Reklama

Nie jestem wirtuozem futbolu, ale daję z siebie sto procent

redakcja

Autor:redakcja

14 stycznia 2018, 16:04 • 21 min czytania 15 komentarzy

Dlaczego wkręcił się w pomaganie? Czemu podziwia lekkoatletów? Dlaczego trudniej wybić się w lekkoatletyce niż w piłce? Jak wpłynęła na niego choroba serca? Czemu zawiódł się na lekarzu, który dopuszczał do gry kadrowiczów, gdy selekcjonerem był Leo Beenhakker? W jaki sposób pomógł mu Marcin Brosz? Czemu Pogoń Szczecin nie stała się klubem na lata? Jaką prowadzi firmę i dlaczego nazwał psa Theo, a nie Leo.  O tym wszystkim opowiedział nam Wojciech Lisowski z Chojniczanki. 

Nie jestem wirtuozem futbolu, ale daję z siebie sto procent

Czym jest wrodzony staw rzekomy?

Wolałbym nie wiedzieć, ale na taką chorobę zachorował Lucek. Wrodzony staw rzekomy występuje niezwykle rzadko. Nie jestem lekarzem, ale mniej więcej chodzi o to, że dziecku łamie się kość i w tym miejscu pojawia się tzw. staw rzekomy. Następnie są kolejne złamania, które prowadzą do tego, że zdrowa nóżka rośnie zdecydowanie szybciej. Jak łatwo się domyślić, wreszcie stanie się tak, iż dziecko nie będzie mogło chodzić.

W sprawie Lucka napisał do mnie kolega i poprosił o pomoc. Zorganizowałem kilka koszulek i powiadomiłem chłopaków na Twitterze. Zebraliśmy całą sumę 23 dni przed zakończeniem zbiórki. Najprawdopodobniej w lutym chłopczyk będzie już w USA.

Takie historie budują i przerażają. Z jednej strony fajna jest pomoc ludzi, ale z drugiej – dopiero przy okazji takich akcji dowiadujemy się o przerażających chorobach.

Reklama

Najbardziej przeraziło mnie to, że mówimy o siedmiomiesięcznym dziecku, które z góry ma narzucone, iż nie będzie mogło chodzić. Naprawdę nie wyobrażam sobie, by nie uprawiać sportu, a co dopiero nie chodzić. W jego przypadku możliwa była nawet amputacja chorej nóżki. Dopiero w USA – dzięki wytrwałości rodziców – udało się znaleźć specjalistę, który uratuje nóżkę Lucka.

Jesteś bardzo wkręcony w pomaganie?

Zawsze starałem się jakoś pomagać, ale przy sprawie Lucka zaangażowałem się nieco bardziej. Pewnie dlatego, że jest synem moich znajomych. Wcześniej wysyłałem koszulki na różne akcje, pomagałem przy WOŚP, ale tutaj pomoc była dużo większa. Mój kumpel zorganizował turniej charytatywny, na którym udało mi się zrobić mecz pokazowy. Przyjechali m.in. moi koledzy ze Szczecina, a na trybunach zebrało się kilkaset osób. Łącznie zebraliśmy 28 000 złotych, czyli całkiem fajna kwota.

4

5

W trakcie akcji często zaglądałem na stronę i cieszyłem się sam do siebie, gdy widziałem zwiększającą się kwotę. Niesamowite uczucie!

Reklama

Przyjemniejsze od strzelenia bramki?

Pewnie, bo tutaj mówimy o istotnej sprawie. Cieszę się, że ludzie dobrej woli pomogli Luckowi. Zdumiewające i pocieszające jest również to, że obserwujesz wpłaty, a tutaj nagle ktoś anonimowy wpłaca 5000 złotych, 10 000 złotych. I to są ludzie, którzy nawet nie chcą się przedstawić z imienia i nazwiska.

Futbol jest ważny, ale w momencie, gdy mówimy o sprawach nieważnych.

Dokładnie. Byłem niezmiernie szczęśliwy, że mogłem pomóc Luckowi. Szczerze mówiąc, trudno to uczucie porównać z którymkolwiek innym, ponieważ tutaj mówimy o sprawach naprawdę istotnych.

Tragedia w Rytlu, która wydarzyła się niedaleko Chojnic, również była wstrząsająca. Pomagałeś?

Jestem już tutaj czwarty sezon i przywiązałem się do tego miejsca. Bardzo dużo spaceruję z psem i jeżdżę z narzeczoną na rowerach albo rolkach. Po tej nawałnicy, gdy pojechaliśmy w stronę Gdańska, byłem przerażony. Nie mogłem więc nie pomóc. Z chłopakami zorganizowaliśmy zbiórkę w szatni. Oczywiście nie mówimy o pieniądzach dużego rozmiaru, bo była to kwota w okolicach 3000-4000 złotych. Chcieliśmy tam nawet jechać pomóc, ale graliśmy wtedy co trzy dni i trudno było znaleźć dogodny termin.

Mówi się, że człowieka zmienia ciężka choroba. Na twoją empatię i chęć pomagania wypłynęła choroba serca, która mogła przerwać karierę?

Zdecydowanie, bo dopiero wtedy zobaczyłem, że ludzie chcą i potrafią pomagać. Obce osoby potrafiły obdarować mnie wsparciem. Oczywiście najbardziej mogłem liczyć na moją rodzinę, bez której trudno byłoby przetrwać tamten okres. Jednak zawsze miło robi się na duchu, gdy podchodzi ktoś, z kim nie mamy zażyłych kontaktów, i oferuje bezinteresowną pomoc.

Wada serca została wykryta u ciebie dopiero w 2012 roku, gdy byłeś zawodnikiem Piasta Gliwice. Dlaczego tak późno?

Moja mama miała bardzo duży zarzut do lekarzy w tej sprawie. Nie rozumiała, dlaczego wcześniej tego nie wykryto. W końcu byłem zawodowym sportowcem i przechodziłem mnóstwo badań. W Legii musiałem przejść kilkunastu lekarzy, a tego badania nie zrobiono. W Piaście też nie było tych badań.

Jak dowiedziałeś się o chorobie?

Jechaliśmy na mecz z Zagłębiem Lubin i miałem zagrać, ponieważ Mateusz Matras w pierwszej kolejce dostał czerwoną kartkę. Jednak już w autobusie było wiadomo, że nie wystąpię w tym meczu, ponieważ miałem czterdzieści stopni gorączki. W hotelu całkowicie padłem na twarz. Wróciliśmy do Gliwic i udałem się do lekarza. Dostałem antybiotyk, bo wszyscy myśleli, że chodzi o zwykłe przeziębienie. Wróciłem do treningów i cały czas coś mnie uciskało w klatce piersiowej. Podczas kolejnej wizyty u lekarza wreszcie zrobiono mi echo serca, po którym stwierdzono, że mam przerośnięte serce. Automatycznie odłączono mnie od treningów.

Pomógł mi wtedy trener Brosz, który skontaktował mnie z panią doktor z Zabrza. Ona pracowała w szpitalu Zbigniewa Religi, dlatego wiedziałem, że trafiłem w dobre ręce. Zostałem poddany wielu specjalistycznym badaniom i okazało się, że mam ubytek międzyprzedsionkowy. Najprościej wytłumaczyć to tak, iż miałem dziurę w sercu.

Wcześniej nie miałeś żadnych objawów?

Właśnie nie miałem, a często się śmiali, że jestem koń do biegania. Zawsze byłem czynnym sportowcem, a więc krew była pompowana, ale część uciekała i to powiększało serce… Pani doktor powiedziała mi, że gdyby choroba nie została wykryta, to po trzydziestce mógłbym paść na murawę i już się nigdy nie podnieść. Nie trudno było jej uwierzyć, bo przecież w piłce było kilka takich przypadków.

Antonio Puerta zmarł po ataku serca, a Lilian Thuram miał tyle szczęścia co ty, bo u niego również wcześniej wykryto chorobę.

Marek Saganowski w podobnym czasie miał problemy z sercem. Dużo o tym rozmawialiśmy, ale Marek miał inną wadę. Tego jest naprawdę sporo, ale niemal wszystko jest niebezpieczne. U mnie było o tyle dobrze, że tydzień po wykryciu choroby miałem zabieg. W ubytek wstawiono mi parasolkę, która musiała obrosnąć tkanką. Były możliwości komplikacji i wprost mi powiedziano, że nie jest powiedziane, że będę mógł wrócić do sportu. Po operacji pani doktor oświadczyła mi, że muszę poszukać lekarza sportowego, który dopuści mnie do gry. Co nie było takie proste, a ja na dodatek nie czułem się najlepiej psychicznie. Bez wątpienia był to najgorszy okres w moim życiu, ponieważ cały czas nie miałem pewności, że wrócę do piłki. Zamykałem się wtedy w pokoju i potrafiłem spędzić tam wiele godzin. Nie chciało mi się kompletnie nic. Bardzo pomogła mi wtedy mama i brat, którzy cały czas byli przy mnie i wspierali. Dzięki nim obeszło się bez pomocy psychologa.

Trudno było znaleźć kardiologa sportowego, który mógłby dać pozwolenie na grę?

Trafiłem do lekarza, który dopuszczał kadrowiczów, gdy reprezentację prowadził Leo Beenhakker. Cały czas wysyłał mnie na badania, za które musiałem płacić. Zwodził mnie tak przez długi czas tymi badaniami, a na koniec powiedział, że niby wszystko jest w porządku, ale on jest na emeryturze i nie chce brać odpowiedzialności za mnie. Byłem wtedy bardzo zawiedziony i powiedziałem mu dość ostro, że po co to wszystko było? Jeśli on i tak od początku wiedział, że nie dopuści mnie do gry. Mógł powiedzieć wprost, że chodziło mu o pieniądze za wizyty u niego, a nie trwonić mój czas i nerwy.

Dopiero później pani doktor skontaktowała mnie z lekarzem, który dopuszcza alpinistów. Pojechałem do kliniki w Chorzowie i tam zbadano mnie ponownie. Okazało się, że nie ma żadnych przeciwskazań, by kontynuować karierę. Powiedziano mi tylko jedno – przyjeżdżaj co roku na badania, by wszystko kontrolować. Po czasie mówiono, że mogę przyjeżdżać nawet co dwa lata, ale ja wolę ponawiać te badania co roku. Mam komfort psychiczny.

Kilkumiesięczna przerwa nie wpłynęła dobrze na twoją relację z Piastem.

Szczęście jednego jest nieszczęściem drugiego. W moje miejsce wskoczył Damian Zbozień, który zaczął grać na prawej obronie, i jak widać – dobrze mu to wychodzi… Co prawda chcieli ze mną przedłużyć kontrakt, ale na bardzo niekorzystnych dla mnie warunkach. Zaoferowano mi mniej niż miałem w I lidze. Wówczas był tam prezes, który chciał chyba zrobić dobry wynik finansowy. Klub nie miał zamiaru negocjować z moim menedżerem, a na koniec powiedziano mi, że nie mogą dać więcej, bo nie znają mojej wartości. Zrobiło mi się trochę przykro, bo w końcu zrobiłem z Piastem awans do ekstraklasy i byłem tam już dwa lata. Co najlepsze, w tym nowym kontrakcie był zapis, że jeśli będę chciał odejść, to kwota odstępnego wynosi pół miliona złotych. Powiedziałem wtedy do prezesa, że nie znają mojej wartości, a tutaj taka klauzula odstępnego. Prezes zdenerwował się i oświadczył, że tak nie będziemy rozmawiać i albo podpisuję, albo musimy się pożegnać. Oczywiście nie przedłużyłem umowy. Wszystko wyjaśniłem trenerowi Broszowi, ponieważ do niego nie miałem żadnych pretensji.

Nie pomyślałeś wtedy, że futbol może nie jest dla ciebie? W końcu trafiłeś do niego przez przypadek, bo wcześniej zajmowałeś się lekkoatletyką.

Mój sąsiad i wielu kolegów z Chociwla zajmowało się zawodowo lekkoatletyką. Poszedłem również w tym kierunku i odnosiłem sukcesy. Biegałem na dystansie 1000 metrów. Jednak zabrakło pieniędzy, żeby się rozwijać. Moja rodzina nie była na tyle bogata, bym mógł pojechać na mistrzostwa Polski. Oczywiście niczego mi nie brakowało w domu. Ojciec pracował, a mama była na rencie. W domu zawsze było posprzątane i nigdy nie byłem głodny. Jednak moich rodziców nie było stać, by finansować mi wyjazdy na zawody sportowe. Pierwszy komputer mieliśmy z bratem i siostrą na spółkę, gdy miałem 10 lat. Choć zupełnie mi to nie przeszkadzało, bo wolny czas uwielbiałem spędzać na podwórku. Dzisiaj jest tak, że gdy dziecko dostaje karę na wyjścia z domu, to cieszy się z tego powodu, bo będzie mogło grać w gry komputerowe.

Należysz do ostatniego pokolenia, które miało tyle szczęścia.

Coś w tym jest, bo później zmieniało się to bardzo szybko. Jak widzę niektóre dzieci, aż mi ich szkoda. Nie mają wartości, które człowiek zdobywał na podwórku. Nie mówiąc już o wspomnieniach z najpiękniejszego okresu w życiu.

Będą wspominać bicie levelu w grze komputerowej.

No właśnie, a my graliśmy w tasmana, tysiąca, jedynki, palanta, bawiliśmy się chowanego, berka. Jak wracałem ze szkoły i widziałem dziewczyny, które grają w gumę, to również się dołączałem.

Na czym polegał tasman, bo tylko tego nie kojarzę?

Podobne do chowanego, ale tutaj jest tak, że jak znajdziesz jednego, to szukasz z nim, znajdziesz następnego – szukacie w trzech. Aż uda się odnaleźć wszystkich. Bawiliśmy się w tasmana przy kościele, bo tam było mnóstwo fajnych kryjówek. Oczywiście nie raz ksiądz krzyczał, ale nie mogliśmy odpuścić sobie takiej miejscówki. Pamiętam, że raz szukaliśmy parę godzin kolegi, który w trakcie zabawy poszedł do domu. Wrócił po czasie i był bardzo zdziwiony.

Nie było też problemu, by zgadać się ze wszystkim. Po prostu umawialiśmy o 15:00 pod blokiem i wszyscy byli na miejscu.

Chyba o 15:00 nie bardzo, bo przecież w tych godzinach leciał „Dragon Ball”.

Faktycznie, ale u nas było tak, że najpierw oglądało się „Pokemony”, które leciały wcześniej. Dopiero później był „Dragon Ball”, ale nie każdy miał RTL, dlatego szło się oglądać do kumpla, który akurat miał kablówkę. Po obejrzeniu wszyscy wracali na podwórko.

Później były komórki i puszczało się strzałkę, która miała wiele znaczeń.

U nas strzałka oznaczała, że trzeba zejść na podwórko. Najgorzej jak ktoś cię złapał (śmiech).

Wróćmy jeszcze na chwilę do lekkoatletyki. Trudniej się w niej wybić niż w piłce?

Wydaje mi się, że zdecydowanie trudniej. Na początku biegaliśmy z kolegami w Uczniowskim Klubie Sportowym (UKS), a kolejnym krokiem był klub lekkoatletyczny w Stargardzie. Byłem tam na kilku treningach, ale bardzo szybko poszedłem w stronę futbolu. Jednak moi koledzy trenowali i mieli naprawdę dobre wyniku w kraju i Europie. Dzisiaj jednak żaden z nich nie biega zawodowo. Wydaje mi się, że trzeba być wybitnym, by osiągnąć sukces w tym sporcie.

Dzisiaj w klubie mieliśmy testy wydolnościowe i byli z nami lekkoatleci. Podziwialiśmy z chłopakami, że im się chce to robić. U nas jednak trochę się dzieje na boisku, a tam tylko biegniesz i raczej zawiewa nudą.

tttttttttt

Przecież sam się tym zajmowałeś w młodzieńczych latach.

Tak, ale u mnie było tak, że biegałem, bo miałem takie wzorce. Większość starszych kolegów – zawsze byłem tym najmłodszym – uprawiało ten sport, dlatego też chciałem. Jednak piłka zawsze mi się podobała, ale nie tak, żeby bardzo się nią interesować. Zmieniło się trochę w podstawówce, gdy dostałem na święta koszulkę Raula Gonzaleza. Oczywiście brat również dostał, ale w jego przypadku padło na „Zizou”. Od tamtego czasu zaczęliśmy więcej grać, ale nie było też tak, że nagle stwierdziłem, iż zostanę piłkarzem. Choć muszę przyznać, że grałem w trampkarzach i juniorach u siebie w Chociwlu… Przełomowy moment nastąpił, gdy na obóz przyjechała do nas Stal Szczecin, która zorganizowała turniej. Wziąłem w nim udział, ponieważ mój wuefista skompletował drużynę. Rozegrałem kilka dobrych spotkań i moja gra spodobała się trenerowi Tomaszowi Południakowi, który zaprosił mnie na kilka treningów. Bardzo spodobał mi się profesjonalizm na zajęciach. Na koniec pan Tomek powiedział mi, że chciałby mnie zabrać do Szczecina. Też tego chciałem, ale powiedziałem trenerowi, że rodzice raczej mnie nie puszczą, jednak może z nimi porozmawiać.

Tak też było, bo trener przyszedł do nas na kawę, ale moi rodzice uważali, że mój wyjazd nie będzie dobrym pomysłem… Później Stal wyjechała z naszej miejscowości, ale przyjechała kadra województwa mojego rocznika. Był z nimi Stefan Pawlak, który był pewnego rodzaju koordynatorem. Zauważył mnie i zaprosił na testy. Jednak o mały włos tam nie dotarłem, ponieważ autobus, który zbierał wszystkie dzieciaki po drodze, stanął w dziwnym miejscu, a ja czekałem pod kościołem. Wtedy prezes Darek Diakowicz wsiadł w samochód i zawiózł mnie do Polic na sztuczną murawę, gdzie pokazałem się z dobrej strony. Dostałem wówczas oficjalne zaproszenie do szkoły związkowej w Szczecinie.

Rodzice już odpuścili i dali tym razem przekonać?

Nie do końca, bo przełom nastąpił, gdy z moją mamą porozmawiał mój wychowawca z podstawówki. Powiedział jej wtedy, że powinna dać mi spróbować, bo inaczej będę żałował całe życie. Przekonywał ją, że zawsze mogę wrócić, jeśli coś będzie nie tak. Chociaż jak patrzę z perspektywy czasu, to doskonale rozumiem moich rodziców. Byłem wtedy bardzo młody i miałem zacząć gimnazjum, czyli trudny wiek dla nastolatka.

Jak było w internacie?

Początkowo byłem bardzo skryty i tęskniłem za domem. Mieszkaliśmy po trzech w pokojach, ale mi trafiło się piętro obok wychowawców, dlatego było bardzo rygorystycznie… Nie powiem, że nie było różnych dziwnych akcji, bo robiło się psikusy, gdy kogoś nie było w pokoju. Przykładowo zamienialiśmy komuś sól z cukrem, rozsypywaliśmy herbatę albo coś innego po pokoju.

Starsi pewnie mieli inne zabawy?

W tamtym czasie w Stali trenował Grzegorz Krychowiak i Łukasz Kowalski. Oni byli wówczas w trzeciej gimnazjum, a ja dopiero zaczynałem. Starałem się brać z nich przykład. Pamiętam, że pojechałem z rocznikiem ’90 na mistrzostwa Polski, ponieważ trener postawił na mnie. W trzeciej klasie grałem już w seniorach Stali w 4. lidze. Była potrzebna zgoda rodziców, bo miałem tylko 15 lat. Wszystko zaczynało się fajnie układać, bo zostałem powołany do reprezentacji Polski do lat 15, a Amica zaprosiła mnie na testy. Pojechałem tam i spodobałem się, ale wtedy było zamieszanie przez fuzję. W międzyczasie dostałem propozycję z Legii, która była bardzo konkretna. Zaproszono mnie z rodzicami i wszystko nam pokazano. Przekonano nas do siebie i udałem się do Warszawy.

Zaskoczył cię poziom w Legii?

Nie tyle poziom, bo na kadrze był podobny. Jednak szokiem było wszystko wkoło. Stadion Legii, magazyn, w którym wydali mi sprzęt. Wcześniej musiałem nosić swój. Wszystko było wyłożone na tacy i naprawdę wystarczyło tylko grać. Na dodatek idę sobie, a tutaj rozgrzewa się Roger albo Artur Boruc, który przyjechał, ponieważ miał przerwę w Celticu. Od razu pobiegłem do trenera, żeby dał mi kartkę i długopis. Do dzisiaj mam autografy i rożne pamiątki, które udało mi się wtedy zebrać.

Twój rocznik był wówczas bardzo mocny w Legii, bo był przecież Rafał Wolski, Dominik Furman, Michał Żyro, Michał Efir i Michał Kopczyński. Kto najbardziej wyróżniał się na treningach?

Bez wątpienia Michał Żyro, który był zdecydowanie najlepszy fizycznie, ale też piłkarsko. Kompletnie mnie nie dziwiło, że pierwszy zadebiutował w dorosłej drużynie. Zaskoczył mnie Rafał Wolski, bo wówczas bym nie powiedział, że zrobi karierę. Graliśmy w młodej ekstraklasie, a on został w juniorach. Jednak później dołączył do nas i zaraz awansował do pierwszej drużyny. Rafał był taki, że potrzebował czasu na aklimatyzację i przede wszystkim zaufania. Jeśli ktoś w niego uwierzył, robił cuda z piłką. Właściwie dzisiaj wyszło, że był najlepszy z tamtego rocznika w Legii.

Może tego mu zabrakło we Włoszech?

Nie znał języka i musiał się wszystkiego uczyć od początku. Zabrakło na pewno doświadczenia. Gdyby teraz wyjechał i był mentalnie przygotowany, to myślę, że inaczej by się wszystko potoczyło.

Nie masz wrażenia, że wszystkie wasze kariery potoczyły się nie tak, jak powinny?

W piłce nożnej jest za dużo przypadku, by cokolwiek planować i przewidywać. Michał zadebiutował pierwszy, a następnie wyjechał za granicę i złapał kontuzję. „Furmi” podobna historia, bo grał bardzo dobrze w Legii, a następnie wyjechał z kraju i klapa. Dominik był tam sam i nie potrafił się odnaleźć. Trudno mi o tym mówić, bo nigdy nie byłem w takiej sytuacji. Jako jedyny w Legii został „Kopa”, który zawsze był sumienny. Uczył się najlepiej z nas wszystkich, a jak nie grał, to nic nie mówił. Poszedł na studia i grał w drugim zespole. Następnie wybrał się na wypożyczenie do Wigier i chciał tam zostać, bo mówił mi o tym. Wrócił jednak do Legii i Hasi zaczął na niego stawiać. Później patrzę, a „Kopa” gra w Lidze Mistrzów… Od razu dzwoniłem z gratulacjami, bo zasłużył wytrwałością i spokojem.

Mówisz, że „Kopa” najlepiej się uczył, a jak u Ciebie było z nauką?

Dwa lata temu skończyłem zarządzanie w sporcie w Poznaniu. Od razu poszedłem na magisterkę, ale już inny kierunek – dziennikarstwo i komunikacja społeczna. W ubiegłym roku w październiku obroniłem się i zostałem magistrem. Miałem dość ciekawy temat pracy, bo pisałem o Robercie Lewandowskim – „Reklama w social mediach we współczesnej komunikacji, na przykładzie Roberta Lewandowskiego”.

Robert widział pracę?

Robert ma podpisać moją pracę. Było już nawet blisko, bo kadra grała w Gdańsku, ale ostatecznie „Lewy” wcześniej wrócił do klubu. Myślę jednak, że będzie jeszcze okazja, ponieważ jestem w kontakcie z Bartłomiejem Spałkiem, który powiedział mi, że nie będzie z tym problemu.

Wiążesz przyszłość z kierunkami studiów?

Na pewno chciałbym zostać przy sporcie, dlatego wybrałem kierunki, które mogą mi pomóc w przyszłości.

Przez całą rozmowę odnoszę wrażenie, że jesteś bardzo przywiązany do domu i rodzinnych stron. Dlaczego więc nie wyszło w Pogoni?

Trafiłem tam przez przypadek, ale bardzo się cieszyłem, bo jak mówisz, byłem bardzo blisko domu. A dlaczego przez przypadek? Najpierw byłem na dwutygodniowych testach w Łęcznej. Cały czas mnie zwodzili, że zaraz podpisujemy kontrakt, ale nigdy do tego nie doszło. Wówczas na stronie 90minut.pl pojawiła się informacja, że jestem wolnym zawodnikiem, bo odszedłem z Legii i nie dogadałem się z Piastem. Zadzwonili wtedy z Pogoni i zaproponowali testy. Powiedziałem im, że jestem w Łęcznej na testach i za trzy dni gram sparing Jagiellonią. Więc jeśli są ciekawi, jak gram, to mogą przysłać skauta, który zobaczy mnie i oceni. Wypadłem dobrze i podszedł do mnie facet, który powiedział, że mam pakować walizki i przyjeżdżać do Szczecina na testy medyczne. Gdy tam dojechałem, byli już po pierwszym obozie. Wówczas na prawej obronie zaczął grać Adam Frączczak i trudno było się przebić. Czekałem więc na debiut, którego doczekałem się z Legią. Po tym meczu zacząłem regularnie grać do końca rundy. Na obozie zimowym miałem zapalenie ścięgna Achillesa. Straszna kontuzja, która ciągle się odnawiała. Tak straciłem z trzy miesiące. Gdy wróciłem do kadry, nowym obrońcą był już Sebastian Rudol. Od tamtego czasu coraz bardziej oddalałem się już od gry. Po sezonie prezesi powiedzieli, że nie są zainteresowani przedłużeniem umowy.

I wreszcie znalazłeś stabilizację w Chojnicach.

Nie do końca, bo znowu po drodze przydarzyła mi się dziwna historia. Początkowo miałem trafić do Miedzi Legnica. Dostałem fajne warunki z kontraktem i muszę powiedzieć, że się cieszyłem. W środę przeszedłem pozytywnie testy medyczne, a w czwartek do klubu przyjechał nowy trener, Wojciech Stawowy. Wszedł do szatni, przywitał się z każdym i powiedział, że każdy ma czystą kartę. Poprosił również, by nie słuchać tego, co o nim się mówi, bo również chce mieć czysty start… Po pierwszym treningu wezwał mnie na rozmowę. Zapytał, kto mnie chciał i czy podpisałem już kontrakt. Powiedziałem mu, że dyrektor sportowy zdecydował się na mnie. Na co on, że mnie nie chce i mogę nawet podpisać kontrakt, ale on nie będzie na mnie stawiał. Myślę sobie, że fajna ta czysta kartka, ale zaraz zadzwoniłem do menedżera i powiedziałem, że szukamy dalej, bo nie chcę być w klubie kokosa. Na końcu okazało się, że trener Stawowy odsunął paru chłopaków, a ściągnął sobie nowych piłkarzy.

Następnie udałem się do Tychów, w których dowodził Przemysław Cecherz. Za bardzo nie chciałem tam jechać, bo znowu obawiałem się, że będzie klapa, a to w końcu 700 kilometrów. Dostałem jednak zapewnienie, że tam jest pewniak i raczej szybko podpiszę kontrakt. Przyjechałem na miejsce i faktycznie tak było, bo w piątek miałem potrenować, a w sobotę rozegrać cały sparing. Powiedziano mi, że nie ma się czym przejmować, bo to tylko formalność… Trener złapał mnie na śniadaniu i powiedział, że zagram jednak połowę, bo jest jeszcze jeden chłopak. Okazało się, że był to Kamil Nitkiewicz. I już na treningu było widać, że mogę mieć problem, by zostać, ponieważ Kamil witał się z trenerem – na tradycyjnego miśka – jak starzy przyjaciele. Na koniec treningu dostałem informację, że zagram w drugiej połowie. Oczywiście skończyło się tak, że on został, a ja wsiadłem do samochodu i wracałem w ogromnym skwarze do domu. W Katowicach stanął mi samochód, a to była sobota i środek dnia. Godzinę czekałem, by połączyć się z PZU. Okazało się, że darmową lawetę miałem tylko na 140 km, a więc do Wrocławia. Podwózka pod dom kosztowała mnie 1200 zł. Byłem tak zażenowany po powrocie, że już wszystkiego miałem dojść. Wtedy zadzwonił menedżer i powiedział: – Jedź do Chojnic. Pożyczyłem samochód od rodziców i po tygodniu testów zostałem w klubie do dzisiaj.

Zostałeś na długo, bo leci już czwarty sezon. Nie obawiasz się, że ugrzęźniesz na poziomie 1. Ligi do końca kariery?

Bardzo chciałbym wrócić do ekstraklasy i dążę do tego. Nigdy nie odpuszczam i zawsze chcę wygrywać. Każda forma gry i rywalizacji musi być na sto procent. Powiem szczerze, że początkowo myślałem, iż w Chojnicach szybko się odbuduję i po sezonie, albo maksymalnie dwóch, odejdę. Potoczyło się jednak inaczej i nie żałuję tego. Rozegrałem już ponad sto meczów i mam stabilizację, której potrzebowałem. W Chojnicach poznałem również moją narzeczoną, dlatego to miejsce stało się dla mnie ważne. Nie jest jednak tak, że nie chciałbym już grać na najwyższym poziomie. Zrobię wszystko, by znowu tam powrócić. Mam nadzieję, że rozegram teraz dobrą rundę i awansujemy, a jeśli dostanę ofertę z ekstraklasy… nie chcę teraz o tym myśleć, ale na pewno będzie trzeba podjąć ważną decyzję, bo kończy mi się kontrakt.

Wojtek przeprasza i odbiera ważny telefon. Tłumaczy się, że musiał odebrać, bo dzwonili z firmy.

Nie chwaliłeś się wcześniej, że masz firmę. Jak branża?

Mamy z moją narzeczoną studio fitness. Ona prowadzi wszystko, a ja monitoruję biznes (śmiech). Założyliśmy niedawno, bo działamy dopiero od sierpnia. Specjalizujemy się w trampolinach „Jumping Frog”. Ogólnie pomysł był Eweliny, bo zrobiła sobie różne kursy, a wcześniej pracowała jako instruktorka fitness, dlatego świetnie się w tym odnajduje. Jak na razie dobrze funkcjonuje i tylko się cieszyć.

3

Wspólna firma, pies, mieszkanie… chyba klamka już zapadła?

Poznaliśmy się z Eweliną, gdy zaczynałem drugi sezon. Wówczas pracowała na basenie, a my chodziliśmy tam na regenerację. Wtedy mieliśmy pierwszą styczność, a później minęliśmy się jeszcze kilka razy na ulicy. Zagadałem na Instagramie i spotkaliśmy na kawę. Zaiskrzyło i od dwóch lat mieszkamy ze sobą i faktycznie mamy poważne plany. W końcu wspólny pies zobowiązuje.

Jaka rasa?

Mamy samojeda i powiem szczerze, że jeśli miałbym jeszcze raz brać psa, to znowu wybrałbym taką samą rasę. Trzeba z nim trochę pracować, ale nie wysyłaliśmy go na tresurę, bo nie było takiej potrzeby. Początkowo do nas nie wracał, ale teraz już jest dobrze. Muszę powiedzieć, że na początku byłem przeciwny, ale Ewelina namówiła mnie na psa. Pojechaliśmy do hodowli, a tam wybiegło sześć białych kulek i jedna z nich została w kącie. Od razu wiedziałem, że chcę właśnie tego nieśmiałego. Choć mieliśmy problem z nazwaniem go i toczyło się o to wiele sporów. Ewelina chciała, żeby nazywał się Leo, ale jako fan Realu Madryt nie mogłem przystać na takie imię. Ostatecznie padło na Theo.

2

Spryciarz z ciebie. Pewnie Theo Hernandeza nie znała.

Daj spokój, tacy się nie liczą (śmiech).

Chłopaków z drużyny namówiłeś na fitness?

Za trenera Bartoszka regularnie chodziliśmy na trampoliny. Naprawdę bardzo wyczerpujący trening. Z boku się wydaje, że jest lekko, ale daje w kość. Czasami chodzę też sam albo z kumplami z szatni, jeśli mają wolną chwilę.

Wreszcie się wyjaśniło, dlaczego na wiosnę było kiepsko. Po prostu odpuściliście trampoliny.

Niestety na wiosnę popełniliśmy znacznie więcej błędów. Oczywiście straciliśmy trenera, ale nie szukałbym w tym usprawiedliwienia. Nie potrafiliśmy punktować na własnym terenie, a wystarczyło zrobić jedną serię i awans byłby nasz. Wydaje mi się, że byliśmy trochę zaskoczeni tym wszystkim, co wydarzyło się na jesień. Nie byliśmy przygotowani w stu procentach na walkę, którą trzeba było stoczyć. Teraz będzie inaczej, bo mamy pełną świadomość.

Macie też Lisowskiego, który chyba rozegrał najlepszą jesień w karierze?

Nie ukrywam, że czuję się naprawdę dobrze w tym sezonie. Najważniejsze, że omijają mnie kontuzje. Bardzo ważne jest dla mnie również zaufanie trenera. Nie jestem wirtuozem futbolu, ale daję z siebie sto procent. Bardzo chcę, by na wiosnę była kontynuacja. Oczywiście może być lepiej i będę do tego dążył, lecz mam świadomość, że wreszcie zaczęło mi się wszystko układać.

Rozmawiał BARTOSZ BURZYŃSKI

Twitter Bartka

Fot główne. mkschojniczanka.pl (Krzysztof Porębski / PressFocus)

Fot pozostałe. prywatna galeria Wojciecha Lisowskiego

Najnowsze

Weszło

EURO 2024

Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]

Szymon Janczyk
8
Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]
Inne kraje

Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Michał Kołkowski
10
Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Komentarze

15 komentarzy

Loading...