Zimowe igrzyska olimpijskie w Pjongczangu właśnie ruszyły. W czasie najbliższych dwóch tygodni w nowe ręce trafią 102 komplety medali. I choć na pewno czekają nas niespodzianki, pewnie nawet sensacje i totalne zaskoczenia, to bardzo mało prawdopodobne, żeby ktoś zdołał pobić olimpijską historię Stevena Bradburego. Czemu? Bo ona po prostu nie miała się prawa zdarzyć. Oto opowieść o najbardziej niesamowitym złotym medalu w historii zimowych igrzysk.
No dobra, zacznijmy od tego, że my, w Polsce, trochę wiemy o sensacyjnych złotach olimpijskich. Najwięcej do powiedzenia w tym temacie ma pewien gość z Zakopanego. Wojciech Fortuna miał 19 lat, kiedy dość niespodziewanie został wysłany na igrzyska do Sapporo. Wcześniej był 20. w mistrzostwach Europy juniorów, 23. w Turnieju Czterech Skoczni i 10. w mistrzostwach Polski. Tymczasem w olimpijskim konkursie na normalnej skoczni zajął znakomite szóste miejsce. Już to można było uznać za ogromną niespodziankę, a to była tylko przygrywka do tego, co wydarzyło się kilka dni później na dużym obiekcie.
Lecimy!
W próbnej serii skoczył 100 metrów, czyli naprawdę solidnie, ale wciąż nic nie zapowiadało bomby, którą odpalił w konkursie. Kiedy najlepsi skoczkowie świata lądowali w okolicy 90 metra, Fortuna skoczył i leciał, leciał, leciał.
– Miałem za sobą pewnie sto metrów, kiedy poczułem opór pod nartami. Instynkt kazał mi się jeszcze wychylić. Lecimy! Na spotkanie z grubą czerwoną krechą. Nie słyszałem uderzenia nart o śnieg. Tylko ciałem wstrząsnął dreszcz. Wtedy ręce same wyskoczyły nad głowę. Biłem brawo. Nie sobie, tylko tym siłom, które mnie nie zawiodły. Gąsiorowskiemu, który mnie nauczył skakania, Forteckiemu, który mi zawierzył, Marusarzowi i Groniowi, którzy byli dla mnie wzorem. Tym wszystkim, którzy sprawili, że mogłem skakać tu, na Okurayamie. Na stadionie panowała cisza. Słyszałem za to tysiące fleszy aparatów fotograficznych strzelających w moim kierunku. Patrzę na tablicę wyników: 111 metrów i 130,4 punktu – takiej noty nie widziałem nigdy w życiu – wspominał później w książce Leszka Błażyńskiego.
Co tu dużo gadać: to był fart. Z całym szacunkiem do ciężkiej pracy, góralskiego charakteru, odwagi i tak dalej: 111 metrów na Okurayamie mogło się zdarzyć raz. W drugiej serii Fortuna nie miał już takiego wiatru, takiego niesienia i tych sił, o których wspominał. Skoczył 87,5 metra. I znów niesamowity fart – przewagi z pierwszego skoku wystarczyło dosłownie o włos. Ostatecznie Polak wygrał z Walterem Steinerem o 0,1 punktu, trzeciego Rainera Schmidta wyprzedził o 0,6, a czwartego Tauno Kayhko o 0,7. Do dziś 0,7 to najmniejsza różnica pomiędzy pierwszym a czwartym miejscem w konkursie olimpijskim.
Nawiasem mówiąc, 0,7 to ważna liczba w życiu Fortuny nie tylko z powodu wydarzeń na Okurayamie. W karierze nic poza złotem olimpijskim nie wygrał. Jak się mówiło: głównie przez imprezy i alkohol. Karierę zakończył jako 27-latek, potem pracował jako kierowca taksówki, nielegalnie handlował dewizami i złotem. Wiele razy był zatrzymywany także za awantury, bójki i przemoc domową. Jednym słowem: błyskawiczny wzlot i bolesny upadek. Dobra wiadomość jest taka, że w ostatnich latach jego życie jest znacznie bardziej poukładane, w mediach zapewniał, że całkowicie odstawił alkohol. Trzymamy kciuki. W każdym razie, jeśli myślicie, że właśnie przeczytaliście o najbardziej niespodziewanym i niesamowitym złocie olimpijskim, to jesteście w grubym błędzie. Fortuna miał gigantyczne szczęście, owszem, ale tylko raz. No to teraz poznajcie gościa, który jeśli chodzi o niebywale fartowne zbiegi okoliczności miał chyba wykupiony abonament!
Łyżwy w upale
Steven Bradbury jest Australijczykiem. Jeśli ktoś spyta: co u diabła robi Australijczyk na zimowych igrzyskach olimpijskich, trudno będzie odmówić mu logiki. W Australii zimy w zasadzie nie ma, temperatura rzadko spada poniżej 15 stopni Celsjusza. W rodzinnym Queensland naszego bohatera średnia roczna temperatura wynosi 29 stopni. Średnia. Roczna. W Warszawie taka statystyka to jakieś 9 stopni. Jazda na łyżwach? Cóż, dla mieszkańców Antypodów to zdecydowanie mocno egzotyczny sport, coś jak dla nas laamb, czyli senegalskie zapasy. Owszem, można na to chwilę popatrzeć, ale po co to trenować, skoro istnieje tyle ciekawszych i bliższych nam sportów.
W każdym razie Steven Bradbury uparł się właśnie na łyżwiarstwo szybkie i trzeba przyznać – wybrał dobrze. Ale jak się przekonacie, to gość, który do niesamowitego uporu i zawziętości potrafił dołożyć ogromne pokłady szczęścia. Inaczej mówiąc, gdyby zdecydował się na przykład na tenisa stołowego, piłeczka zawsze tańczyłaby na siatce i spadała na stronę rywala; a gdyby wybrał sporty motorowe, w bolidach rywali na ostatniej prostej zawsze by coś nawalało.
Medal w Lillehammer
Początki Australijczyka nie były jednak łatwe. Co prawda w 1991 roku Steven był członkiem sztafety, która zdobyła mistrzostwo świata na 5 kilometrów – był to pierwszy w historii tytuł dla kraju kangurów w sportach zimowych. Ale rok później ci goście jechali na igrzyska olimpijskie jako poważni kandydaci do medalu, jednak Richard Nizielski (jasne, że Polak – rodzice Jerzy i Anna) wygrzmocił się na pierwszej zmianie, odepchnięty przez rywala, i to było na tyle. Podobnie zakończył się występ Bradbury’ego na kolejnych igrzyskach, w Lillehammer. Jego starty i na 500, i na 1000 metrów, kończyły się upadkami. W obu przypadkach winni byli rywale, ale w tym sporcie nie ma to żadnego znaczenia. Bradbury był faworytem na tysiąc metrów, więc upadek był tym bardziej bolesny.
Niewielkim pocieszeniem był dla niego brąz w sztafecie, pierwszy w historii medal zimowych igrzysk dla Australii. Co ciekawe, panowie pamiętali, co się wydarzyło w Albertville i zastosowali zupełnie inną taktykę: w finale trzymali się z tyłu, czekając na rozwój wypadków. Kiedy kanadyjski łyżwiarz zaliczył wywrotkę, Nizielski spokojnie dowiózł trzecie miejsce do mety, nawet nie próbując walczyć z pozostałymi dwoma rywalami.
111 szwów i 4 śruby w czaszce
Niedługo po igrzyskach Bradbury niemal stracił życie. W czasie zawodów Pucharu Świata w Montrealu doszło do zderzenia kilku zawodników. Jeden z nich przejechał piekielnie ostrą łyżwą po prawym udzie Australijczyka. To była końcówka wyścigu, kiedy serce pracowało pełną parą. Kiedy więc łyżwa przecięła udo i wszystkie cztery mięśnie czworogłowe, krew lała się jak z hydrantu. Bradbury momentalnie stracił cztery litry krwi, nie stracił jednak przytomności. – Wiedziałem, że jeśli tak się stanie, już się nie obudzę – mówił.
W czasie operacji założono mu 111 szwów, przez trzy tygodnie nie mógł się nawet poruszyć, a 18 miesięcy potrzebował, żeby dojść do pełnej sprawności. Pierwsze, co zrobił, kiedy się wykurował, to założył łyżwy. Po czym, jak w jakimś dobrym filmie o bohaterze, który raz po raz ma rzucane kłody pod nogi – niemal znów się nie zabił na lodzie… To był fart numer 2.
Ale najpierw były kolejne igrzyska. W Nagano Australijczycy liczyli na kolejny medal w sztafecie, a Bradbury chciał powalczyć indywidualnie. Cóż, skończyło się na dobrych chęciach. Sztafeta odpadła w półfinale, a Steven zaliczył kolizje w eliminacjach na 500 i 1000 metrów. Kolizje, które bolały o tyle, że pogrzebały jego marzenia. Znacznie gorzej było kilkanaście miesięcy później, kiedy wypadek na treningu znów posłał go w ciężkim stanie do szpitala.
A było tak: jadący przez Bradburym łyżwiarz stracił równowagę i upadł. Australijczyk próbował przeskoczyć nad leżącym kolegą, ale zahaczył o niego i sam się wywrócił. Tak niefartownie, że uderzył głową w barierkę. Tak mocno, że złamał dwa kręgi w kręgosłupie. Półtora miesiąca spędził w specjalnym usztywnieniu. Doczekał się także także czterech śrub w czaszce oraz płytek w plecach i klatce piersiowej. Dostał także jasną instrukcję od lekarza: nie ma mowy, żebyś wrócił na lód, bo kolejny upadek może cię zabić. Bradbury instrukcję wpuścił jednym uchem, wypuścił drugim i kiedy tylko skończył rehabilitację, zameldował się na lodowisku.
Powiecie: miał być tekst o farciarzu, a póki co jest o gościu, który co i rusz zalicza glebę, albo omal się nie zabija na lodowisku. Chcecie coś o szczęściu? No to trzymajcie się mocno!
Odpadł, ale awansował
2002, Salt Lake City. Igrzyska w mieście mormonów. Igrzyska, na których Adam Małysz miał zdobyć pierwsze złoto olimpijskie dla Polski od czasów wspomnianego wcześniej Wojciecha Fortuny. Cóż, nie zdobył, bo w obu konkursach petardy odpalił Simon Ammann. Małysz robił, co mógł, ale skończyło się na srebrnym i brązowym medalu. W tym samym czasie Steven Bradbury marzył o brązie, ale tego marzenia także nie udało mu się spełnić.
W przeciwieństwie do igrzysk w Lillehammer i Nagano, w Salt Lake City Bradbury nie był uważany za kandydata do medalu. Nie dość, że po przejściach i poważnych kontuzjach, to już dobiegający trzydziestki, czyli jak na łyżwiarza szybkiego niemal emeryt. Ale choć siły miał mniej od rywali, to przewyższał ich w czymś, co okazało się kluczowe: doświadczeniem.
Swój bieg eliminacyjny wygrał, ale droga do finału była daleka. I tu zaczęły się cuda. Nie cud, tylko cuda, jeden za drugim, w zasadzie w ilościach hurtowych. Gdyby nie one, skończyłoby się na ćwierćfinale. W nim Australijczykowi wypadło walczyć między innymi z Apolo Antonem Ohno, gwiazdą gospodarzy oraz Markiem Gagnonem, aktualnym mistrzem świata. Obsada piekielnie mocna, a miejsca w półfinale – tylko dwa. Cóż, nie było sensacji, Bradbury finiszował za plecami wspomnianej dwójki. Kiedy zdołowany pakował łyżwy do torby, sędziowie ogłosili, że kanadyjski faworyt został zdyskwalifikowany za odepchnięcie rywala. Jego miejsce w półfinale zajął właśnie Bradbury.
Szok i niedowierzanie
Po bolesnej lekcji w ćwierćfinale, Australijczyk już wiedział, że jest wolniejszy od rywali i w klasycznym wyścigu jego szanse nie będą wielkie. Postanowił więc rozegrać to inaczej, licząc na to, że szansę walki o medal da mu to, co wcześniej odbierało. Chaos. W short tracku przebieg wyścigu przypomina niektóre mecze piłki ręcznej: przez prawie całe spotkanie wynik koło remisu, a wszystko rozstrzyga się w czasie kilku ostatnich went. Rywale pokonują kilka okrążeń, a tuż przed metą rozpoczyna się ostra walka, także na łokcie.
Bradbury zdecydował, że będzie jechał za plecami rywali, czekając na rozwój sytuacji. I doczekał się – doszło do kolizji, dosłownie kilka metrów przed metą. Najpierw wygrzmocił się jeden rywal, potem drugi się wywrócił, podcinając trzeciego. Australijczyk spokojnie ich minął, zapewniając sobie awans do finału. Nie fart? No to czekajcie!
W wielkim finale Bradbury postanowił zastosować dokładnie tę samą taktykę. Pozwolił, żeby czwórka rywali odjechała, a sam trzymał się daleko za nimi. Jeszcze pół okrążenia przed metą tracił jakieś 15 metrów i szans na medal nie miał żadnych. Wtedy jednak zdarzyło się coś, na co Australijczyk nie liczył w najbardziej optymistycznych marzeniach. Mathieu Turcotte (3 złote medale mistrzostw świata), Apolo Antone Ohno (2), Li Jiajun (10) i Ahn Hyun-Soo w ułamku sekundy z najszybszych łyżwiarzy na świecie zmienili się w kostki domina, przewracające się jedna za drugą. Co więcej, na lodzie wylądowali dokładnie w idealnym momencie, tuż przed metą, tak, że na odrabianie strat nie mieli już czasu. A Steven Bradbury po prostu przejechał obok kotłujących się i próbujących jak najszybciej pozbierać rywali i przekroczył linię mety, podnosząc ręce w górę. Jego twarz wyrażała kompletne niedowierzanie.
Zbradburował ich wszystkich
Został nie tylko pierwszym Australijczykiem w historii ze złotym medalem zimowych igrzysk, ale także autorem najbardziej niesamowitego i nieprawdopodobnego zwycięstwa w historii olimpizmu, nie tylko zimowego.
– To jasne, że nie byłem dziś najszybszy. Dla mnie ten medal to nie jest nagroda za te półtorej minuty dzisiejszego wyścigu, ale za kilkanaście lat ciężkiej pracy – mówił tuż po wyścigu. – Przyjechałem tutaj, mając nadzieję, że będę w stanie wykorzystać szanse, które się przede mną pojawią. Uważam, że jestem najbardziej fartownym gościem na świecie. Bóg czasem się do ciebie uśmiecha, dziś uśmiechnął się do mnie.
Co ciekawe, po latach Bradbury przyznał, że choć marzył o indywidualnym medalu olimpijskim przez całą karierę, to kiedy go w końcu wywalczył, nie wiedział, co zrobić.
– Nie byłem pewien, czy powinienem przyjąć złoty medal w takich okolicznościach. Wtedy, gdy wchodziłem na podium, czułem, że to nie w porządku. Oglądałem tę ceremonię wiele razy i doszedłem do wniosku, że wyglądałem, jakbym chciał ich wszystkich przeprosić. Dziś myślę, że powinienem przyjąć złoto, ale nie wchodzić na podium, tylko stanąć z boku – tłumaczy. – Oczywiście, wolałbym zdobyć złoto w 1994, kiedy byłem najlepszy na świecie. Wtedy ktoś mnie wywrócił, ja mogłem tylko siedzieć na lodzie i myśleć: „Co za gówno!”. Czy zostałbym równie dobrze zapamiętany, gdybym wygrał wtedy, w Lillehammer? Pewnie nie, choć wciąż by to było pierwsze złoto dla człowieka z południowej półkuli.
Bradbury karierę zakończył niedługo po igrzyskach w Salt Lake City. Ale choć łyżwy odwiesił, wcale nie zniknął całkowicie. Do potocznego słownika w Australii weszły na przykład zwroty „doing a Bradbury” oraz „Bradburied”, czyli zrobić Bradbury’ego i zbradburować, czyli odnieść szokujące, niespodziewane zwycięstwo.
A sam zainteresowany? Jako mistrz olimpijski znalazł się na znaczku australijskiej poczty, co było niemałym zaszczytem, a przy okazji przyniosło mu 20 tysięcy dolarów za wykorzystanie wizerunku. Pomogło też w rozkręceniu firmy produkującej buty dla łyżwiarzy. Przed Salt Lake City podarował jedną z par Apolo Ohno, prosząc Amerykanina, żeby po olimpijskim sukcesie szepnął o nich parę ciepłych słów. Cóż, los zapewnił mu znacznie lepszą promocję…
– Czy wierzę, że jeśli robisz właściwe rzeczy i ciężko pracujesz, wtedy, w pewnym momencie do gry wkracza karma? O, tak, właśnie w to wierzę – mówi. Jeśli ktoś może coś o karmie wiedzieć, to zdecydowanie jest to Steven Bradbury. A jego historię dobrze przypomnieć właśnie teraz. Bo w końcu w kadrze mamy bardzo niewielu poważnych kandydatów do medali. I pokaźną grupę zawodników, których jedynym sposobem na miejsce na podium jest… zrobienie Bradbury’ego.
JAN CIOSEK