Losowanie par 1/8 finału Ligi Mistrzów było już dość dawno, mniej więcej dwa miesiące temu. Wśród moich znajomych od razu ruszyły zakłady, typowania kto kogo przejdzie i tak dalej. Sam też wszedłem w jedną „umowę”, stwierdzając, iż z całą pewnością to PSG, a nie Real Madryt będziemy mogli dłużej oglądać na europejskich boiskach. A dziś? Im mniej czasu pozostaje do pierwszego gwizdka, tym bardziej obawiam się, że jednak stracę parę groszy na korzyść kumpla.
Były może ze dwa tygodnie, kiedy o tej rywalizacji niewiele się mówiło – poza tym temat powracał jak bumerang. Zaraz po losowaniu – to naturalne. Kiedy Królewscy przegrywali ligę z Celtą i Vilarrealem oraz odpadali Pucharu Króla z (dosłownie!) Ogórkami, czyli Leganes, odliczano, ile czasu ma Zidane na poprawę sytuacji. Gdy Cristiano najpierw przełamał się w meczu z Deportivo, a potem pogrążył Valencię, debatowano nad tym, czy jest w stanie znów pociągnąć tę drużynę do wielkiego sukcesu w Lidze Mistrzów. Co by się nie działo, Unai Emery i jego ekipa zawsze przewijali się gdzieś w tle.
Real minimalnym faworytem w meczu z PSG u siebie. TOTOLOTEK za jego wygraną płaci 2,50
Myślę jednak, iż celniejsze byłoby napisanie – Los Blancos wciąż mieli ich z tyłu głowy. Aidy Boothroyd jest autorem jednej z moich ulubionych wypowiedzi w historii całej piłki nożnej. – Najważniejsza przestrzeń w futbolu to ta między uszami piłkarza – stwierdził szkoleniowiec angielskiej młodzieżówki U-21. To właśnie tam szukałbym kluczowej kwestii względem tego, czy będą oni w stanie pokonać paryskie TGV. Bo jak inaczej nazwać drużynę, która rozbija w pył niemal każdego, kto stanie jej na drodze?
Przez ostatnie tygodnie wielu zawodników Realu musiało mieć w głowach niezły raban. Część pewnie najchętniej odcięłaby się od piłki w cholerę i pojechała w Bieszczady, bo wpadła w samonapędzające się koło. Zagrali gorszy mecz, więc dziennikarze i kibice ich krytykowali. Historia powtórzyła się drugi raz, trzeci, a presja zaczęła ciążyć zamiast pomagać. Fani się irytowali, bo piłkarze grali źle, bo fani się irytowali, bo piłkarze grali źle… Gdy któryś z Królewskich miał piłkę przy nodze, to nie wiedział co kopnąć – ją, czy tę wielką kulę, która ciążyła mu przy nodze od paru tygodni.
Pod tym względem nie ma chyba lepszego przykładu niż Karim Benzema. Gość jest swego rodzaju ewenementem. Kiedy miał pozaboiskowe problemy – historia z Mathieu Valbueną, albo jeszcze wcześniejsza z Riberym i nieletnią prostytutką – i tak nieźle radził sobie na boisku. Potrafił się odciąć, jak gdyby nigdy nic się nie działo. Uciekał na murawę i robił co do niego należy. A teraz? Problem pojawił się, gdy presja zadziałała w drugą stronę, to jest spłynęła wielką falą z trybun Santiago Bernabeu do wewnątrz stadionu. Przestał być na nim bezpieczny. Chyba nie ma na świecie innej, równie wymagającej publiczności. Tylko czy przez 9 lat Karim nie powinien był się do tego przyzwyczaić? Mało kto z obecnej drużyny ma taki staż w szatni Realu jak on, a ugina się pod ciężarem wymagań fanów jakby miał ze 20 lat i dopiero wchodził do drużyny.
Francuz jest zszokowany gwizdami, jakie w jego kierunku wykonują madridiści. Może czasem przeginają, to fakt, lecz też nie dziwię im się, że karcą napastnika, kiedy marnuje kolejne wymarzone sytuacje. Nie trzeba się daleko cofać pamięcią, by znaleźć parę kuriozalnie wręcz zmaszczonych przez niego akcji. Na przestrzeni kilku ostatnich meczów miał więcej „patelni” niż sklepy z wyposażeniem AGD. Nawet w samym spotkaniu z Realem Sociedad (rozegranym w sobotę) zmarnował dwie, więc Bernabeu znów koncertowało na palcach. – Jak miało go to nie dotknąć!? On tego nie rozumie, tego nie da się zrozumieć. To brak szacunku dla zawodnika, siódmego najlepszego strzelca w historii klubu, współtwórcę jednej z najbardziej błyskotliwych epok Realu – dziwił się agent Karima, współpracujący z nim od 15 lat.
Pod względem psychologicznym to chyba najsłabsze ogniwo drużyny. Ja bym go chyba nie wystawił, bo może się za szybko spalić. Dużo lepiej zaprezentował sie ostatnio Asensio, nieźle wyglądał Isco i w takiej sytuacji to któregoś z nich posłałbym do boju. Tylko Ronaldo pewnie nie zgodziłby się z tą teorią, wszak Benzema to jego najlepszy asystent, a i czarną robotę wykonuje na tyle dobrze, że Portugalczykowi od razu lepiej się gra. A skoro w całym tym tekście rozprawiam o aspekcie mentalnym, to tę kwestię również trzeba wziąć pod uwagę.
Abstrahując już jednak od tego czy ja i madridistas mamy rację, czy nie, bardzo spodobało mi się zachowanie Cristiano względem swojego kolegi. Stanął w jego obronie, pokazując fanom, że jeśli naprawdę chcą lepszych wyników Realu, to muszą pomóc i Benzemie, okazując mu wsparcie.
W pewnym sensie rozumiem więc też postawę samego Zinedine’a Zidane’a, który również stoi murem za swoim podopiecznym. Nie tylko za nim zresztą. Fakt, jego konferencji prasowych słuchać się nie da, bo jest chodzącym generatorem piłkarskich banałów, aczkolwiek jestem w stanie uwierzyć, iż właśnie dzięki takiej postawie zachowuje dobry kontakt z piłkarzami. Wiadomo, na treningu na pewno też czasem krzyknie, czasem kogoś opieprzy, ale robi wszystko, by jego zawodnicy mieli jak najwięcej spokoju w codziennej pracy. A nie ma nic cenniejszego, jeśli jesteś członkiem tak popularnego klubu i gdyby ludzie mogli, to nawet zza sałaty w lodówce śledziliby twoje życie.
Tym lepiej dla nich zatem, że wreszcie zeszło z nich powietrze – w takim sensie, iż wreszcie zrobili wydech, rozluźnili się, zaczęli trenować z większą przyjemnością, cieszyć się grą. Dotychczas częściej wzajemnie denerwowali się na siebie, chodzili podminowani, wyrzucali sobie błędy. – To jest jakiś burdel! – miał wykrzykiwać Ramos po tym, jak Levante wbiło Realowi gola na 2:2. Ostatnio jednak hiszpańskie media donosiły, iż podczas jednego z ostatnich treningów atmosfera znacznie się rozluźniła, wszyscy chodzili uśmiechnięci, docinali sobie sympatycznie podczas gry w rondo (dziadka) i wreszcie znów poczuli jedność. Nie w sensie męczeńskim, tylko pod kątem tego, że wraca w nich jakakolwiek wiara we własne umiejętności i wciąż mogą sporo osiągnąć.
Zastanawiałem się, czy wygrane takie jak ta z Deportivo, Valencią lub ostatnio Realem Sociedad są miarodajne, jeśli chodzi o obecną dyspozycję Los Blancos oraz perspektywę dwumeczu z PSG i nadal twierdzę, że… nie. Pod względem piłkarskim nie, ponieważ żadna z tych drużyn nie jest w swoim najlepszym momencie sezonu, właściwie każda z nich przechodzi obecnie przez jakieś załamanie formy. Z kolei biorąc pod uwagę morale – jak najbardziej, bo choć po drodze zdarzały się różne wtopy, to jednak widać było, iż pewność siebie Królewskich rośnie.
I dopiero to ma przełożenie na lepszą jakość pod względem intensywności, precyzji oraz skuteczności. Z głów do nóg płynie coraz więcej pozytywnych impulsów, co było widać w sobotę, gdy na Bernabeu przyjechali Txuri-Urdin. Entuzjazm. Podopieczni Zidane’a od samego początku ruszyli z nim na rywali, zakładali pressing, grali kombinacyjnie, pewnie wchodzili w indywidualnie pojedynki. Efekt? 4:0 po pierwszej połowie. To jest sztuka na takim poziomie, nawet jeśli mierzysz się z zespołem znajdującym się w dołku formy.
Nie wiem tylko, czy Królewscy będą w stanie utrzymać taki poziom intensywności i koncentracji przez 90 minut. Zobaczcie, jak bardzo odpuścili w drugiej połowie. Momentami grali, jak te piłkarzyki na sprężynkach – zajęli określone pozycje i nie opuszczali ich, bo prowadząc kilkoma golami poczuli ogromny komfort. Stąd z kolei wynikły dwa gole dla Sociedad. Interpretować to można dwojako. Mogli oszczędzać siły i jest to całkiem logiczne, ale mogli także odpuścić, bo poczuli zgubne ciepełko. Skoro nawet Baskowie potrafili z tego skorzystać i zapakować im dwie sztuki, to co będzie, jeśli rozluźnią się także w środę?
– Obniżka intensywności w drugiej połowie jest zrozumiała, po prostu. Kto kiedykolwiek miał do czynienia z futbolem, ten wie, że tak czasami jest. Nie zamierzam tego komentować. Cieszę się z dobrego występu – odbijał piłeczkę Zidane. Policzyłem jednak ostatnio (jeśli machnąłem się o gola czy dwa to wybaczcie!) bilans bramkowy madrytczyków w drugich połowach i – eufemistycznie rzecz ujmując – szału nie ma. 18:15 względem 42:5 u Barcelony to wręcz przepaść. Jest zatem nad czym pracować.
Wierzę jednak, iż Real tak łatwo nie popuści PSG, bo nawet na jesień, kiedy w lidze Los Blancos dawali ciała, w Europie prezentowali się o niebo lepiej. – Jesteśmy w stanie obronić tytuł – deklarował Varane. Na wyrost? Na pewno, bo tego nie da się zaplanować, ale jednocześnie to pokazuje świadomość Królewskich, którzy tylko dobrymi występami w Lidze Mistrzów mogą uratować sezon i to raczej powinno dodać im kopa. Dotychczas zawsze tak było, nawet w poprzednim sezonie. Zimą anno domini 2017 styl gry przyprawiał o zgrzyt zębów, ale gdy tylko wybrzmiał hymn Champions League, w Los Blancos wlewała się dodatkowa energia, która poniosła ich aż do zwycięstwa.
Wcale nie wykluczam, że i tym razem obejrzymy podobną przemianę. Bo o ile w głód ligowy Realu śmiałem wątpić od dawna, o tyle chęć odniesienia międzynarodowego, historycznego sukcesu wzbudza we mnie coraz większe przekonanie. Wygląda na to, iż moja pewność siebie co do wyniku tego dwumeczu zmalała wprost proproporcjonalnie do wzrostu morale chłopaków Zidane’a. No i cóż, chyba wróciłem do bycia w opcji 50/50.
Może rozwiejecie moje wątpliwości?
Mariusz Bielski