Ponad 10 tweetów z konta Washington Wizards z przeszło 800 tysiącami obserwujących. 5 postów na Facebooku, gdzie śledzi ich 1,5 miliona kibiców. Dwa wspomnienia na fanpage’u NBA, polajkowanym przez 34 miliony użytkowników Facebooka. I wreszcie perełka – kilkanaście wpisów, w tym film z historią polskich weteranów wojennych, na twitterowym koncie NBA, obserwowanym przez 27 milionów osób.
Publikacje w Washington Post, w New York Post, na Yahoo Sports, NBC Sports. Film nagrany przez prezydenta Andrzeja Dudę, ogromne wsparcie ambasady, ściągnięcie na koszykarski mecz córki generała Andersa, senator Anny Marii Anders oraz weterana walczącego w jego armii. Odtworzenie blisko 20 tysiącom kibiców na hali specjalnie nagranego na potrzeby tego wydarzenia filmu “Niezniszczalni” opowiadającego historię polskich bohaterów.
W ogólnoamerykańskiej telewizji, podczas transmisji z ligowego meczu, przypomniano m.in. o “cudzie nad Wisłą”, o męstwie Polaków w trakcie II wojny światowej, o bitwie o Anglię i o Solidarności. W tradycyjnych konkursach w przerwie gry kibice próbowali wymówić polskie słowa a przez ostatnich kilka dni przed meczem Waszyngton zwiedzała spora wycieczka z Polski sprowadzona do stolicy przez fundację Marcina Gortata.
Zastanawiam się: ile kosztowałoby zorganizowanie takiego przedsięwzięcia, gdyby wzięła się za to na przykład Polska Fundacja Narodowa? Ile kosztowałyby sponsorowane tweety na kontach z taką publiką? Ile trzeba byłoby zapłacić komentatorom, by w trakcie meczu dyskutowali o polskich żołnierzach? Ile pieniędzy popłynęłoby do amerykańskich dziennikarzy, by zajęli się podobną tematyką?
Polish Heritage Night. Przetłumaczona może nieco zbyt dosłownie jako Noc Polskiego Dziedzictwa. Impreza organizowana przez Marcina Gortata od czasów jego gry dla Phoenix Suns, której celem jest przybliżenie kibicom w USA polskiej historii, polskich obyczajów, bohaterów i spuścizny, to żywy dowód na to, jakim skarbem jest człowiek sukcesu. Jasne, można się zastanawiać, na ile ta cała reklama polskości trafiła do odbiorców, bo przecież liczby wyświetleń polskich filmików na tych popularnych kontach wcale nie powalają. Można się zastanawiać, czy Shaquille O’Neal pałaszujący w studiu meczowym pierogi i delektujący się polskim piwem to jeszcze reklama, czy już utrwalanie niekoniecznie pięknych stereotypów. Nie da się jednak nie zauważyć, że Marcin Gortat i ludzie z jego półki w pojedynkę mogą wykonywać robotę siedmiu fundacji dotowanych przez piętnaście spółek, w których pracuje łącznie sto osób (w tym osiemnastu prezesów i wiceprezesów).
*
To banał, jasne, wystarczy przecież wejść na dowolny kanał komunikowania się z fanami u Gortata, by to wszystko zobaczyć. By poznać dzieciaki trenujące w czterech oddziałach Szkoły Gortata. By zobaczyć “Gortat Campy”, na których rokrocznie całe gromady dzieciaków łapią bakcyla koszykarskiego. By sprawdzić, w jaki sposób współpracuje z kolejnymi politykami, niezależnie od ich barw politycznych. Ale mimo wszystko – mam wrażenie, że mamy jeszcze potężne rezerwy w kwestii wykorzystywania potencjału polskich sportowców z sukcesami.
Gortat jest trochę samograjem – on sam zgłasza się do kolejnych instytucji i mam wrażenie, że momentami prowadzi je za rękę przez organizację różnej maści imprez. Dobrym przykładem jest choćby ostatni finał Gortat Camp, czyli mecz drużyny Marcina złożonej z aktorów, piosenkarek i innych przyjaciół Marcina z połączoną reprezentacją polskiego i amerykańskiego wojska. Oczywiście, chwała Ministerstwu Obrony za wjazd na halę transporterem, za doprowadzenie na parkiet dziesiątek wojskowych oraz obudowanie całości charakterystycznymi namiotami z grochówką i sprzętem pokazowym. Ale nadal uważam, że większe znaczenie miało tu osobiste uwielbienie Marcina do wojskowych, podkreślane zresztą przez niego w każdym wywiadzie, niż zaoferowanie swoich pomysłów przez stronę rządową. Niezależnie, czy dowodził nią Tomasz Siemoniak czy Antoni Macierewicz.
Nie chodzi o to, by nagle zawalić Fundację MG13 mailami z zaproszeniami na imprezy organizowane przez kolejne ministerstwa, od dnia nauczyciela z ministrem Gowinem po barbórkę z ministrem Tchórzewskim. Ale by nie szukać za daleko, spójrzmy na piłkę ręczną.
*
Początek 2007 roku. Polscy szczypiorniści grają właśnie na Mistrzostwach Świata, rozklepują między innymi Islandię a w dalszej fazie Rosję. Ja zaś z kumplami rozpoczynam przygotowania do rundy wiosennej w barwach Startu Łódź. Jesteśmy dość typowymi 16-letnimi piłkarzykami – czyli poza grą w piłkę nożną istnieje dla nas głównie oglądanie piłki nożnej w telewizji bądź gra w piłkę nożną na komputerze i konsoli. Inne sporty traktujemy tak, jak większość piłkarzy, czyli najdelikatniej rzecz ujmując – nieco lekceważąco. Ale wtedy, na samym początku przygotowań do – jak się wówczas zdawało – najważniejszych meczów kariery, gdy zadecyduje się, kto zagra już wkrótce w seniorach, a kto na tym etapie skończy z futbolem, każdy prosił trenera o choć kilkanaście minut gry w piłkę ręczną. Gnojki, które ostatnie osiem lat życia spędzały na piłkarskich obozach sportowych, obejrzały w telewizji kilka dobrych spotkań Bieleckiego i Szmala, po czym totalnie zwariowały.
Wystarczyło srebro mistrzostw świata, by mnóstwo fanów futbolu nagle zapragnęło choć na chwilę wbić się w buty Jurasika i Lijewskiego, nawet, jeśli nie do końca ogarniali zasady piłki ręcznej. Trwało to ze dwa tygodnie. Potem ceremonia medalowa, wizyty u prezydenta, ordery, pach-pach. Po krzyku. Cała akcja powtórzyła się dopiero dwa lata później, gdy Siódmiak zapakował Norwegii tak, że Norwegowie – uwaga, cytat z Wikipedii – obsrali się na miętowo. I znów, dwa tygodnie wszyscy chcieliśmy rzucać piłkę, a nie ją kopać. I pyk. Lijewski pojechał grać w swoim klubie, którego nazwy nikt z nas nigdy nie poznał, Bielecki tak samo, Szmal również. Zniknęli z radarów.
Dziś polska piłka ręczna jest w takim miejscu, że o mistrzostwach świata w tej dyscyplinie sportu dowiedziałem się chyba wczoraj. Oczywiście nie bierzemy w nich udziału, co więcej, odpadliśmy w eliminacjach do eliminacji do kolejnej imprezy. Nie ma kim grać teraz, a i perspektywy na przyszłość są raczej nieciekawe. I widzę w tym ogromną winę zmarnowanego potencjału drużyny Bogdana Wenty. Już sam fakt, że grali, że byli na ekranach telewizorów, dawał sporego kopa, na potwierdzenie czego przywołałem jakże barwną anegdotę z mojego bogatego doświadczenia. Jak wyglądałby świat piłki ręcznej, gdyby wówczas należycie spieniężono sukcesy? W piłce ręcznej, z tego, co mówią mądrzejsi ode mnie, notorycznie brakuje pieniędzy. Warto byłoby zadać pytania nawet najmniejszym polskim klubom – a co zrobiliście w latach 2007-2009, by spróbować zarobić na sukcesach reprezentacji? Czy ruszyliście się do szkół, by organizować pokazowe lekcje młodym ludziom łaknącym szczypiorniaka? Czy łaziliście po firmach, proponując im reklamę? Czy próbowaliście skontaktować się z reprezentantami, by choćby mignęli w materiałach marketingowych? Ile znaczy jeden pozytywny przykład, pokazuje regularnie Marcin Gortat. Ilu szczypiornistów zainspirowali Szmal z Lijewskim? A ilu mogliby, gdyby ich sukcesy wykorzystano w bardziej efektywny sposób?
*
Nie da się nie odwołać w tym miejscu do polskiej piłki nożnej, która właśnie przeżywa pod względem marketingowym swój złoty wiek.
Dobra wiadomość jest taka, że rolę ambasadorów pokroju Marcina Gortata nieźle rozumieją ludzie zarządzający polską piłką. To dlatego w Akademii Zagłębia Lubin wiszą zdjęcia Piotra Zielińskiego, to dlatego w każdym materiale marketingowym turnieju “Z podwórka na stadion” znajduje się przypominajka, że kiedyś grał w tych rozgrywkach Arkadiusz Milik. To dlatego PZPN wydaje setki pamiątek z Robertem Lewandowskim, to dlatego na pełnych obrotach działa kanał “Łączy nas piłka”, który pomaga napędzać zainteresowanie kadrą i ułatwia utożsamianie się z jej członkami. To dlatego na wszelkie sposoby starano się przekuć na monety szał, związany z dyspozycją Michała Pazdana na Euro – a w próbę skorzystania w jakikolwiek sposób na “ministrze obrony” zaangażowały się właściwie wszystkie kluby, w których grał.
To jest bez wątpienia pierwsza i ważniejsza część wykorzystywania boomu na kadrę. Skok na ogromne pieniądze, które może przynieść nawet dystrybucja otwieraczy do piwa ze zdjęciem Sławomira Peszki. Rosnące w imponującym tempie przychody PZPN-u, ale też sukces właściwie wszystkich akcji, w które angażują się piłkarze kadry potwierdzają, że na tym polu zaczynamy być dość mocni. Nie chodzi tu tylko o sztandary pokroju finałów turnieju Tymbarka w dniu rozgrywania meczu o Puchar Polski. Chodzi też o te wszystkie drobniutkie posunięcia jak choćby ściągnięcie rok temu Kamila Grosickiego do losowania grup szczecińskiej Ligi Mistrzów, lokalnych juniorskich rozgrywek. Chodzi o Kamila Glika, który przerwę w treningach i odpoczynek w rodzinnym mieście przeznaczył na kopanie z ziomkami na orliku, do którego wcześniej dorzucił od siebie 150 tysięcy.
Ale jest też wiadomość zła.
Kamil Glik wyszedł pokopać na ten orlik, bo po prostu jest świetnym gościem. Kolejny casus Gortata, jednoosobowa armia, która sama wychodzi z kolejnymi pomysłami. Podobnie było z Błaszczykowskim wspierającym Raków Częstochowa, z Piszczkiem, który o kulach skakał przy linii boiska LKS-u Goczałkowice, z Milikiem wysyłającym swój sprzęt chłopakom z Rozwoju Katowice. Pojedyncze zrywy, często wynikające z sentymentu i potrzeby serca, zamiast bardziej systemowych rozwiązań, próby aktywizowania ambasadorów, budowania projektów na ich szerokich plecach. Zarabianie z wykorzystaniem ich twarzy – jasne. Ale następnie zainwestowanie tych pieniędzy w rozwój następców, zresztą najlepiej z ponownym zaproszeniem wielkich do współpracy? Trudniejsze. Mniej oczywiste. Bardziej potrzebne.
Najgorsze, że właściwie nie do końca wiadomo, kto miałby się za to wziąć. Ministerstwo Sportu? PZPN? Kluby, które wypuściły obecnych reprezentantów w świat? No i jak to zrobić, zmuszać piłkarzy, by zamiast wycieczki do Paryża pojechali do Zgierza opowiadać dzieciom, że nie wolno się poddawać? Płacić im za to? Zakładać szkółki czy akademie w ich imieniu? Puszczać ich wywiady na godzinach wychowawczych? Wysyłać na kolonie w roli wychowawców i trenerów?
Tak, trudno jest sobie wyobrazić rzetelne wykorzystanie w stu procentach sukcesów obecnych reprezentantów Polski. Zdecydowanie łatwiej przywołać w głowie obraz, że wszystko zostaje tak jak jest, Lewy czasem wpadnie gdzieś do szkoły, Glik ufunduje kolejny orlik, a Linetty odwiedzi bursę Lecha Poznań. Ale wtedy chwilę później wraca ten natrętny przykład polskiego szczypiorniaka, który smacznie spał, gdy odjeżdżały oba pospieszne pociągi z sukcesami z 2007 i 2009 roku.
Mam nadzieję, że ludzie futbolu nie śpią i każdej długiej nocy kombinują, jak wykorzystać każdą wolną minutę Roberta Lewandowskiego i jego kumpli. A jak wiele warte są te minuty, można sprawdzić u Gortata.