Dziś 41. urodziny obchodziłby Robert Enke. Robert Enke, który dla postronnych uchodził za wzór człowieka sukcesu, a który w rzeczywistości nieustannie zmagał się z dławiącą depresją, która doprowadziła go do samobójstwa. Przypominamy dziś przejmujący reportaż Jakuba Białka.
***
Gdy 8 listopada 2009 roku Robert Enke wyjmuje w meczu z HSV sam na sam, jego twarz nie pokazuje zbyt wielu emocji, choć bliscy wiedzą – to dobry znak. Jest inaczej niż w ostatnich tygodniach, w których wyczynem było ściągnięcie go z łóżka. W których wymyślał urazy, by tylko nie trenować. W których myśl o rozegraniu meczu wywoływała wręcz paraliż. Po meczu udziela wywiadu, podczas którego zdarza mu się nawet uśmiechnąć.
Daje sygnał: jest lepiej.
9 listopada – jak na standardy z ostatnich tygodni – mija sielankowo, ale tak należy mówić o każdym dniu, w którym Robert bez wielkich negocjacji wychodzi na zewnątrz. Idzie z żoną na wystawę. Wraz z nią i córką udaje się do kawiarni. Robi sobie tam zdjęcie, podczas którego prezentuje niewymuszony uśmiech. Na koniec dnia samemu kładzie córkę spać i żegna żonę mówiąc, że ją kocha.
Daje kolejny sygnał: naprawdę jest lepiej.
***
10 listopada Robert Enke stwierdza, że mimo dnia wolnego pojedzie do klubu zrobić indywidualny trening. Co za miła odmiana – dopiero co trzeba było go zmuszać do tych obowiązkowych.
Tak, to kolejny sygnał, że jest dużo, dużo lepiej.
Ronald Reng (autor biografii Roberta Enke): – Koło południa zadzwoniłem do Roberta na prośbę kolegi z innej redakcji z zapytaniem, czy zechciałby udzielić mu wywiadu, ale był jakiś taki dziwny, jechał samochodem. Obiecał, że oddzwoni wieczorem.
Wkrótce Enke wyłącza telefon.
Edward Kowalczuk (trener przygotowania fizycznego Hannover 96): – Dodatkowe treningi robił zwykle ze mną, ale wtedy akurat się nie awizował. Jego żona zadzwoniła do mnie z pytaniem, czy Robert jest u mnie. Potem zadzwonił trener bramkarzy i spytał, czy widziałem Roberta. Odpowiedziałem im, że ani się nie zapowiadał, ani go nie widziałem w klubie.
Enke jedzie wymienić w samochodzie olej.
Juan Carlos Hernandez (były fizjoterapeuta Hannover 96): – W końcu zjawił się w klubie i poprosił mnie o masaż. Był zupełnie normalny. Jak zawsze odbyliśmy standardową procedurę, porozmawialiśmy, nie dawał po sobie poznać, by coś mogło być nie tak. Po wszystkim wyjechał ze stadionu.
Kwadrans później Robert Enke rzuca się pod pociąg.
***
Jacek Krzynówek: – Siedzieliśmy w szatni dookoła. Siedzieliśmy i płakaliśmy. Nie wierzyliśmy w to, co się stało. Rozjechaliśmy się koło czwartej rano.
Juan Carlos Hernandez: – Gdybym tylko widział, że coś jest nie tak, próbowałbym go powstrzymać… Masowałem go, a on niczego nie dawał po sobie poznać. Codziennie na swoim miejscu pracy zapalam świeczkę przy zdjęciu Roberta. Prawdopodobnie byłem ostatnią osobą, z którą rozmawiał.
Edward Kowalczuk: – Pogrzeb odbył się na stadionie Hannoveru 96. 40 tysięcy ludzi… Cały stadion autentycznie płakał… Aż mi głos drży, jak sobie to przypominam. Niesamowicie podniosła chwila. Chłopcy nie potrafili pozbierać się po tej traumie. Klub zaangażował dwóch psychologów, by szybko podnieśli zespół. Na górze stadionu wywieszony został wielki transparent upamiętniający Roberta, ale z czasem uznano, że może mieć negatywny wpływ na drużynę, która wciąż żyła tą traumą i wkrótce został zdjęty. Na szczęście jakoś obroniliśmy się przed spadkiem.
Ostatnie zdjęcie zrobione Robertowi Enke.
A to ostatni mecz i ostatni wywiad udzielony na mniej niż 48 godzin przed śmiercią. Parę razy pojawił się nawet delikatny uśmiech.
***
Robert Enke miał wszystko, by uznać go za szczęśliwego człowieka. Zarabiał na życie grając w piłkę, czyli realizując swoją pasję. W klubie szło mu dobrze (był kapitanem, miał silną pozycję, mówiło się o zainteresowaniu większych marek), tak samo zresztą jak w reprezentacji, w której powiedziano mu wprost, że aż do końca eliminacji do mistrzostw świata w RPA ma pewne miejsce w składzie. Miał wspaniałą żonę, dopiero co został szczęśliwym ojcem. Wiódł stabilne życie, miał przyjaciół, kochał zwierzęta.
Pewnego razu przypałętał się do niego zatem czarny pies.
Robert bardzo bał się czarnego psa. Za każdym razem, gdy pies się pojawił w otoczeniu, stawał się wręcz sparaliżowany. Jego cała życiowa radość ulatywała. To, co było kiedyś pasją, stawało się powodem lęku. Paniki. Bezradności wynikającej z braku pomysłu, jak wykurzyć czarnego psa do schroniska. Gdy Robert udawał się na trening – pies siedział obok bramki. Niezauważony przez resztę, tylko czujne oko bramkarza wyłapywało przenikliwy wzrok zwierzęcia. Gdy wracał do domu samochodem – siadał bez pardonu na masce nie dając o sobie zapomnieć. Gdy kładł się spać – świecił oczami ze skraju łóżka. Gdy się budził – leżał na klatce piersiowej i przygniatał swoim ciężarem. Nie pozwalał wstać. Trzeba było się mocno wysilić, by to zrobić. Wstanie z łóżka urastało do rangi wyczynu.
Po raz pierwszy czarny pies pojawił się w życiu Roberta w 2003 roku. Gryzł go po szyi, gdy Frank de Boer jechał go na boisku po błędzie do tego stopnia, że bramkarz w następnych dniach pozostawał w totalnej rozsypce. To czarny pies smyrał łapą po plecach, gdy Robert zadręczał się utratą miejsca w składzie FC Barcelony. To czarny pies nakazał mu po jednym meczu w Fenerbahce wymusić rozwiązanie kontraktu i udanie się na terapię.
W końcu sobie poszedł.
W sierpniu 2009 roku pojawił się jednak na nowo. Znów kładł się na brzuchu, gdy trzeba było wstać albo wyjść do kolegów w wolnym czasie zgrupowania. To on uśmiechał się szyderczo z każdego kąta pokoju po przegranej z zespołem z ligi regionalnej w pucharze Niemiec i wywoływał ogromne poczucie winy. Jako jedyny widział, gdy podczas zgrupowania reprezentacji Robert pisze w dzienniku, że „myśli o s.”. Skakał po meblach, gdy bramkarz brał antydepresanty, które nie pozwalały mu spać. To on gryzł go po nogach i pomagał symulować urazy, by Enke nie musiał brać udziału w treningach kadry. To on podpowiedział, by wymyślił tajemniczą infekcję, a uda się uniknąć także gry w meczach. Nie dawał spokoju, gdy w Hannoverze dobre recenzje zbierał rezerwowy Fromlowitz albo gdy reprezentacja przyklepywała awans na mundial bez nominalnego pierwszego bramkarza. Gdy Enke nie miał siły samemu jeździć na treningi i zawoziła go na nie żona, grzecznie siedział na tylnej kanapie. Czekał obok, gdy oglądała zajęcia z trybun albo przesiadywała w samochodzie pod stadionem, by nie wzbudzać podejrzeń.
Pies chodził po polu karnym, gdy po siedmiu tygodniach udawanej kontuzji udało się wrócić na mecz z FC Koeln. Nie przeszkodził nawet w zachowaniu czystego konta i zaliczeniu występu, po którym rywal zadzwonił z zapytaniem o transfer. Pies pomógł odwiedzić klinikę, w której Robert miałby przejść terapię. Mimo że niespecjalnie przeszkadzał także w kolejnym meczu, w którym wystąpił Robert, tak ogólnie stawał się nie do zniesienia. Nie odstępował ani o krok.
Najgorsze, że czarny pies rósł.
Rósł.
Rósł.
Był w końcu tak duży, że dałby radę przewrócić swojego pana.
I przewrócił.
Prosto pod koła nadjeżdżającego pociągu.
Wabił się oczywiście Depresja.
***
W Barsinghausen pod Hannoverem spotykam się z najsilniejszą kobietą świata, Teresą Enke, żoną Roberta, która prowadzi fundację im. Roberta Enke zajmującą się pomocą osobom chorym na depresję. Prowadzenie fundacji oznacza nieustanne utrzymywanie wspomnień przy życiu, rozdrapywanie starych blizn. A jednak stało się ono sensem jej życia.
– Bardzo szybko stwierdziłam, że muszę nadać tej tragedii jakiś sens. W 2010 roku wraz z niemieckim związkiem piłki nożnej i Hannoverem 96 ustaliliśmy, że zakładamy Fundację im. Roberta Enke. Całe środowisko było w szoku. Było jasne, że trzeba coś zrobić. Trzeba sprawić, by sportowcy ze swoimi problemami nie zostawali w pojedynkę.
– Sens tej tragedii nadała pani już w zasadzie na drugi dzień zwołując konferencję prasową, na której ze szczegółami po raz pierwszy opowiedziała pani o depresji Roberta.
– Zrobiłam to, by nie musieć mówić każdemu z osobna, co było przyczyną samobójstwa mojego męża i jak wyglądała ta choroba od środka oraz by uniknąć spekulacji, domysłów. Potrzebowałam wydusić to z siebie raz a dobrze. Oczywiście nie miałam wtedy jeszcze w głowie stworzenia fundacji, ale z dzisiejszej perspektywy cieszę się, że ta konferencja obiła się w Niemczech dużym echem. To wtedy społeczeństwo tak naprawdę pierwszy raz w tak mocny sposób usłyszało o depresji. Zaczęło się o niej mówić. Wreszcie pojawiały się szerzej materiały wyjaśniające, w czym tak właściwie leży problem. Początkowo było bardzo ciężko się tym zajmować, ale jednocześnie widziałam w tym ogromny sens. Wiedziałam, że muszę wziąć fundację na swoje barki i poświęcić się dla niej. Opowiedzieć o historii mojego męża i nadać jej znaczenie.
– Na blogu napisała pani przewrotnie, że to nie milczenie jest złotem, a mówienie. Złoto jednak ma to do siebie, że sporo kosztuje.
– Oczywiście nie mówię o historii mojej i męża chętnie, ale kieruje mną przekonanie, że to jest w jakiś sposób ważne. Dla mnie osobiście też to pewna forma terapii. Na początku oczywiście podchodziłam do tego o wiele bardziej emocjonalnie niż dzisiaj i gdy oglądam wideo z tamtego czasu dochodzę do wniosku, że z czasem nabrałam dystansu. Temat depresji musi być obecny w opinii publicznej. Ludzie muszą wiedzieć, czym jest ta choroba. Depresja była w Niemczech tabu – walczymy więc z tym, by je jak najmocniej przełamać. Poszliśmy z tym problemem do ludzi: na wykładach, w wywiadach w prasie, goszcząc regularnie na stadionach. Trzeba otworzyć głowy i uświadomić sobie coś raz na zawsze – DEPRESJA TO CHOROBA. To nie jest żadna słabość, a coś, co może spotkać każdego z nas, czasami nawet bez żadnego konkretnego powodu. Mówi się, że w Niemczech z powodu depresji cierpiało raz w życiu około 20% społeczeństwa, a dziesięć tysięcy chorych rocznie popełnia samobójstwo. To o wiele większa liczba niż śmierć po wypadkach drogowych.
– Niemieckie społeczeństwo jest w ogóle świadome, jak duży to problem?
– Tak. Z upływem czasu tak. Od śmierci Roberta mówi się w mediach o depresji bardzo dużo. Przy takiej liczbie ludzi dotkniętych chorobą nic dziwnego, że temat zaczął wywoływać zainteresowanie. Wiele osób zna kogoś, kto w firmie wypadł z pracy na kilka tygodni i chcą poznać dlaczego. Szukają odpowiedzi, co zrobić, jak pomóc.
– Dlaczego ta choroba tak się rozwija?
– Niektórzy mają uwarunkowania genetyczne, inni nabywają ją wskutek jakichś traumatycznych przeżyć – na przykład po stracie ukochanej osoby czy z powodów finansowych. Jeszcze inni zapadają w chorobę w sytuacji, gdy wiedzie się im dobrze. Wszystko idzie jak należy, odnoszą sukcesy i… akurat wtedy zapadają w depresję. To niewytłumaczalne.
Tilman Zychlinski (pracownik fundacji): – Depresja polega na zaburzeniu procesów biochemicznych. Najprościej rzecz ujmując – twój mózg nie pozwala ci odczuwać szczęścia, receptory nie chcą transportować hormonów, które odpowiadają za twój dobry nastrój. Tej choroby nie można wytłumaczyć, a każdą inną kontuzję czy chorobę można. Zerwanie więzadeł? Widzimy, jak konkretnie doszło do urazu. Rak? No tak, przecież palił przez całe życie. Gdy depresja wywołana jest konkretnymi przyczynami, także można ją wytłumaczyć. Czasem niestety nie mamy pojęcia, dlaczego dana osoba choruje.
– Poza tym każdą inną chorobę można zmierzyć. Przy zerwaniu więzadeł robisz prześwietlenie, na którym dokładnie widać stan twojego kolana. Przy depresji nie ma żadnych parametrów. Nie pobierzesz krwi i nie dostaniesz wyników. Dlatego właśnie ludziom tak ciężko zrozumieć tę chorobę. Z boku wygląda to tak: „patrz, jaki słaby”. „Oho, nie ma ochoty do pracy, pewnie leń”. „Dlaczego o tej porze jeszcze nie wstał z łóżka? O co mu chodzi?”. Mam wrażenie, że dzięki naszej pracy ludzie już wiedzą, że nie warto oceniać w takiej sytuacji drugiego człowieka i uznać jego formę za chorobę.
Proszę zobaczyć na przypadek mojego męża, który nie wyszedł ze swoim problemem do otoczenia, panicznie bojąc się oceny opinii publicznej i przełożonych. Wielki facet, reprezentant kraju, spełniający się w tym, co robi, posiadający rodzinę i wspaniałą żonę, zarabiający wielkie pieniądze… Ma wszystko, tak?
– Tak.
– I on teraz otwarcie mówi, że ma depresję? O co mu chodzi?! Czego mu w życiu brakuje? Co on sobie ubzdurał, że w konsekwencji rzuca się pod pociąg? Ciężko pojąć depresję, a gdy zdarza się ona sportowcowi – jest jeszcze trudniej.
– Sportowcy są bardziej narażeni?
– Ryzyko jest takie samo jak w przypadku menedżerów czy dekarzy. Różnica jest inna – jeśli jesteś bardzo wysoko, upadek może być mocniejszy, bo sportowiec przyznając się do choroby naraża się na komentarze. „Aha, gość ma nierówno pod sufitem”. „Niech zajmie się lepiej piłką a nie wymówkami”. Nie chcę dyskryminować żadnego zawodu, ale piekarzowi przychodzi o wiele łatwiej przyznanie się w pracy „jestem chory, muszę zniknąć na jakiś czas i udać się na terapię” niż piłkarzowi będącemu na świeczniku. Ludzie gloryfikują sportowców. Uwielbiają ich za silne ciało i silną psychikę. Sportowiec nie kojarzy się z depresją.
Tilman Zychlinski: – Ale jest na nią narażony tak samo, jak każdy inny zawód. Sprzedawca może mieć problemy z pieniędzmi, które u piłkarzy w zasadzie nie występują. Może ma szefa, który wywiera na nim presję? To czynniki zwiększające ryzyko depresji. Zobaczmy, jak niecodzienne są losy Roberta, który też przeżył śmierć swojej córki. Dla mnie to czynnik, który spokojnie mógłby spowodować chorobę, a drugi atak u Roberta wystąpił prawie po trzech latach. Śmierć córki nie spowodowała niczego złego, Robert świetnie ją zniósł.
– Jak ważne jest powiedzenie światu „tak, jestem chory”?
– Nie trzeba informować świata, wystarczy najbliższe otoczenie – rodzina, przyjaciele, miejsce pracy, w przypadku sportowców – klub i trenerzy. Gdy o temacie mówi się w przestrzeni publicznej, trener nie powie zawodnikowi „daj mi spokój, przestań szukać wymówek”, a raczej „aha, depresja, masz nasze pełne wsparcie”. Chory na depresję nie może pod żadnym pozorem zostać z tym sam. Musi mieć do dyspozycji pewną społeczność. Choć poinformowanie całego świata jest dla nas jako fundacji super – każdy przykład jak Ralf Rangnick pokazuje, że z depresji można wyjść bez żadnego szwanku.
– Dziś po tragedii Roberta i pracy wykonanej przez fundację jest łatwiej się przyznać?
– Tak i to o wiele. Podpiszę się obiema rękami pod tym, że dzięki naszej pracy uświadamiającej przyczyniliśmy się do tego, że społeczeństwo jest o wiele bardziej otwarte i tak właściwie zniknęły granice. Pokazaliśmy, że przy odpowiedniej terapii można powrócić do normalnego życia. Robert miał pierwszy atak ciężkiej depresji w Barcelonie i Stambule, ale wrócił do życia i jego kariera ponownie wskoczyła na dobre tory. Jakiś czas później został bramkarzem reprezentacji. Musimy sobie uświadomić, że to tak, jak z każdą inną chorobą. Gdy ma się katar – trzeba przeleżeć w łóżku. Gdy ma się raka – trzeba przejść chemioterapię. Gdy ma się depresję – także dać sobie czas i przejść terapię. Otwarta głowa jest w stanie pojąć, że depresja nie różni się tak naprawdę od żadnej innej choroby.
– Osiem lat temu Robert miał jednak ogromny problem, by się przyznać w klubie.
– Bo inny przypadek depresji wcześniej właściwie się nie wydarzył. Był Sebastian Deisler i Bayern wówczas zareagował fantastycznie, zaoferował mu pełną pomoc, ale potem… Już nie wrócił do grania w piłkę na takim poziomie, jak wcześniej. Szybko zakończył karierę. Robert miał w głowie jedno: a co, jeśli moja kariera skończy się jak kariera Deislera? Kładł sobie do głowy, że przyznanie się oznacza dla niego koniec marzeń. Koniec gry w reprezentacji i całej kariery. Bał się, że nikt go już nie potraktuje poważnie. Przegra wszystko. W tamtych czasach prawie w ogóle nie rozmawialiśmy o depresji. Zanim mój mąż na nią nie zapadł, w zasadzie o niej nie słyszałam.
Tilman Zychlinski: – Robertem kierował strach przed konsekwencjami, strach przed reakcją opinii publicznej. Gdy w 2003 roku Deisler przyznał się otwarcie do depresji, po jego powrocie kibice przeciwnych drużyn wyzywali go na trybunach od psycholi. Koledzy z drużyny wyśmiewali się z niego i nazywali panienką, co podlegało wręcz pod mobbing. Mimo że Deisler był naprawdę wyjątkowym talentem jak na niemieckie warunki, nie udało mu się zrobić kariery. Z przykładu Roberta z kolei skorzystali inni. Chwilę po jego śmierci o chorobie powiedzieli Martin Amedick (były kapitan FC Kaiserslautern), Markus Miller (wówczas – o ironio – bramkarz Hannoveru 96) czy Ralf Rangnick (wtedy trener Schalke 04). Dziś tak naprawdę traktujemy depresję jak każdą inną kontuzję sportowca. Zagościła normalność.
***
Siedziba fundacji w malowniczym miasteczku pod Hannoverem.
Ostatnia bluza Roberta Enke.
Robert Enke wykonywał kombinacje alpejskie, by tylko ukryć fakt, iż jest chory na depresję. Metafora z czarnym psem nie jest moja, pochodzi z książki „Mój czarny pies” Johnstone’a Matthewa mistrzowsko przedstawiającą depresję: jako psa, który pałęta się bez końca za chorym i nie daje żyć. Co najważniejsze – widzi go tylko osoba dotknięta depresją. Z tego powodu też powiedzenie o nim jest czymś wstydliwym. Pachnie urojeniem, w które nikt nie uwierzy. Chory próbuje zatem ukryć swój problem.
Podczas zgrupowania reprezentacji Enke potrafił udać się samochodem na miasto i szukać miejsca, w którym można się zabić. Jednocześnie gdy reprezentacyjny psycholog zasugerował, że może cierpieć na depresję, wyśmiał go zapewniając, że jest najszczęśliwszym człowiekiem świata. Przez siedem tygodni wmawiał trenerom infekcję. Jeździł od lekarza do lekarza, aż w końcu jeden z nich… faktycznie coś wykrył. To tylko przedłużyło pauzę.
Dlaczego nigdy otwarcie nie powiedział o depresji? Strach – o czym wspominała pani Teresa – o karierę to jedno. Równie duże znaczenie miał strach o odebranie dopiero co adoptowanej córki. No bo co to za ojciec, który świeżo po adopcji nie jest w stanie poradzić sobie sam ze sobą?
Edward Kowalczuk: – Może się wydawać, że w zespole, który spędza ze sobą tyle czasu jest wiele możliwości, by się poznać. Tym bardziej dziwi, że praktycznie nikt z naszego otoczenia – trenerów, fizjoterapeutów, piłkarzy – nie wiedział. Dziwiły nas oczywiście przypadki, gdy Robert zgłaszał chorobę albo poprosił o wyjazd do Hamburga do lekarza od chorób tropikalnych, którego prawdopodobnie nawet nie odwiedził. Tylko raz pomyślałem sobie, że coś może być nie tak, gdy wrócił ze zgrupowania reprezentacji. Było widać po nim, że kadra to dla niego obciążenie. Jedną z przyczyn natężenia choroby mógł być fakt, że Robert był pod dużą presją sukcesu. Za wszelką cenę chciał być najlepszy. Jeśli ktoś mógłby mu zagrozić, narzucał na siebie duże ciśnienie. Zawsze zastanawiało nas, że Robert nigdy nie okazywał swoich uczuć. Inni piłkarze po wygranym meczu skaczą na siebie, a on przyjmował to jako normalną rzecz. Zwyczajem Hannoveru 96 jest obchodzenie urodzin w szatni – owacja, wygłupy – i Robert był jedynym, który niechętnie brał w tym udział. Ale muszę szczerze przyznać, że zbyt dużo nie zastanawialiśmy się o przypadłości Roberta, bo nikt z nas nie wpadł na to, że może być związane z jego stanem psychicznym. Wyrzucaliśmy sobie potem, że nie zrobiliśmy wystarczająco dużo. Ale jak mieliśmy myśleć o tym, że w poniedziałek może zdarzyć się coś złego, skoro we wtorek byłem z nim umówiony na indywidualny trening? – pyta trener.
Jak skończyłaby się ta historia, gdyby depresja nie była wówczas w Niemczech tabu? Prawdopodobnie zwolnieniem na terapię i szczęśliwym powrotem do normalnego funkcjonowania. Bez przyznania się otoczeniu nie ma co myśleć jednak o terapii. Bez terapii nie da się myśleć o wyleczeniu.
Przy tej ulicy mieści się dziś stadion Hannoveru 96.
Edward Kowalczuk
Wielki plakat z drużyną wraz z Robertem Enke bije po oczach po wejściu do budynku klubowego.
Równie okazały oglądamy na stadionie.
***
Dziś jednak dzięki tragedii Roberta Enke i działalności fundacji o wiele łatwiej mówić o depresji. Gdy sportowiec (bądź nie) zauważy u siebie symptomy i odczuje potrzebę pomocy, dobrze wie, gdzie można się po nią zgłosić.
Jak właściwie fundacja im. Roberta Enke pomaga chorym? Budżet ma okazały – pieniądze przekazuje co roku niemiecki związek piłki nożnej, liga i Hannover 96. Z datków i zbiórek udaje się zebrać rocznie ponad 100 tysięcy euro. Na co wydaje?
a) Pomaga stworzyć chorym społeczności, skontaktować ich ze sobą i przydzielić im psychologa, psychoterapeutę bądź psychiatrę.
Teresa Enke: – W całych Niemczech mamy 76 psychiatrów, w tym psychiatrów specjalizujących się w pracy ze sportowcami. Dzwoni ktoś spod Lipska i mówi o swoim problemie – my umawiamy go na wizytę u współpracującego z nami psychiatry z Lipska. To wielka sieć specjalistów, sportowców i normalnych obywateli, którzy po prostu chcą pomóc. Pacjenci na kasie chorych czekają na terapię nawet pół roku. Nasza fundacja umożliwia ją już po siedmiu dniach. To duży krok do przodu dla chorych.
b) Informuje wszystkich zainteresowanych o tym, czym jest depresja i jak wygląda profilaktyka. Można zamówić bezpłatnie (bądź pobrać ze strony internetowej) dedykowaną broszurę przeznaczaną dla sportowców pod tytułem „nie stresuj się stresem”. Poza tym w każdej chwili można zadzwonić na telefon zaufania, zapytać.
Teresa Enke: – Siedem godzin dziennie w tygodniu do dyspozycji pod telefonem jest specjalista. Co być może ważne dla Polaków – mówi także po angielsku.
c) Poprzez liczne inicjatywy sprawia, że temat depresji wciąż jest obecny w przestrzeni publicznej. Jedną z nich jest Robert Enke On Tour – co tydzień na meczach Bundesligi bądź niższych lig pojawia się stoisko z logiem fundacji i podobizną Roberta, na którym można porozmawiać o depresji, pobrać materiały o niej.
Teresa Enke: – Ludzie widzą podobiznę Roberta i myślą: ale go los spotkał. I potem dochodzi do rozmowy: słyszałeś dlaczego to zrobił? Wiesz, że był chory? Temat Roberta cały czas zostaje w głowach, a co za tym idzie – temat depresji. To najważniejsze.
Tilman Zychlinski: – Jesteśmy nie tylko na piłce nożnej, lecz także na koszu czy hokeju. Nie robimy tego, by wspominać Roberta Enke, a po to, by powiedzieć wszystkim: hej, mamy coś dla was, możemy pomóc. Do stoiska podchodzą krewni, którzy rady, dotknięci depresją bądź ludzi nie mający z niej żadnej styczności, którzy chcą się czegoś dowiedzieć.
d) Prowadzi aplikację EnkeApp, która zawiera wiele treści o depresji, osobisty blog Teresy Enke, ale nie tylko.
Teresa Enke: – Aplikacja umożliwia śledzenie chorych. Śledzenie w sensie dosłownym. Chory dobrowolnie może powiedzieć: OK, chciałbym, żebyście ciągle wiedzieli, gdzie jestem. Gdy nie będę dawał znaku życia przez cztery godziny, włączycie aplikacje i dzięki nadajnikowi GPS będziecie wiedzieli, gdzie się znajduję. To ważne, bo często pomoc może przyjść w ostatnim momencie. Wszystko oczywiście dobrowolne. W momencie woli targnięcia się na swoje życie chory ma także w aplikacji możliwość wysłania SOS.
e) Wspiera finansowo projekty, mające na celu walkę z depresją.
f) Pomaga leczyć dzieci z wadami serca (na specjalne życzenie Teresy Enke – to właśnie na chorobę serca zmarła w 2006 roku dwuletnia córka państwa Enke, Lara)
g) Jeździ po klubach piłkarskich i uświadamia środowisko.
Teresa Enke: – Ronald Reng, autor biografii Roberta, i Martin Amedick, były piłkarz, który wygrał z depresją, regularnie jeżdżą po niemieckich klubach i robią młodym sportowcom wykłady o tym, czym tak właściwie jest depresja. Jako autentyczne osoby potrafią do nich dotrzeć.
Tilman Zychlinski: – Chcemy zagościć na stałe w młodzieżowym sporcie. W Niemczech jest ponad 50 dużych centrów szkolenia i chcemy każde odwiedzić i uświadomić. W zeszłym roku zaliczyliśmy ich 15, teraz chcemy resztę i pozostać w ścisłej współpracy. Jeśli młodzi piłkarze od wieku juniora zaczną korzystać z ich pomocy, sytuacja utrzyma się prawdopodobnie też w piłce zawodowej. Jeśli to osiągniemy, skupimy się na klubach niższych lig – trzeciej, czwartej. Chcemy iść z naszą wiedzą jak najszerzej.
– Niektórzy trenerzy w Ekstraklasie mówią, ze nie potrzebują psychologów…
(Teresa Enke zaczyna się śmiać)
– bo oni sami są najlepszymi psychologami.
(wręcz nie może się już powstrzymać)
Teresa Enke: – Wcześniej w Niemczach też była taka mentalność, ale na szczęście jest już inaczej. Nikt by tak już nie powiedział. Widocznie jeszcze nie jesteście uświadomieni. To pokazuje, że przed wami długa droga. W Niemczech także trwało to długo, ale nigdy nie poszlibyśmy do przodu, gdyby nie ta tragedia. Wszyscy się nagle po niej przebudzili. Skoro pierwszy bramkarz reprezentacji Niemiec rzuca się pod pociąg, chyba faktycznie mamy problem. Z relacji wiem, że ta informacja wstrząsnęła społeczeństwem.
Tilman Zychlinski: – Wstrząśnięci byli nie tylko ludzie piłki, ale cały kraj. Pierwszego bramkarza reprezentacji znał przecież każdy. U nas także są jeszcze trenerzy starej daty, którzy wciąż są przekonani, że sami muszą robić wszystko i wiedzieć o wszystkich, kontrolować. Ale zobaczmy, jak się rozwijała piłka. Początkowo był trener, potem dołożono mu asystenta, potem wymyślono, że z bramkarzami będzie pracował osobny trener, za przygotowanie fizyczne będzie odpowiadał osobny, że trzeba zatrudnić ludzi do opieki medycznej, fizjoterapeutów… Naturalna droga rozwoju. Nieodzownym elementem jest psycholog w sztabie każdego klubu piłkarskiego. Co ważne – muszą być oni ukierunkowani na sport, znać smak szatni. Dziś trzeba stwierdzić, że Robert Enke trafił do niewłaściwego specjalisty, który nie do końca rozumiał jego problemy. To był błąd.
***
Żółte pinezki to uniwersyteckie kliniki, w których sportowcy mogą otrzymać pomoc.
Zielone pinezki to psychiatrzy i psychoterapeuci będący do dyspozycji sportowców.
Niebeskie pinezki to psychologowie sportu
Czerwone pinezki to regionalne ośrodki przeciw walce z depresją dla ludzi niezwiązanych ze sportem.
Dużo tego, co?
***
– Dlaczego Robert chciał opowiedzieć swoją historię? Wiemy, że planował napisanie autobiografii. Bardziej by pomóc sobie czy innym?
Teresa Enke: – Myślę, że i to, i to. Chciał po prostu zapoczątkować temat depresji w sporcie, by pokazać innym: hej, nie jesteście sami. Ronald Reng – autor biografii – nie miał pojęcia o chorobie Roberta. Robert mówił mu jednak: „napiszmy książkę, będzie na pewno świetna, zobaczysz”. Nie wiedział jednak, po co tak właściwie miałby to zrobić. Robert chciał widocznie wyrzucić z siebie wszystko i pokazać, że z depresją można wygrać. Ostatecznie tej walki jednak nie wygrał.
– Mówi się, że najlepszymi aktorami są hazardziści, bo potrafią wszystko idealnie ukryć, ale po lekturze biografii stwierdzam, że Robert to półka wyżej.
– Dzieje się tak dlatego, że społeczeństwo mogłoby uznać taką osobę za słabą. Chory przyznając się mógłby słyszeć tylko „hej, weź się w garść! Co z tobą?”. Właśnie z tego powodu uczą się doskonale grać. Tak samo jest z alkoholikami czy uzależnionymi – w ciągu dnia są do rany przyłóż, a wieczorem pokazują swoją prawdziwą twarz. Robert robił to tak doskonale, że praktycznie nikt w najbliższym otoczeniu – czyli w klubie, drużynie – niczego niepokojącego nie zauważył. Wszyscy chorzy na depresję przed Robertem też musieli grać. I to jest właśnie to, z czym walczymy jako fundacja. By już nikt nie musiał stawać się aktorem. Proszę zauważyć, ile chorzy musza poświęcać energii na to, by nikt się nie dowiedział. By ciągle powtarzać, że wszystko dobrze. Dla nich to ogromne obciążenie, które nie jest im do niczego potrzebne.
– Jakie teorie na temat Roberta mieli koledzy? Tajemnicza choroba, depresja odbijała się na codziennych relacjach z zespołem, jakieś symptomy musiały być zauważane.
– Im dłużej trwała choroba, tym Robert był słabszy. Na początku było to łatwe do ukrycia, podczas treningu czasem zapominał o depresji, ale w jego ostatnich czterech tygodniach życia wszystko się zmieniło. Ale jak powiedzieliśmy – był świetnym aktorem. Pokazywał to w domu, ale niekoniecznie w szatni. Koledzy sami potem dziwili się: „jak mogliśmy tego nie zauważyć?”. Nie mogli, bo Robert nie zachowywał się specjalnie inaczej. Zawsze był spokojny, czasami mimo depresji potrafił rzucić żartem. Gdy było coś po nim widać, koledzy myśleli: „a, pewnie coś ostatnio w domu jest nie tak”. Albo wręcz „oho, pewnie chce zmienić drużynę, skoro rośnie w nim niezadowolenie”. W zawodowym sporcie – to żaden zarzut – każdy myśli o sobie, więc siłą rzeczy nie zauważa się problemów innych. A nawet jeśli, wystarcza krótka rozmowa:
– Wszystko w porządku?
– Tak, tak.
I temat zostaje zmieniony na inny. Nawet jeśli ktoś zauważył, że Robert się zmienił, nie brał tego raczej na poważnie.
– Co niesamowite – mimo choroby potrafił bronić na poziomie Bundesligi.
– Depresji nabawił się w sierpniu-wrześniu i zagrał z nią sześć meczów (średnia not Kickera – 3,0, zastępujący go Florian Fromlowitz wykręcił do końca sezonu gorszą – red.). Grał dobrze, ale z powodu pewnej rutyny. Każdy kto go znał widział, że nie jest tak pewny, jak do tego przyzwyczaił. Miał dobre mecze i dobre interwencje, ale nie takie jak Robert Enke sprzed miesięcy, gdy bronił spektakularnie. Wiedział, jak wyjść do piłki i wykonać interwencję, ale wszystko wynikało z pewnych automatyzmów.
Tilman Zychlinski: – Każdy, kto nie wiedział o jego problemach mówił: wypadł na tyle tygodni, więc potrzebuje czasu, by wrócić do formy. Niektórzy koledzy uważali, że skoro ma małe dziecko, to pewnie nie wysypia się ostatnio najlepiej.
– Jak wyglądała codzienność Roberta w tych ostatnich dniach?
– Całkiem normalnie. Dawał radę stawiać się na treningach. W obawie o niego jeździłam na treningi razem z nim i czekałam w samochodzie pod stadionem. Trening, powrót, jedzenie, spanie… Przez ostatnie dwa dni Robert wyglądał lepiej, więc stwierdziliśmy, że swojego ostatniego dnia na trening może jechać sam. Teraz już wiem, że chorzy, którzy podjęli już decyzję o skróceniu sobie cierpienia – czyli po prostu o zamachu na własne życie – czują ulgę. Rozprężają się. Bliscy myślą sobie: wow, wreszcie z tego wychodzi. Dokładnie tak samo myślałam o Robercie. On wszystko zaplanował, podjął decyzję o samobójstwie i stąd pojawiło się w nim poczucie, że wszystko jest dobrze. Musiał oczywiście nadal grać, bym nie domyśliła się, jaki jest powód tego lepszego samopoczucia, ale był zupełnie inny niż w tych ostatnich trzech-czterech tygodniach życia.
– Skąd czerpie pani siłę, by tak otwarcie o wszystkim mówić? Fundacja stała się poniekąd sensem pani życia.
– Często jestem o to pytana i… nie wiem. Nie potrafię tego pojąć. Po prostu to robię. Uczymy się obchodzić z własnym losem i nie ma jednego uniwersalnego sposobu. Są ludzie, którzy wolą całkowicie odciąć się od przeszłości, inni musza zaakceptować ją w inny sposób. Teraz może stoję już twardo na nogach, ale początkowo byłam… trochę jak mimoza. Mój los i tak był dobry, bo moja sytuacja finansowa nie została zrujnowana. Ile jest kobiet, które po stracie męża musiały dodatkowo zatroszczyć się o przeżycie albo np. gospodarstwo na wsi? Mam własną społeczność, mam uwagę ludzi o podobnych doświadczeniach i często rozmawiamy o tym, że każdy z nas stracił kogoś, kogo kocha. Już po śmierci naszej córki niektórzy dziwili się, jak my mogliśmy coś takiego przeżyć. Mogliśmy. Trzeba. Życie idzie dalej. Dalej są ludzie, którzy nas potrzebują.
– Pomaga pani uczucie, że także coś tak strasznego jak śmierć męża udało się przekuć w coś pozytywnego?
– To prawda, nawet tragedia może przynieść coś pozytywnego. Wydarzyło się coś strasznego, ale przynajmniej pomogło to wielu osobom.
***
Tilman Zychlinski: – To, że w Niemczech słyszymy ostatnio o różnych przypadkach depresji w sporcie nie oznacza, że problem wcześniej nie występował. Był taki sam, jak teraz. Dziś po prostu łatwiej o nim mówić.
O depresji trzeba mówić, gdyż wbrew temu co nam się wydaje, problem jest ogromny. Szacuje się, że z depresją boryka się 1,5 miliona Polaków (około 4% społeczeństwa). Co jednak najważniejsze – ponad 75% z nich nie decyduje się na jakiekolwiek leczenie. Przez ostatnie 13 lat, liczba chorych na świecie wzrosła o ponad połowę, a 15% chorych na ciężką depresję decyduje się na samobójstwo.
Za zachodnią granicą statystyki wyglądają jeszcze bardziej przerażająco. 20% żyjących Niemców choć raz w życiu borykało się z depresją. Rocznie jest to około 5,2 miliona obywateli, każdy z nich z powodu depresji nie może pracować przez średnio 64 dni, co generuje niemieckiej gospodarce stratę w wysokości 22 miliardów euro rocznie (miliardów!). Straty ogólnoświatowe szacuje się na bilion dolarów rocznie. Każdy dolar wydany na walkę z chorobą pozwala zaoszczędzić cztery dolary. Według szacunków w 2030 roku będzie to najczęściej występująca choroba na świecie.
Czy więcej Polaków decydowałoby się na leczenie, gdyby depresja nie była u nas tematem tabu? Czy Robert Enke żyłby do tej pory, gdyby depresja nie była tematem tabu w Niemczech w 2009 roku? Dziś można tylko gdybać, lecz przykład ten pozwala sobie uświadomić, że nieleczona depresja jest chorobą śmiertelną. Dokładnie tak samo jak nieleczone zapalenie płuc czy późno wykryty nowotwór.
Nie da się zliczyć, ilu osobom przypadek Roberta Enke uratował życie, ale fala coming-outów w niemieckim sporcie pokazuje, że uświadomił Niemcom jedno: z depresją nie ma żartów. Sama nie przejdzie. U Roberta śmiertelny atak depresji trwał cztery miesiące. Pomyśl o swoich bliskich znajomych. Wybierz ich dziesięciu i cofnij się o cztery miesiące, czyli do końcówki sierpnia. Widziałeś każdego z nich od końcówki wakacji?
Patrz, a tyle mogło się przez ten czas zmienić.
Depresja potrafi działać bardzo szybko i jeśli myślicie, że w polskiej piłce nie ma piłkarzy borykających się z depresją, zapewne jesteście w błędzie. Są pochowani, bo się o niej nie mówi. Przyznanie się do niej sprawia im taką samą trudność, jaką sprawiało Robertowi Enke. Przez cztery miesiące możecie nawet nie zauważyć, ze coś jest nie tak. Chyba czas, by zacząć mówić o depresji jak o każdej innej chorobie.
Chyba że wolimy zaczekać, aż jakiś ligowiec wyląduje pod Pendolino?
JAKUB BIAŁEK
***
Wypowiedź Jacka Krzynówka pochodzi z wywiadu Leszka Milewskiego “Życie piłkarza jest jak sen”.