki. Dla nas to trochę brzmi, jakby Leo Messi nagle oświadczył, że ma dość Primera Division, Ligi Mistrzów i w ogóle poważnego futbolu, a teraz będzie grał w piłkę plażową, bo zawsze o tym marzył. Z tą jeszcze różnicą, że na plaży w piłkę gra się na poważnie, zawodowo, bez ustawek, a wrestling to przecież tylko i wyłącznie show. W USA jednak traktuje się go śmiertelnie poważnie. Dość powiedzieć, że federacja WWE produkuje rocznie nawet 500 imprez, pod różnymi markami, zatrudnia prawie tysiąc osób. Transmisje gal WWE docierają do widzów w 150 krajach. Obecność Rondy Rousey może im tylko pomóc w przyciągnięciu nowych fanów.
– To jest teraz moje życie i mój życiowy priorytet na najbliższe lata. To nie jest jednorazowa akcja, to nie jest żadne zagranie pod publiczkę – mówi Ronda w rozmowie z ESPN. – Kiedy pierwszy raz spotkałam zawodowego wrestlera Triple H powiedziałam mu: mogę robić inne rzeczy, które przyniosą mi dużo więcej pieniędzy. Ale nie przyniosą mi tyle radości. Bo wrestling jest fajny. To rodzaj aktorstwa, który zawsze chciałam robić, ale nigdy nie sądziłam, że to będzie możliwe. A teraz zdałam sobie sprawę, że mam taką szansę. I czuję, że sama skopałabym sobie tyłek, gdybym tej okazji nie wykorzystała!
Zanim zaczniecie się nabijać z Amerykanów i dziwić, jak można się ekscytować ustawianymi walkami podpowiadamy: Rocky z Apollo Creedem także nie walczyli naprawdę. Ani Maximus z Commodusem. Batman z Jokerem także nie. Wszystko jest kwestią stworzenia odpowiednio emocjonującego widowiska. A w WWE po prostu wiedzą, jak to robić. Inna sprawa, że chyba lepsza odpowiednio wyreżyserowana walka dobrze przygotowanych gwiazd, niż teoretycznie prawdziwy pojedynek Popka Monstera z Tomaszem Oświecińskim…
JAN CIOSEK