Znamy zawodników, którzy traktują piłkę tylko jako zawód, a gdy nie trzeba grać w lidze czy w pucharach, nie chcą nawet słyszeć o futbolu, ale Bartosz Ława zdecydowanie takim gościem nie jest. On naprawdę kocha futbol i każdą jego odmianę – na trawie, na hali, na plaży, w takiej siatkonodze nie widzi jedynie rozgrzewki, lecz spore pole do popisu, jest trzykrotnym mistrzem Polski w tej dyscyplinie. Żeby mieć taki szeroki „wachlarz zainteresowań”, technika na pewno musi być jego mocną stroną i tak też kojarzymy go z boisk ekstraklasy, piłka w graniu mu nie przeszkadzała. Spora rozmowa z byłym zawodnikiem między innymi Pogoni Szczecin i Arki Gdynia. Zapraszamy.
Spotkałem się z taką opinią, że gdyby nie kontuzje, zrobiłbyś dużo większą karierę. Zgodzisz się z tym?
Te kontuzje rzeczywiście były, ale to wszystko trochę jak wróżenie z fusów. Na pewno tych urazów szczególnie w początkowym okresie mojej kariery przytrafiało mi się bardzo dużo. Można powiedzieć, że pół roku grałem, a pół roku nie grałem. Między 18. i 24. rokiem życia miałem sześć zabiegów na kolana, więc szczerze można stwierdzić, że jakoś to wyhamowało mój rozwój. Ale czy ta przygoda byłaby zdecydowanie bardziej udana, nie jesteśmy w stanie powiedzieć.
Skąd te kontuzje się brały? To kwestia genów?
Wydaje mi się, że tak. Lekarze po czasie doszli do wniosków, że moje problemy z kolanami mają podłoże genetyczne, nawykowe zwichnięcia rzepki. Trzeba było ją co jakiś czas nastawiać, wreszcie po którymś razie więzadła właściwe w prawym i lewym kolanie zostały ponacinane, wszystko zostało nastawione i te dolegliwości z lat młodzieńczych zanikły.
Ile miałeś operacji przez całe życie?
Sześć zabiegów na kolana, ale urazów niepodlegających operacji, choć trwających kilka miesięcy, było jeszcze kilka. Jeśli w ciągu sześciu lat trzy lata nie trenujesz, bo jesteś po operacji i masz nogę w gipsie, to nie jest się w stanie tego nadrobić.
Techniki można się nauczyć czy trzeba mieć też po prostu talent?
Talent na pewno trzeba mieć, ale liczba godzin spędzonych z piłką na podwórku, betonowych boiskach, w szkołach na przerwach, na pewno daje tę technikę, wspomaga ją, rozwija. Przede wszystkim liczba powtórzeń. Dziś dzieci zaczynają wcześnie, trenują dużo, ale można powiedzieć, że tylko w klubie. Trudno teraz znaleźć takie klasyczne podwórka jak za moich czasów.
Miałeś jakieś specjalne ćwiczenia? Na przykład Jacek Dembiński grywał w tenisa nogą.
Nie, ja tylko i wyłącznie gra, tylko i wyłącznie mecz. Stawiało się jednego zawodnika na bramkę i grało przeciwko innym. W szkole, w przedszkolu, jak sięgam pamięcią cały czas było granie. Brało się piłkę pod pachę, chodziło po osiedlach i szukało miejsca, gdzie akurat gra się jakiś mecz. Na boisku spędzałem, wiele, wiele godzin dziennie.
Technika jednak była nie tylko na boisku, bo jesteś też trzykrotnym mistrzem Polski w siatkonogę.
Tak, trzy razy z moim kolegą Arkiem Kondraciukiem zdobyliśmy mistrzostwo kraju. Może jest to dość niszowa dyscyplina, ale technika rzeczywiście w niej pomagała. Szkoda tylko, że kilkukrotnie nie udało nam się pojechać na mistrzostwa, bo sezon piłkarski z biegiem czasu stale się wydłużał. Kiedyś kończyło się grać w listopadzie, później w grudniu, teraz można powiedzieć, że gra się prawie do świąt. Z tego powodu turniej kilka razy nam uciekł. A mało tego, w styczniu-lutym odbywały się też mistrzostwa świata, na które jako mistrzowie Polski moglibyśmy pojechać. W związku z uprawianą przeze mnie profesją niestety nie było nam to dane.
Jak wygląda poziom na takich mistrzostwach?
Był zróżnicowany, bywało tak, że niektóre zespoły były upychane do turnieju, żeby po prostu uzbierać te 12 czy 16 drużyn. Tak czy inaczej, cztery czy pięć ekip prezentowało już naprawdę niezły poziom. My mistrzostwo zdobywaliśmy już kilka ładnych lat temu, od tego czasu ta dyscyplina z pewnością mocno się rozwinęła. Silnym ośrodkiem jest Łódź, gdzie założono klub typowo siatkonogowy, nie wiem, ilu ma teraz członków, ale ci chłopcy bardzo szybko się rozwijają. Trenują trzy-cztery razy w tygodniu, jeżdżą na szkolenia do Czech, Słowacji, czyli kolebki siatkonogi. Prezentują już solidny poziom europejski. Arek i ja preferujemy jednak trochę inny styl, siłą rzeczy bardziej boiskowy. Technikę oczywiście mamy, ale nadrabiamy też dużo mobilnością, bo dużo więcej od nich biegamy, odbieramy więcej piłek. Oni bazują na technice typowo siatkonogowej, są bardzo niebezpieczni, ale my potrafimy im się przeciwstawić właśnie dzięki wspomnianym cechom oraz zaangażowaniem i walką. Nie ukrywam jednak, że gra się przeciwko nim coraz trudniej.
To ciekawe, że kolebką siatkonogi są Czechy i Słowacja, a nie na przykład Hiszpania czy Portugalia.
Klasyczna siatkonoga powstała właśnie u naszych sąsiadów, bodajże sto lat temu, prekursorami byli piłkarze Sparty Praga. Można powiedzieć, że Czesi i Słowacy nie mają sobie w tej dyscyplinie równych. Wiadomo, są różne odmiany tego sportu, jest na przykład siatkonoga azjatycka, gdzie grają Tajowie, ale była sytuacja, że przyjechali na mistrzostwa do Czech i nie byli w stanie nawiązać równorzędnej walki z Europejczykami. Tak czy owak, Czesi i Słowacy dzielą miedzy sobą tytuły, w singlu, w dwójkach, w trójkach. Od wielu lat nikt nie potrafi się zbliżyć do ich poziomu. Tam dzieciaki zaczynają trenować w wieku pięciu-sześciu lat, nie ma to nic wspólnego z grą na boisku. Jeśli koncentrujesz się od początku tylko na jednym, to odjeżdżasz reszcie. Oni mają tam wiele lig, pierwsza, druga, trzecia, czwarta, liga kobiet, liga dzieci… Człowiek trochę się zainteresuje, poszpera i może się naprawdę zdziwić, jak to tam wygląda.
Na mistrzostwach Polski na trybunach była duża widownia?
Nie, u nas w ogóle nie ma tym zainteresowania. Turnieje przeważnie odbywają się w małych miejscowościach, właśnie po to, żeby przyciągnąć ludzi, że coś się w ogóle dzieje w tych miasteczkach i wioskach. Poza zawodnikami, osobami towarzyszącymi czy miejscowymi politykami, zainteresowanie jest naprawdę nikłe. W Czechach na mecze ligowe potrafią przyjść cztery tysiące osób, w trakcie mistrzostw świata hala jest wypełniona po brzegi. Spektakl, komplet.
Czym się różni europejska odmiana siatkonogi od azjatyckiej?
Tam na pewno grają mniejszą piłeczką, robi się jakieś przewrotki, salta, siatka jest zdecydowanie wyżej. Europejska wersja jest zwyczajnie najbardziej zbliżona do tenisa, w zasadzie można powiedzieć, że jest to tenis, tylko gra się nogami.
W klubach piłkarskich zawodnicy często na treningach poważnie podchodzą do tego typu rywalizacji, prawda?
Podchodziło się różnie. Niektórzy trenerzy dawali siatkonogę w luźniejsze dni, kiedy nie miało być intensywności, bardziej w formie rozbiegania, relaksu. Tam, gdzie ja byłem, czyli głównie w Pogoni i Arce mieliśmy, jednak dwie bardzo mocne ekipy siatkonogowe, byli Olgierd Moskalewicz czy Grzesiek Niciński. Kiedy graliśmy przeciwko sobie, to opaski z pulsometrami pokazywały liczby odpowiadające bardzo intensywnej jednostce treningowej. Nie traktowaliśmy tego jako typowej zabawy, szedł zakład i trzeba było wygrać.’
Czułeś się w swoich zespołach najlepszy technicznie?
Nie, ja aż tak siebie nie doceniałem, może w tym był też jakiś problem. Nie czułem, że jestem tak dobry, jak nieraz mówili wszyscy dookoła. Tak czy owak, było kilku wirtuozów zdecydowanie lepszych, chociażby Edi Andradina, bezapelacyjnie fenomen.
To nie było trochę przerażające, że nawet z brzuszkiem był czołowym pomocnikiem ligi?
Nie wiem, czy przerażające. Edi akurat przez większość kariery wyglądał podobnie, debiutował czy kończył karierę, ten brzuszek miał zawsze. Taką miał fizjonomię i styl gry, że mu to nie przeszkadzało. Fenomenalna zastawka, fenomenalny przegląd pola, podania na prawo, lewo. Nawet jeśli był grubszy, można było przymknąć na to oko, bo bardzo wiele dawał drużynie.
Inną dyscypliną, w której się realizujesz jest też beach soccer.
Bardzo lubię grać w piłkę każdego rodzaju. Wychowałem się, grając na asfalcie, potem trenowałem już na trawie, ale nigdy nie odmawiałem jakiejkolwiek formy grania – grałem w pierwszej lidze futsalu, brałem udział w mistrzostwach kraju w beach soccerze, grałem na mistrzostwach Polski w siatkonogę, po prostu każda odmiana futbolu sprawia mi przyjemność. Z beach soccerem wyszło może i nieco przypadkowo, ale radzę sobie. Gdyby nie to, że zawodowo zajmowałem się futbolem, myślę, że w beach soccerze odnalazłbym się na co najmniej dobrym poziomie.
Daniel Kaniewski mówił kiedyś, że przed jedną rundą z Arką grałeś w beach soccera i byłeś przygotowany do sezonu jak nigdy.
To akurat jest historia taka, że po mojej przygodzie z Widzewem, gdy spadliśmy z Ekstraklasy, postanowiłem skończyć z graniem w piłkę. Miałem 24 albo 25 lat i ciężki okres w Łodzi, nie płacili, nie było ciepłej wody, z całym szacunkiem, klub wyglądał jak kukułka. Chciałem w dość młodym wieku przestawić się na normalne życie, znaleźć pracę. Dość przypadkowo pojechałem jednak do Gdyni, koledzy poprosili mnie, żebym pojechał z nimi na Puchar Polski w piłce plażowej. A że nigdy wcześniej w Gdyni nie byłem, choć miałem tam wielu znajomych, zgodziłem się. Pograłem, wypadłem nieźle, ale do czego zmierzam – koledzy, którzy mnie zaprosili, powiedzieli, że mogą pogadać, żeby mi załatwić grę w Arce. Początkowo odmówiłem, bo naprawdę miałem już dość futbolu na szczeblu centralnym. Ale po dłuższych namowach powiedziałem, że jeśli rzeczywiście są w stanie to ogarnąć, to mogę spróbować. Wróciłem do Szczecina, spakowałem się, po dwóch dniach byłem już w Gdyni na pierwszym treningu. No i tak się złożyło, że przez pierwszą rundę strzeliłem siedem bramek i miałem dwanaście asyst, praktycznie bez przygotowania zagrałem jedną z lepszych rund w życiu. W grudniu Arka zdecydowała się podpisać ze mną dłuższą umowę i tak właśnie dość przypadkowo zaliczyłem w Gdyni przygodę, z której bardzo się cieszę.
Jaki miałeś na siebie plan w razie rzucenia gry w piłkę?
Nie miałem konkretnego pomysłu. Były jakieś delikatne oszczędności. Życie bez piłki jest ciężkie, trudno się przestawić na normalne funkcjonowanie, ale uważałem, że w tak młodym wieku jestem jeszcze w stanie coś wymyślić. Można powiedzieć, że byłem na bardzo poważnym życiowym zakręcie.
Aż tak ten Widzew cię wymęczył?
Naprawdę bardzo ciężki okres. Nie było pieniędzy na nic, bez ciepłej wody, klub był na granicy upadku. Po spadku rzeczywiście doszło do rozpadu i zespół piął się od czwartej ligi.
Nie mieliście prawa się utrzymać?
Walczyliśmy do końca, ale nie dane nam to było, zdobyliśmy bodajże tylko jedenaście punktów. Nie mieliśmy najmniejszych szans – gdzie nie pojechaliśmy, tam przegrywaliśmy. Na Legii dostaliśmy 0:6, na Amice też 0:6. Takie coś sprawia, że naprawdę masz tego wszystkiego dość.
Jak się w tym odnajdywał trener Smuda?
Pan Grajewski ściągnął go do Łodzi, żeby za wszelką cenę się utrzymać, ale nawet Smuda nie był w stanie pomóc. Gdzieś pojedyncze mecze wygrywaliśmy, ale w tym przypadku nie sprawdziło się powiedzenie, że Smuda czyni cuda.
To wszystko też chyba się trochę nawarstwiło w kwestii wspomnianego przez ciebie życiowego zakrętu – poważne kontuzje, nieciekawa sytuacja w klubie…
Na pewno. Przed Widzewem była też Amica, również nieudany etap. Fajny klub, bardzo mocna drużyna, ale również przytrafił mi się poważny uraz, osiem miesięcy nie grałem w piłkę. Do Widzewa poszedłem się odbudować, grałem wszystkie mecze, ale warunki były jakie były, więc zacząłem się zwyczajnie zastanawiać nad sensem dalszego funkcjonowania w światku piłkarskim. Podjąłem decyzję, że trzeba spróbować czegoś innego, przestawić się, zacząć żyć normalnie, a nie w wyimaginowanym piłkarskim świecie, łudząc się, że zaraz będę zarabiał miliony i zrobię wielką karierę. Na szczęście mi się potem odwidziało. Zacząłem”drugą karierę”, nastało dla mnie życie po życiu. To też przesłanie dla młodszych zawodników, że w życiu nie należy się poddawać. Dziś mam 39 lat, cały czas gram w piłkę i wciąż sprawia mi to ogromną przyjemność.
W Amice ten jeden jedyny raz miałeś okazję zagrać w europejskich pucharach, przeciwko Maladze.
Tak, dokładnie. Mieliśmy wówczas bardzo mocną drużynę, zajęliśmy bodajże trzecie miejsce, ja przyszedłem w zasadzie już na gotowe, Amica przeszła dwie pierwsze rundy. Najpierw trafiliśmy na Servette Genewa, czyli już europejskiego średniaka, przeciwko któremu wcale nie byliśmy faworytem. W następnej rundzie dostałem szansę z Malagą w rewanżu, epizod 15-20 minut. Z pucharami byłoby na tyle.
Jak wspominasz to starcie w Hiszpanii?
Na pewno zrobiło to na mnie wrażenie. Graliśmy na La Rosaleda, to było coś, widać było u nich kilku graczy światowego formatu, lekkość gry… Coś innego. Jak przyjechali do Wronek była chyba minusowa temperatura. Mimo to wiedzieli, że nie będą musieli się zbytnio wysilać, żeby awansować. Przespacerowali się po nas. Pod względem wyniku może i było z pozoru na styku, mieliśmy swoje szanse szczególnie w pierwszym meczu, ale uważam, że nas po prostu zlekceważyli. Wygrywaliśmy 1:0, Grzesiek Król miał sytuację na 2:0 no i mogło być różnie. Potem pokazali jednak swoją wyższość.
Nie bałeś się trochę przeprowadzki ze Szczecina do Wronek? Przenosiłeś się z dużego miasta do miasteczka.
Ale bardzo solidny klub tam mieli. Nie bałem się, tym bardziej że gdzieś trzeba było grać. Z Pogoni zostałem wyrzucony, dostałem zakaz pojawiania się w klubie, na stadionie, w szatni. Miałem ważny kontrakt, kończyło się okienko transferowe, dostałem propozycję z Wronek i długo się nie zastanawiałem – porządna ekipa, europejskie puchary, myślę, że każdy by z tego skorzystał. Było to jednak również zderzenie z inną rzeczywistością, na pewno nie było lekko. W Szczecinie się wychowałem, tam miałem rodzinę, przyjaciół, a nagle trafiasz w miejsce, gdzie nie ma wiele poza stadionem, fabryką i więzieniem. Zawodnicy mieszkają w jednym bloku, jednej klatce, wszyscy wiedzą, kto co przed chwilą robił. Pojawiały się jakieś głupie pomysły, bo wiadomo – coś trzeba przecież robić.
O jakich głupich pomysłach mówisz?
Jak to wszyscy wiedzą, we Wronkach pojawiło się również kasyno i była dość mocna grupa – Grzesiek Król, Tomek Dawidowski. Ja mieszkałem sam, nie miałem dziewczyny, dzieci. Jak ktoś nie miał co robić, to dzwonił do Ławki, a Ławka był zawsze chętny, żeby pojechać do Poznania i poszaleć. Dziś przekaz informacji jest już jednak taki, że młodym piłkarzom o wiele trudniej realizować bez konsekwencji swoje głupie pomysły. Każdy ma smartfona, jedno zdjęcie i akcja żyje swoim życiem. Ktoś cię przyłapie na piciu piwa, a za dwa miesiące przegrasz mecz, to powiedzą, że przegrałeś mecz, bo dwa miesiące wcześniej wypiłeś piwo. Piłkarze obecnie mają większą świadomość. Młodzi są zapatrzeni bardziej w Lewandowskiego niż fikołków pokroju Balotellego.
Dużo przegrałeś w kasynie?
Nie, akurat stawki nie były duże. Dość szybko się z tego wyleczyłem, ale w tamtym czasie człowiek miał inne myśli w głowie i inne priorytety niż tylko gra w piłkę.
Grzesiek Król często dzwonił?
Często, często.
Zastanawiam się, czy to też nie miało jakiegoś wpływu na te twoje urazy. Gdybyś prowadził się od początku jak Lewandowski…
To były też inne czasy, ale urazy i tak przytrafiały mi się zdecydowanie wcześniej.
Kto twoim zdaniem piłkarsko był najlepszy z tamtej Amiki?
Najmocniejszy był chyba Tomek Dawidowski. Gdyby nie kontuzje, mógł zrobić o wiele większą karierę. Wszyscy wiedzą, jak to wyglądało – od operacji do operacji. Ogólnie była jednak mocna paczka, był Jacek Dembiński, Jurek Podbrożny, wspomniany Grzegorz Król, Marek Zieńczuk…
Myślisz, że kluby w miejscowościach takich, jak Wronki mają rację bytu?
Wtedy jeszcze tak, dziś jednak bez szans. Termalice również nie wróżę jakiejś świetlanej przyszłości. Ekstraklasowe kluby powinny się mieścić głównie w dużych aglomeracjach, bo muszą istnieć stadiony i muszą je zapełniać kibice. W małych miasteczkach chodzi bardziej o fanaberie właścicieli.
Wracając jeszcze do wspomnianej przez ciebie świadomości, czytałem, że w czasach gry w Arce mieli do ciebie pretensje, że lubisz chodzić do KFC.
Nie kojarzę sytuacji, żeby ktoś mi coś takiego zarzucał, ale lubię KFC. Tak czy inaczej, nigdy nie miałem problemów z odżywianiem, nigdy nie musiałem stosować żadnej diety. Zawsze jadłem to, na co miałem ochotę, czy to było KFC czy kebab, nigdy się z tym nie kryłem, bo z wagą nigdy nie miałem też problemów. Jeśli ktoś mnie zobaczył i dorabiał do tego jakieś historie, to już jego sprawa.
Powiedziałeś, że miałeś zakaz wstępu na Pogoń. Jak to jest możliwe, przecież jesteś wychowankiem?
Takie czasy, byli specyficzni właściciele. Jeden z panów dyrektorów, bodajże Piotr Werner, wydał taki przykaz, że ma się mnie nie wpuszczać do szatni, na stadion. Było przykro, ale co zrobić? Właściciel może wszystko.
Ale był jakiś powód?
Powodem było to, że nie chciałem renegocjować kontraktu. Wychowankowie zawsze mają ciężko. Podpisałem pierwszy profesjonalny kontrakt w wieku – chyba – 22 lat, zmienili się właściciele, nie spodobało im się coś i chcieli renegocjować. Nie zgodziłem się i postawili sprawę jasno.
Powiedziałeś też kiedyś, że wychowanków w Pogoni się nie szanuje.
Zdecydowanie. Spędziłem w tym klubie 17 czy 18 lat, a dwa razy pożegnano mnie nie powiem jak.
Może to tak, że właściciele uważają, iż wychowankowie z racji miłości do klubu nie będą chcieli zarabiać specjalnie dużych pieniędzy?
Być może tak jest. Ciężki temat, jest to jakoś udokumentowane i to nie tylko w odniesieniu do Pogoni. Gdybyśmy to głębiej przeanalizowali, wychodzi na to, że wychowanek ma zawsze trudniej, żeby się dostać do drużyny, żeby zadebiutować, wywalczyć sobie pierwszy skład. Traktuje się ich jako takie dodatki do drużyny. Przyjdzie z zewnątrz ktoś o podobnych umiejętnościach i wychowanek jest odstawiany na boczny tor.
Mimo wszystko zdecydowałeś się po latach na powrót do Pogoni.
Tak, w 2010 roku. Skontaktowali się ze mną, dużo wcześniej też poinformowałem Arkę, że nie przedłużę umowy, coś się już w Gdyni wypaliło, nie nadawaliśmy na tych samych falach z dyrektorem Andrzejem Czyżniewskim, świętej pamięci. Pogoń zgłosiła się bardzo szybko, wówczas grali w pierwszej lidze. Nie ukrywam, że na początku nie byłem entuzjastycznie nastawiony do gry na zapleczu. Ekstraklasa to jest jednak ekstraklasa, była kolosalna różnica pod względem organizacyjnym, infrastrukturalnym, Canal +… Pierwsza liga w moim odczuciu była lata świetlne z tyłu, ale Pogoń bardzo napierała. Jeden z właścicieli wydzwaniał do mnie codziennie, obiecałem mu, że jeśli do pewnego momentu nie znajdę sobie klubu w ekstraklasie, wrócę i pomogę Pogoni w awansie. Chciałem być lojalny – podałem Portowcom konkretną datę, negocjowałem też z innymi klubami, ale dałem słowo. Na pewno nie chodziło o pieniądze. Wracając do Pogoni, mówiłem sobie, że chcę tam zostać już do końca kariery, bo miałem wtedy już 31 lat. Chciałem osiąść na miejscu i zostać tam już na zawsze. Znowu jednak mam wrażenie, że wychowankowi robiono jakiś czarny PR. Co przychodził nowy trener, to ktoś z góry mówił mu, że Ława ma już nie grać. Nie wiem, czym to było spowodowane, czy nadepnąłem komuś na odcisk, czy ktoś czuł zagrożenie z mojej strony, nie mam pojęcia. Szkoleniowcy się zmieniali, szedłem w odstawkę, ale po kilku treningach dochodzili do wniosku, że jednak ten Ława może jest w stanie pomóc drużynie. Skoro był dobry, był kapitanem, był zaangażowany, to dlaczego miał nie grać? Wszystko się zmieniało, jak trenerowi zaczęło się palić pod nogami, wtedy dla własnego spokoju Ława znowu szedł w odstawkę. W końcu coś pękło, zawołano mnie na górę, podziękowano mi i zakończyła się moja przygoda z Pogonią.
Zrobiłeś z Pogonią wicemistrzostwo Polski, awans do ekstraklasy. Dość nieelegancko.
No nieelegancko. Na początku czułem bardzo dużą złość, ale wiadomo – czas goi rany. Minęło już kilka lat od tego momentu, poszło to już w zapomnienie. Był żal, nawet dlatego, że żaden z lokalnych dziennikarzy nie zadał mi pytania, dlaczego tak się to potoczyło. Nikt nie chciał napisać artykułu, co i jak. Stosowano nagonkę wobec mojej osoby, wszystko zostało wyciszone.
Możesz powiedzieć, że kochasz Pogoń?
Spędziłem tu 17 lat, byłem tu od małego, to była moja pierwsza drużyna. Teraz się mówi, że ktoś jest wychowankiem jak przychodzi w wieku 17 lat i spędzi w klubie dwa-trzy lata. Ja przeszedłem wszystkie szczeble od samego początku, chodziłem na mecze od najmłodszych lat. Przebyłem drogę od trampkarza do wicemistrza Polski. Nasza przygoda zakończyła się w smutny sposób, ale mogę powiedzieć, że cały czas jestem z Pogonią i kocham Pogoń, mój syn też gra w Pogoni.
Ale mimo wszystko poprzez twoje przejścia ta miłość trochę osłabła czy to jednak głównie żal do konkretnych ludzi?
Myślę, że bardziej do ludzi. Klub jako klub nie jest temu winien. Animozje tyczą się konkretnych jednostek.
Nie masz problemów na przykład z załatwieniem wejściówek?
Tak jak mówiłem, czas goi rany. Dużo się pozmieniało, są inni ludzie, problemów z takimi rzeczami absolutnie nie ma. Mam obecnie swoją akademię piłkarską i na stopie zawodowej z Pogonią współpraca również układa się okej.
Na jakiej pozycji gra syn?
Ma dopiero dziewięć lat, ale widzę, że to typowa dziewiątka.
Też lewonożny?
Nie, kopie prawą (śmiech).
Lewa noga zawsze jest w cenie, to w pewien sposób wyróżnia piłkarza.
To prawda, nawet jak oglądasz mecze ośmio czy dziewięciolatków, to ci lewonożni zawsze rzucają się w oczy i przeważnie są dobrzy.
Zgodzisz się, że tylko lewonożni zawodnicy mają takie podkręcenie przy stałych fragmentach?
Nie wiem, ale patrząc przez pryzmat rzutów wolnych – Edi klasa sama w sobie, sam też nie będę ukrywał, że kilka bramek z wolnych udało mi się w życiu strzelić. Może coś w tym jest?
Kiedy żegnałeś się w niefajnych okolicznościach z Pogonią, też miałeś do siebie jakieś pretensje, na przykład o formę czysto sportową?
Nie. Miałem pretensje do siebie tylko o to, że nie podjąłem walki z niektórymi osobami oraz że ta nagonka trwała zbyt długo. Chciałem po prostu dotrwać w Pogoni do końca kariery, dlatego nie zaczynałem wymianu ciosów. W głowie miałem jedynie to, żeby osiąść się z rodziną w Szczecinie i brać wszystko na klatę. Za mój największy błąd uważam to, że nie potrafiłem zawalczyć we własnej sprawie.
Podawania nazwisk jednak unikasz.
Nie ma sensu w tym grzebać. Tyle czasu minęło, kto ma wiedzieć, o co i o kogo chodzi, ten wie. Niczym nie zawiniłem. Przeciwnie, uważam, że dawałem z siebie bardzo dużo, zachowywałem odpowiednią postawę i nie miałem się czego wstydzić. Myślę, że bardziej byłem doceniany na zewnątrz niż w środku.
Jak ogólnie reagujesz na krytykę? Przeczytałem w prasie zdanie, że nie lubisz krytyki i miewasz z nią problemy.
Chyba nikt nie lubi krytyki, ale jeśli jest konstruktywna, to trzeba ją przyjąć. Często bywało jednak tak, że krytyka nie bywa adekwatna do tego, co reprezentowałem swoją osobą. Żeby zostać przez lokalne media docenionym, musiałbym grać dwa poziomy wyżej niż wszyscy. Albo po prostu dobra gra była niezauważana. Kiedy drużyna grała słabiej, wszystko spadało na mnie. Zarówno w Gdyni, jak i w Szczecinie często mówiło się, że Arka czy Pogoń grają tak, jak gra Ława. Z jednej strony to było fajne, bo czułeś się ważnym ogniwem, z drugiej – kiedy drużyna przechodziła przez słabsze chwile, odpowiedzialność też spadała na mnie.
Może też chodzi trochę o to, że twoje liczby aż tak nie powalały.
Ja patrzę na to tak, że na tej pozycji liczby są tylko dodatkiem. Zawsze będę podawał przykład Iniesty, który statystyki ma praktycznie zerowe. Jeśli drużyna wygrywa wszystkie mecze i ma napastnika, który nie strzela bramek, to czy to jest problem zespołu? Nie. Jeśli wszystko funkcjonuje, nie należy szukać nowego atakującego, który gwarantuje 20 goli. Jestem przeciwnikiem statystyk, one nie powinny stanowić o całościowym obrazie gry piłkarza.
Podejrzewam, że zawsze widziałeś siebie bardziej jako kogoś, kto zaczyna akcję, ale niekoniecznie strzela, czy notuje ostatnie albo nawet przedostatnie podanie.
W czasach mojego grania nie liczono asyst drugiego stopnia. Teraz tego typu statystyki są w modzie. Ja raczej rozgrywałem w drugiej linii od tyłu. Myślę, że większość akcji rozpoczynała się ode mnie, ale nie byłem ani tym kończącym, ani nie zawsze dogrywającym ostatnią piłkę.
Nie rozważałeś tego, by trochę zmienić swój profil, żeby bardziej zauważały cię inne kluby, może reprezentacja?
Nie, przede wszystkim zawsze zależało mi na dobru drużyny. Może to też był jakiś problem, że nigdy nie patrzyłem stricte na siebie. Gdy wygrywaliśmy, nie było problemu, usuwałem się w cień, grałem i robiłem swoje. Żadne indywidualne osiągnięcia aż tak mnie nie interesowały. Gdybym poszedł w tym kierunku, być może osiągnąłbym więcej, ale dobro drużyny zawsze było dla mnie celem nadrzędnym.
Byłeś kiedyś blisko reprezentacji, choćby gry w meczu hotel na hotel?
Oficjalnie nie. Dochodziły mnie czasami słuchy po bardzo dobrej rundzie w Arce, że jestem brany przez Leo Beenhakkera pod uwagę na jakiś tam wyjazd zawodników krajowych, ale nic z tego nie wyszło. Na pewno szkoda, bo przecież fajnie by było się sprawdzić, akurat za Beenhakkera wielu piłkarzy zagrało ten jeden mecz. Gdyby człowiek dostał szansę, być może jakoś by sobie poradził. Problemem było na pewno również to, że nie grałem nigdy w wielkich klubach. Nie postrzegam tego w kategoriach moich błędów, bo nie ma płakać nad tym, co nigdy się nie wydarzyło. Trzykrotnie odmówiłem jednak Legii Warszawa, przez swoją lojalność wobec Pogoni Szczecin i Arki Gdynia. Niewykluczone, że był to jeden z elementów, które nie pozwoliły mi osiągnąć zdecydowanie więcej w polskiej piłce.
Kiedy odmawiałeś?
Raz byłem na rozmowach w barwach Pogoni, no ale jakoś się nie dogadaliśmy, to był rok 2001 albo 2002 po wicemistrzostwie Polski. Później po degradacji Arki otrzymałem już konkretną ofertę, ale po rozmowach z trenerem Stawowym i wejściu do klubu Ryszarda Krauze postanowiłem, że będę lojalny wobec Arki. To nie była nawet kwestia pieniędzy, bo wiadomo, że w Warszawie byłyby one o wiele większe. Chciałem pomóc wrócić drużynie w powrocie do Ekstraklasy, odbudować ten klub. Może to był akurat jeden z tych błędów, które ciągną się za mną do dziś.
A trzeci raz?
Nie pamiętam dokładnie, ale chyba jakoś po tej pierwszej lidze w barwach Arki. Tutaj jednak były bardziej sygnały od menedżerów, że temat wciąż nie upadł. Od razu jednak powiedziałem, że nie.
Zagraniczne propozycje też się pojawiały?
Już jako zawodnik Ekstraklasy byłem na czterodniowych testach w Eintrachcie Frankfurt za kadencji Felixa Magatha. Byłem w okresie urlopowym i akurat trafiłem do kotła pana Felixa, po trzech dniach odechciało mi się wszystkiego: trenowania, transferów. Nic z tego nie wyszło.
Może wtedy nie poszedłeś z Arki do Legii, bo uwierzyłeś Stawowemu, że będzie Liga Mistrzów?
Nie wierzyłem w Ligę Mistrzów, ale widziałem, że mamy bardzo dobrą drużynę. Przed degradacją mieliśmy świetną sytuację, ćwierćfinał Pucharu Polski, szóste czy siódme miejsce w lidze, byliśmy w stanie osiągnąć historyczny dla Arki wynik jak na tamte czasy. Po karnym spadku 99 procent drużyny zadeklarowało, że zostaje, odszedł chyba tylko Janusz Dziedzic do Bełchatowa. Tak jak mówiłem, chodziło bardziej o lojalność wobec ludzi, którzy we mnie wierzyli.
Co czuje zawodnik, który po degradacji słyszy od trenera, że za trzy lata zagra w Lidze Mistrzów?
Na pewno wierzyłem w to, że po pierwszej lidze jesteśmy się w stanie przejechać jak walec. Wierzyłem też w to, że gdyby po awansie przyszło do nas jeszcze kilku zawodników, moglibyśmy marzyć o walce o mistrzostwo Polski.
W pierwszej lidze żyliście chyba jak królowie?
To prawda, że nie brakowało niczego. Prezes Kauze odkręcił kurek i było wszystko.
Biorąc to pod uwagę nie uważasz, że nie wykonaliście należycie swojego zadania?
Na pewno. Wystartowaliśmy bardzo dobrze, wygrywaliśmy mecz za meczem, ale jednak koniec końców pierwsza liga brutalnie nas zweryfikowała. Inne drużyny się na nas mobilizowały, ruszały na nas ze zdwojoną siłą. Szło hasło „bij mistrza”, potem jechaliśmy do Łowicza czy Pruszkowa i było bardzo ciężko. Do Ekstraklasy jednak wrócić się udało, trochę przy zielonym stoliku.
A może Stawowy za bardzo uparł się na swoją tiki-takę? Może w pierwszej lidze trzeba było grać lagę na bałagan i tyle?
Trener Stawowy w każdym klubie jest wierny swojej filozofii. W każdym meczu graliśmy w ten sam sposób, rzeczywiście można powiedzieć, że była to taka polska tiki-taka. Niewykluczone, że czasami trzeba to było zrobić inaczej, ale filozofia Stawowego zakładała, że niezależnie od tego, czy gramy z Pelikanem czy sparing z solidną zagraniczną drużyną, to my mieliśmy trzymać piłkę i próbować grać atakiem pozycyjnym. Tu tkwił błąd.
Stawowy nie padł ofiarą własnego pomysłu? Dziś w piłce tak naprawdę go nie ma.
Bardzo żałuję, że nie trenuje żadnej drużyny z Ekstraklasy. Zawsze zastanawiałem się, jak by to wyglądało, gdyby było mu dane poprowadzić Legię, Lecha czy ówczesną Wisłę Kraków.
Miał wtedy oferty.
To fakt. Ciekaw jestem, jak poradziłby sobie z materiałem ludzkim, którym by w tych klubach dysponował.
Kiedy poczułeś, że w Arce jednak Ligi Mistrzów nie będzie?
Jak mieliśmy problemy już w pierwszej lidze (śmiech). Myśmy też jakoś bardzo poważnie tych słów o Champions League nie traktowali. Wiedzieliśmy, że jest budowany solidny klub z solidnym zapleczem finansowym. Wiadomo, że bez poważnych pieniędzy nie jesteś w stanie walczyć o mistrzostwo kraju czy bić się w pucharach jak równy z równym. Mieliśmy informacje, że jeśli awansujemy, dalej tych pieniędzy również nie będzie brakować.
Skończyło się tak, że o pieniądze musiałeś się sądzić.
Tak, mieliśmy zagwarantowane premie za mecze, za awans. Koniec końców wielu zawodników sądziło się z klubem.
Ale skoro awans był przy zielonym stoliku, to klub chyba miał jednak jakieś podstawy do niewypłacania premii.
Teoretycznie tak, ale też prawo jest prawem. Klub miał podstawy, bo teoretycznie nie awansowaliśmy, lecz też nawet po wejściu do Ekstraklasy przy zielonym stoliku klub dostał pieniądze od Canal + za to, że w tej Ekstraklasie jest. Sytuacja 50 na 50, musiał decydować sąd. Część chłopaków wygrała sprawy, część przegrała, nie wiadomo, o co w tym wszystkim chodzi.
Sądziłeś się z Arką, kiedy jeszcze w niej grałeś?
Z tego co pamiętam, to tak.
Odważna decyzja.
Czy odważna? Uważałem po prostu, że mi się to należy. Najpierw prowadziliśmy rozmowy, żeby rozwiązać sprawę polubownie, klub nie chciał, więc poinformowaliśmy, że będziemy kierować sprawę do sądu. Przyjęto to do wiadomości i sprawa wyglądała w miarę normalnie.
A kibice jak reagowali?
Jak to kibice, dwojako. Jedni uważali, że nam się to należy, inni że nie. Każdy ma prawo do swojej oceny danej sytuacji.
Czytałem, że trochę się obawiałeś o to, jak przyjmą cię po powrocie do Arki z Pogoni.
Zarówno w Gdyni, jak i w Szczecinie zawsze miałem taką samą liczbę zwolenników i przeciwników. Moja osobowość jakimś sposobem sprawiała, że te proporcje się rozkładały po równo. W Szczecinie część kibiców nie może mi wybaczyć, że poszedłem do Arki Gdynia, nie znając dokładnie historii, bo „młodzi” twierdzą, że odszedłem sam z siebie do Arki, choć z Pogoni mnie wyrzucono. A Arka przecież też podała mi rękę, uratowała mi życie, przywróciła mnie do żywych. W Gdyni część kibiców mnie gloryfikowała, co z kolei nie podobało się innym. Nie było lekko, ani tu, ani tam.
W sumie sprawiasz wrażenie dosyć kontrowersyjnego – nie boisz się mówić o tym, że źle cię potraktowano przy odejściach, ani przyznać się do tego, że lubisz pójść na kebaba.
Nie wiem, czy kontrowersyjny. Przede wszystkim jestem sobą. Nie ma problemu z niczym – jak mówię, że chcę sobie zjeść kebaba, to go sobie zjem. Wiem, że to nie ma najmniejszego wpływu na nic. Jestem w ciągłym treningu, robię po dziesięć jednostek w tygodniu, zawsze robiłem więcej niż tylko to, co na treningach. Nie mam sobie nic do zarzucenia. Jak chciałem się napić piwa, to też się go po prostu napiłem.
Nie chcę przeprowadzać śledztwa, ale mówiłeś, że nie wiedziałeś, że grałeś w ustawionych meczach.
Powiem tak: w tym sezonie, po którym nas zdegradowano, domyślaliśmy się gdzieś, co może się zaraz wydarzyć. Szukając pozytywów, to wszystko nie przechodziło jednak przez nas. Nie było tak, jak w innych klubach, że zawodnicy się zrzucali, tylko działo się to na górze. Nas jako piłkarzy czynny proceder na szczęście ominął.
A jak się z tym czułeś? Tak naprawdę brałeś udział nie w futbolu tylko w teatrze.
Wiedzieliśmy też, że druga strona również działa podobnie. Wiele o tym powiedziano, wiele o tym napisano. Sędzia brał pieniądze od obu stron i obserwował, co się dzieje na boisku. Mecz odbywał się normalnie, a arbiter i tak był wygrany. Myślę, że wyglądało to w ten sposób.
Czytałem też o nagonce, że dziennikarze dzwonili do was z pytaniami, kiedy pojedziecie do Wrocławia się wyspowiadać.
Do mnie nikt nie dzwonił.
A dostałeś SMS-a od prokuratury z uprzejmym przypomnieniem o abolicji?
Pierwsze słyszę, że coś takiego w ogóle się działo. Nie wiadomo mi nic o tym, by którykolwiek z zawodników otrzymał podobną wiadomość. Sądzę, że w Arce sytuacja była dość prosta, szybko zatrzymano prezesów i trenerów, jeszcze raz powtórzę, że na szczęście my w tym nie stanowiliśmy części układanki.
A byliście w jakikolwiek sposób przesłuchiwani, chociażby jako świadkowie?
Raz byłem przesłuchiwany w Szczecinie, w związku z meczem Arki z Mławą, gdzie w 93. minucie mieliśmy karnego, którego akurat strzelałem ja. Śledczy zapytał: „czy to był finał drugiej ligi?”. Miał na myśli mecz o mistrzostwo drugiej ligi, a przecież każda kolejka nosi taką nazwę, więc tak był przygotowany. Odpowiedziałem, że chyba nie wpisali kropki w nazwie „Mława” i mieli wezwać M. Ławę, nie B. Ławę. Wkurzony byłem, bo nie miałem z korupcją nic wspólnego. Po prostu strzeliłem bramkę z karnego w 93. minucie.
Coś lżejszego: jesteś wielkim fanem Barcelony.
Całe życie.
Często jeździsz na mecze?
Oj tak, często. Dwa-trzy razy w roku staram się polecieć. Wiadomo, w sezonie jest trochę trudniej, ale w okresie urlopowym zawsze starałem się wynaleźć jakiś mecz. Teraz już jest łatwiej, trafi się jakieś fajne spotkanie, zbieramy się w kilku, czy to z kolegami czy to z rodziną i wylatujemy na parę dni. Uwielbiam Barcelonę jako klub, uwielbiam Barcelonę jako miasto, dla mnie najpiękniejsze miejsce na ziemi.
A od czego to się zaczęło? Jakiś mecz, sympatia do konkretnego piłkarza?
Nie pamiętam dokładnej genezy mojej miłości do Barcy. Po prostu od samego początku była Barcelona. Gdybym już miał wskazać jeden moment, to może 1992 rok i pierwszy Puchar Europy drużyny Cruyffa i słynna bramka Koemana w dogrywce z Sampdorią.
Najlepszy mecz na jakim byłeś?
El Clásico, Guardiola kontra Mourinho, 5:0. Z wysokiego C zacząłem (śmiech). Mam też jednak to szczęście, że zawsze jak jadę na Barcelonę, to wynik oscyluje w granicach 4 czy 5:0. Moja osoba jest gwarancją dobrego widowiska!
Ale PSG oglądałeś sprzed telewizora?
Tak, PSG akurat sprzed telewizora. Żałuję, bo być na takim meczu, to jak trafić w totolotka. Zazdroszczę redaktorowi naczelnemu Weszło, że miał okazję tam być i jeszcze poprawić Klasykiem w Madrycie.
Jeszcze gola Mascherano widział!
Szkoda tylko, że z karnego!
Teraz jesteś zawodnikiem Chemika Police. Ile jeszcze planujesz pograć?
Nie wiem, decyzje podejmuję co pół roku. Granie cały czas sprawia mi przyjemność, ale co jakiś czas człowiek też ma się chwilę refleksji. Mam 39 lat, gram z chłopakami, którzy nieraz mają po 18, jest to swojego rodzaju przepaść. Fakt jest jednak taki, że nie wyobrażam sobie jeszcze życia bez grania. Cały czas szukam jakiegoś pomysłu na siebie, ale „problemem” jest to, że cały czas gram w piłkę. Jestem uzależniony od zmęczenia. Nie bawi mnie wygrywanie po 5:0, uważam, że zawsze trzeba się zmęczyć, trzeba biegać i starać się wygrać 10:0. Trzeba wpajać młodym, że nie ma piętek, ochów achów, tylko trzeba zawsze dawać z siebie maksa, żeby po meczu czuć się zmęczonym i spełnionym. Biegam również półmaratony, zaliczyłem pierwszy triathlon, parę wyzwań mam jeszcze przed sobą.
Co po karierze? Trenerka?
Na tę chwilę trenerka mnie w ogóle nie bawi, nie mam na to parcia. Po prostu mnie nie ciągnie. Wspólnie z Kamilem Grosickim i Tomkiem Podobasem mamy akademię Futbol Arena, gdzie szkoli się już blisko 500 dzieci, ale nie jestem trenerem, zajmuję się bardziej sprawami organizacyjnymi. Nie wiem, czy pójdę w menedżerkę, zarządzanie w jakimś klubie… Myślę o tym, cały czas się uczę. Ale tak jak mówię, problemem jest to, że wciąż gram, nie mogę tej pępowiny odciąć.
Na przykład teraz będziesz na Amber Cup?
Tak, byłem już kilkukrotnie, ale nawet nie pamiętam, ile razy. Taka gra na hali nie sprawia mi żadnego problemu, mało tego uwielbiam grać na hali, ogólnie uwielbiam grać w piłkę w każdej formie. W Szczecinie grałem w praktycznie wszystkich możliwych rozgrywkach. Jak tylko jest czas, staram się go spędzać na boisku.
Czytałem, że nawet jak byłeś zawodnikiem ligowym, i tak chodziłeś na Orlika.
Tak, raz w tygodniu zawsze. Ten Orlik też był wykładnią tego, w jakiej znajdujesz się dyspozycji. Jak w Pogoni nie było formy, na Orliku też było to widać. Forma wzrastała, to i na Orliku bywało się piętro wyżej niż reszta. Takie granie zawsze pomagało mi w odbudowie. Sam namawiałem chłopaków z pierwszego zespołu, żeby też przychodzili pograć z moimi znajomymi i rzeczywiście przychodzili.
Trenerzy krzywo na coś takiego nie patrzyli?
Przede wszystkim o tym nie wiedzieli. Mogliby mieć to za złe, ale nikomu nigdy nic się nie stało, kultura gry wśród kolegów też jest na wysokim poziomie.
Było specjalne traktowanie, nie wjeżdżali w ciebie wślizgami?
Wślizgów w ogóle nie było, ja uważam, że wślizg to oznaka słabości, w małych gierkach to już w ogóle. Mamy taką niepisaną umowę, że ich nie robimy.
Ile zrobiłeś wślizgów przez całą karierę?
Kilka (śmiech).
W jakiej drużynie będziesz grał na Amber Cup?
W drużynie z Poznania, Fabryce Futbolu, dodatkowo będziemy grali też mecz Grosik Team kontra Peszko Team, będę oczywiście w zespole Kamila.
Uzależniony od futbolu.
Zdecydowanie tak!
ROZMAWIAŁ PAWEŁ PACZUL
Fot. FotoPyk