– Jacek Czachor skontaktował się z najgorszym zawodnikiem, który akurat startował w Dakarze, ale go ukończył. Chciał sprawdzić, jaki mniej więcej trzeba mieć do tego budżet. Pojechał do niego i bez znajomości języka, na serwetce w restauracji, „obgadał” jak taki cały sprzęt ma wyglądać. Wrócił i niedługo później motocykle zaczęły powstawać w warsztacie na warszawskiej Ochocie. Oczywiście początkowo wszystko od nich odpadało, elementy rozpadały się nam w rękach, pękały wydechy. Ale się udało – opowiada w rozmowie z Weszło Marek Dąbrowski, który motocyklem i samochodem jechał w aż piętnastu edycjach Rajdu Dakar. Ponieważ do kolejnej odsłony tej morderczej imprezy pozostały już tylko tygodnie, zapytaliśmy go, jak swoją przygodę z rajdem zaczynał kultowy duet Czachor-Dąbrowski.
***
Jest rok 1999, dzwoni do pana Jacek Czachor i co mówi?
„Marek, my to przejedziemy, my to zrobimy”. A pamiętajmy, jakie to były jeszcze czasy. Wtedy w Polsce w niewiele rzeczy się wierzyło, a on wierzył, że przejedziemy Dakar. To tak, jakby teraz ktoś zadzwonił do pana i powiedział: „Szukaliśmy dziennikarza i wybraliśmy akurat pana, bo chętnie byśmy wyskoczyli na orbitę. Pan to zrelacjonuje”. To mniej więcej taka historia.
I co pan wtedy mu odpowiedział?
Byłem akurat na wakacjach, ale jasne, że jadę! Zgodziłem się natychmiast, chociaż w pierwszej chwili… nie wierzyłem w to w ogóle. Jaka jazda po pustyni, skoro ja wydmy widziałem wcześniej tylko raz w życiu, i to siedząc na wielbłądzie w Tunezji. Potem plany Jacka zaczęły jednak nabierać coraz większych rumieńców i udało się. Chociaż muszę przyznać, że przed rajdem tata pomógł mi zorganizować pracę za granicą, na statku.
Takie miękkie lądowanie?
Tak, chodziło o to, że gdyby miało nam nie wyjść, to miałbym gotową robotę na tankowcu, ponieważ dalsza jazda nie miałaby sensu. Wstyd byłoby też przecież wracać do domu.
To prawda, że wtedy, w 2000 roku, jechaliście motocyklami właściwie własnej konstrukcji?
Kupiliśmy motocykle enduro Yamahy, a wiadomo, jakie one kiedyś były. Pamiętam, że Jacek skontaktował się z najgorszym zawodnikiem, który akurat startował w Dakarze, ale go ukończył. Chciał po prostu sprawdzić, jaki mniej więcej trzeba mieć do tego budżet. Bo czuł, że wcale nie musi być on jakiś powalający. Pojechał więc do niego i bez znajomości języka, na serwetce w restauracji, „obgadał” jak taki cały sprzęt ma wyglądać. Wrócił i niedługo później te motocykle zaczęły powstawać w warsztacie na warszawskiej Ochocie. Oczywiście początkowo wszystko od nich odpadało, elementy rozpadały się nam w rękach, pękały wydechy, ale później jakoś udało się przejechać na nich kilka etapów bez poważniejszej awarii.
Podejrzewam, że do tylko czasu.
W pewnym momencie organizatorzy rajdu poinformowali o zagrożeniu terrorystycznym i musieliśmy zatrzymać się w Nigrze. Mieliśmy więc kilka dni, żeby doprowadzić nasze motocykle do porządku. Akurat potrzebowaliśmy argonu i jakimś cudem w miejscowym instytucie znaleźliśmy chyba jedną jedyną butlę. Zgarnęliśmy później przypadkowego pana inżyniera, który siedział na płocie i nic nie robił, żeby pomógł nam to wszystko pospawać. Wiadomo, nie umiał spawać, ale jakoś sobie poradziliśmy i dojechaliśmy do mety. Gdzie wtedy nasz budżet naprawdę był taki, żeby po prostu osiągnąć cel, czyli dojechać do mety Dakaru. Przecież my wzięliśmy wówczas ze sobą jednego mechanika i jedną skrzyneczkę. Wszystko było na słowo honoru.
Co było dla pana największym szokiem na pierwszym Dakarze?
Niby wiedziałem jak jeździć, ale wszystko dookoła było dla mnie kompletną nowością. Musiałem o wszystko pytać, nie wiedziałem nawet jak działa kompas elektroniczny. Podczas rajdu ludzie z innych krajów pytali nas, czy w Polsce w ogóle ktokolwiek jeździ na motocyklach offroadowych. Trochę jakbyśmy byli dla nich kosmitami. Wszystko było dla nas nowe, czego dowodem było to, że zgubiliśmy się już na samym początku, wyjeżdżając z Dakaru (śmiech).
Od razu?
Śmieszne bardzo, ale my naprawdę kompletnie nie wiedzieliśmy, jak mamy wyjechać z tego miasta. Poza tym mieliśmy ostatnie numery startowe, dlatego jak puściłem sprzęgło, to mogłem w zasadzie stać dalej, bo kompletnie nic nie było widać. Po prostu tyle było wszędzie kurzu. I niech pan sobie wyobrazi, że w takich warunkach jechałem przez ponad cztery godziny. W pewnym momencie Jacek dojeżdża do mnie z naprzeciwka i mówi: „Marek, ale myśmy już tu byli!”. Ja na to: „No wiesz, może i tu byliśmy, ale jedziemy dalej, bo co robić!?”. Tak to mniej więcej na początku wyglądało.
Długo musiał pan dochodzić do siebie po tamtym pierwszym rajdzie?
Kiedy wróciłem do domu, jeszcze przez miesiąc miałem pewien odruch. Kiedy się budziłem, to w pierwszej chwili myślałem, że zaraz mam gdzieś jechać. Z czasem takich reakcji było coraz mniej, ale na początku każdy poranek to było pytanie w głowie: „Gdzie dzisiaj jadę?”. Tak po prostu reagował mój organizm, bo oprócz tego, że przez dwa tygodnie jechaliśmy w bardzo wyczerpującym rajdzie, to mieliśmy za sobą jeszcze całe ciężkie przygotowania. Dopiero później organizm zauważył, co naprawdę zrobił. Przypomina mi się też historia, kiedy na mecie Dakaru w 2003 roku (Dąbrowski zajął wtedy swoje najwyższe, 9. miejsce wśród motocyklistów – przyp. red.) zobaczyłem swoich bliskich. Kiedy człowiek spędza tyle czasu na pustyni i widzi nagle znane osoby, to jest to pewien szok. Zwłaszcza, że kompletnie się tego nie spodziewałem. Byłem tak zmęczony, że można to było uznać za jakąś fatamorganę.
Rok wcześniej rajdu jednak już nie udało się ukończyć.
Miałem pecha, bo kiedy w połowie rywalizacji zbliżałem się do jedenastej pozycji, posypał mi się motocykl. To w ogóle była słaba konstrukcja. Próbowaliśmy różnych firm, ale ta Honda była o tyle źle zrobiona, że kiedy lało się paliwo na pustyni, to z wiatrem leciało na filtr. I właśnie dlatego mój motocykl się zapalił. Ugasiłem go, ale trochę jednak był „podpalony”. Skończyło się na tym, że później paliwo zalewało mi gogle, przez co przewróciłem się i złamałem nogę. Aż zobaczyłem numer stopy.
I co pan zrobił?
Tamten motocykl nie był jeszcze włączany elektrycznie, dlatego odpaliłem go z kopa i pojechałem dalej. Ale że to była dopiero połowa rajdu, a nie bardzo było czym hamować, bo stopa cały czas mi latała, to stwierdziłem, że muszę niestety wezwać helikopter. Nie przejechałbym tych kilku etapów z taką wiszącą nogą. Wtedy jednak nie było strasznego bólu, bo kiedy człowiek jest na adrenalinie, to wielu rzeczy nie czuje. Ale jak już innym razem miałem połamany piszczel, to ból był taki, że nie mogłem się ruszać.
Ponoć dobrego motocyklistę poznaje się po tym, jak umie padać podczas wywrotki.
To prawda, tylko jadąc przez pustynię 150 km/h ciężko jest się nie połamać. Chociaż niektórzy są twardzi. Na przykład Jacek. Ten to dopiero ma kości. Widziałem parę miejsc, gdzie katapultowało go przy ponad 120 km/h i on rzeczywiście był siny, obolały, brał proszki przeciwbólowe, ale nie poszedł do lekarza. Proszę zwrócić uwagę na jedną rzecz: Jacek przejechał w swoim życiu może z milion kilometrów, a złamał tylko kciuk na pierwszym Dakarze. Kciuk. Większość zawodników miało wiele kontuzji, czasami bardzo poważnych, a on żadnej. On ma taką budowę, że po prostu się nie łamie. Jest twardy, gdzie kiedy ja leciałem przy 130 km/h, to zawsze byłem pogruchotany. Jacek to jeden z tych gości, którego jak się wyrzuci z pociągu, to on dogoni go na następnym peronie.
Dużo tytanowych „dodatków” ma pan w sobie?
Po Dakarze mój organizm ma kilka blach, trochę śrubek, protezę barku. Ale tak już jest, że zawodnik startujący pierwszy raz, wszystkiego uczy się na własnym ciele. Można powiedzieć, że to takie crash testy.
Często ma pan przez to problem na bramce na lotnisku?
Jak jest czasami lepiej podkręcona, to tak. Wtedy tłumaczę, że mam sztuczny bark, oni biorą ręczne urządzenie, sprawdzają i widzą, że to on piszczy.
Najtrudniejszy moment w rajdzie?
Każde opuszczenie Dakaru w helikopterze, kiedy jest się połamanym i to koniec. Czuje się wtedy pustkę, zawód, bo rajd jedzie dalej, a człowiek widzi już tylko linię horyzontu. To bardzo przykre.
A która przygoda najbardziej utkwiła panu w pamięci?
Najlepiej, kiedy jest ich jak najmniej, bo wtedy są większe szanse na dobry wynik. Przygód było oczywiście wiele, ale przypominają się człowiekowi bardziej sytuacyjnie. Na pewno jedna z takich spotkała nas jeszcze w afrykańskich czasach Dakaru. Mieliśmy za sobą bardzo ciężki odcinek z burzą piaskową. Kiedy przyjechaliśmy na biwak, chcieliśmy już tylko coś zjeść i przespać się. Organizator przygotował namioty, ale to wszystko cały czas się wyrywało od wiatru. W końcu znaleźliśmy jakiś kąt, ale nie pospaliśmy sobie. Minęło może pół godziny, obudziłem się i szarpnąłem Jacka krzycząc, że uciekamy, bo nasz namiot się pali. Wszystkie spaliły się może w minutę, a razem z nimi cała kuchnia. Naprawdę niewiele brakowało. Zostaliśmy z niczym, ale na szczęście organizator z rzeczy, które nie spłonęły, zrobił wieczorem jeszcze drobny posiłek. Dakarowe życie.
Jerzy Mazur, jeden z pierwszych polskich kierowców, który w latach 80. jechał w Dakarze, opowiadał mi, jak napadli na niego tubylcy. Jeden z nich przystawił nóż do gardła jego pilotowi.
My nie mieliśmy takich sytuacji. Ludność z Afryki i Ameryki Południowej zapamiętaliśmy wręcz jako serdeczną. Podobnych sytuacji jak tamta jest bardzo mało, bo oni generalnie cieszą się, że mają u siebie taki rajd. Pamiętam, jak na pierwszym Dakarze Jacek miał wypadek. Poobijał motocykl, rozleciały mu się wszystkie narzędzia. Podeszli do niego Senegalczycy. Jacek patrzy się na nich, oni na Jacka. Zapytali tylko „Ça va?”, po czym pozbierali mu to wszystko, przynieśli, jeszcze pomogli podnieść motocykl. Podobnie było w Ameryce Południowej. Pierwsze Dakary na tym kontynencie to w ogóle było Tour de France razy dziesięć. Mnóstwo ludzi przy całej trasie, przez 10 tys. kilometrów. Do tej pory jest tam zresztą tak, że jak nie ma kibiców, to znaczy, że się zabłądziło. Co ciekawe, jeśli nas atakowano, to w Europie. Kiedyś próbowali nas okraść. I to jeszcze bezczelnie na autostradzie. Zablokowali nas, bo widzieli, że Polacy jadą napakowanym busem.
Jedna z najciekawszych historii wydarzyła się jednak w 2013 roku. Oddał pan wtedy swój silnik Cyrilowi Despres, który później wygrał tamten Dakar.
Miałem już wtedy problemy z barkiem i w pewnym momencie uznałem, że nie jestem w stanie walczyć. Chciałem tylko dojechać do mety. Jechałem więc za chłopakami, żeby mieli takiego waterboy’a, że jeśli komuś czegoś zabraknie, to może wziąć ode mnie. Byłem takim dawcą organów. I wtedy właśnie Cyrilowi „skończył się” silnik. Przybiegł do mnie i zapytał, czy nie oddałbym mu swojego. Powiedziałem: „OK., to dawaj mi swój stary, ja jakoś bez tych kilku biegów dojadę”. Dużo mnie to nie kosztowało, a on wygrał cały rajd.
Czyli można powiedzieć, że kawałek pana wygrał Dakar.
No tak (śmiech). Cyril powiedział ponoć później do swoich mechaników: „Ale ten Marka silnik zasuwał!”.
Zwykły zjadacz chleba nie wyobraża sobie pewnie do końca, jak wyglądają warunki życia na Rajdzie Dakar. Jak rodziliście tam sobie chociażby z toaletą?
Nie jest łatwo. Proszę sobie wyobrazić, że zawodnik jedzie samochodem na wysokości czterech tysięcy metrów. Zimno, jest duże ciśnienie oddziałujące na pęcherz, ale trzeba wytrzymać jeszcze 6-7 godzin. Niektórzy zakładają więc sobie cewniki lub jeżdżą w pieluchach. Poważnie. Ale są też niektórzy zawodnicy – chociażby Jacek – którzy nie mają z tym aż takich problemów. On w ogóle jest niemożliwy. Po pierwsze jest mocny fizycznie, a po drugie nie przeżywa wszystkiego tak mocno. Przykład: kiedy był moim pilotem, cały czas musiał oczywiście patrzeć w książkę drogową, a jechaliśmy po wydmach, skałach, cały czas trzęsło. I on w ogóle nie miał z tym problemu, gdzie ja bym chyba zemdlał. Zdarzało się mu nawet czasami jeść w trakcie jazdy… To idealny organizm do tego typu zawodów.
Dakar przyciąga kierowców, ale są też tacy, którzy nie wspominają go najlepiej. Tak mówił mi kiedyś Andrzej Koper, który jechał tam w 1990 roku: „Jeżeli chodzi o zwiedzanie, które bardzo lubię, to było naprawdę super. Zobaczenie Libii, Mali, Mauretanii czy Sahary z pozycji samochodu, to fantastyczna historia i przygoda. Pewnie gdyby nie tamten rajd, nigdy bym tam nie był. Ale patrząc z punktu widzenia bezpieczeństwa i przyjemności z jechania samochodem, to przyjemności z tego nie miałem żadnej. Jedzie pan po prostu takim wielkim samochodem, w którym wszystko się kurzy, wszystko jest brudne i po tygodniu czy dwóch chce się już tym wszystkim rzygać”.
Pamiętajmy jednak, jakie to były czasy. Gdyby wsiadł do dzisiejszej Toyoty najnowszej specyfikacji, mówiłby pewnie inaczej. Taki sprzęt jedzie jak rajdówka, skacze po wydmach, leci prawie jak motocykl, cały czas trzeba trzymać pełny gaz. To zupełnie inny Dakar niż kiedyś.
Rajd przeniósł się do Ameryki Południowej w 2009 roku. Ciężko było się przestawić?
To było coś nowego dla wszystkich. Tym, co dobijało nas najbardziej, była temperatura – w ciągu dnia było tam 40-50 stopni, momentami gorzej niż na Saharze. Gdzie wtedy jeszcze nie byliśmy do tego tak przygotowani jak dziś, nie było kamperów, klimatyzacji. Później byliśmy mądrzejsi i już wiedzieliśmy, co mamy robić. Ale jak na początku przyszło nam spać w namiotach lub miejscach przygotowanych przez organizatora, to 45 stopni w nocy było czymś okropnym. Do tego jeszcze sam teren był bardzo trudny.
W 2012 roku w Dakarze zadebiutował Adam Małysz. Sportowo później oczywiście się obronił, ale jakie były początkowo reakcje kierowców, że w rajdzie chce pojechać skoczek narciarski?
Sam znałem od kuchni jego początki, wiedziałem jak trenował z Rafałem Martonem. I to wyglądało mniej więcej tak, że wsiadał rano do auta i wysiadał z niego wieczorem. Naprawdę bardzo dużo trenował. Pracował tak intensywnie, że stracone lata odrabiał dosłowne w pół roku. Czuliśmy, że jest w stanie coś zrobić. Od początku miał ogromne zacięcie do Dakaru. Był odważny, chociaż wiadomo, że w samochodzie jest też ogromna rola pilota i to wszystko razem zagrało.
A jak radził sobie fizycznie? Skoczek to raczej chuchro.
Bardzo dobrze. Miał etap, kiedy przez ponad dobę musiała ciągnąć go ciężarówka, ale dał radę. Fighter. Bez dwóch zdań. Widziałem na tym rajdzie wiele osób, które nie miały za sobą kariery rajdowej, a niekiedy nawet sportowej. Dakar przejechał chociażby zmarły niedawno francuski piosenkarz Johnny Hallyday. Co ciekawe, kiedy widziałem go na odbiorze, był w dużo gorszym stanie, niż gdy dojechał do mety (śmiech). Gdzie musiał przecież jednak spędzić trochę czasu na pustyni, odejść od swojego normalnego towarzystwa. Miał jednak też bardzo dobrego pilota i dojechał. Tak naprawdę, wszystko zależy od tego, kto jakie ma geny. Ile może wytrzymać, czy się nie podda. Człowiek dojeżdża zamęczony do mety nad ranem, a już za półtorej godziny musi znów startować. Po takich momentach masa ludzi nie dawała rady. Kiedy jednak biorą się za to sportowcy, to z reguły walczą.
Dlaczego po tylu latach przesiedliście się do samochodu?
Do aut przesiadało się wielu świetnych zawodników, w tym zwycięzców Dakaru. Była to więc poniekąd naturalna droga dla motocyklistów, a my też chcieliśmy nią podążać. I już w pierwszym samochodzie, który dostaliśmy w 2014 roku, dojechaliśmy do siódmego miejsca, gdzie „Hołek” był szósty. Od razu poczuliśmy, że to był bardzo dobry wybór. Jak pojechaliśmy na mistrzostwa Polski i Europy, też od razu wygrywaliśmy.
Można w ogóle jakkolwiek porównać Dakar z perspektywy samochodu i motocykla?
Trzeba było oczywiście opanować technikę jazdy samochodem, ale przejechanie tylu tysięcy kilometrów na motocyklu dało nam jednak bardzo duży handicap. Przez tyle edycji dobrze poznaliśmy kulę ziemską od tej offroadowej strony. Poza tym Jacek, który siedział po mojej prawej stronie, jest jednym z najlepszych nawigatorów na świecie. Nie popełniał błędów, był pewny tego, co się wokół niego dzieje.
Przez kilkanaście lat Dakar kojarzył się polskim kibicom głównie z panem i Jackiem Czachorem. Byliście jak stare małżeństwo.
Może dlatego, że wszystko musieliśmy robić praktycznie od zera, że nic nie podano nam na tacy? Poza tym działamy razem od 1990 roku. Zaraz będzie już 28 lat…
Jak się poznaliście?
W latach 80., kiedy zgłosiłem się do klubu w Warszawie, w którym on pracował. Kiedy tam wszedłem, zobaczyłem stertę opon offroadowych i Jacka opowiadającego o którymś swoim rajdzie, to aż ciarki mnie przeszły. Pomyślałem, jakie to piękne, że są tacy ludzie, którzy robią takie rzeczy. Byłem wtedy jeszcze licealistą, który marzył, żeby być zawodnikiem. W innych miejscach już mnie nie chcieli przyjąć, bo byłem za stary, ale na fali tej fascynacji zaczął mnie trenować Jacek. Najwyraźniej uznał, że coś może ze mnie być. Tak naprawdę to on uczył mnie jazdy na motorze. Tak jak rozmawialiśmy, pomysł przejechania Dakaru na motocyklu też wyszedł od niego. Gdzie w tej dyscyplinie naprawdę bardzo ciężko jest osiągnąć coś poważnego na arenie międzynarodowej.
Małżeństwa niekiedy jednak się kłócą. Jak było z wami?
Czasami towarzyszyło nam bardzo duże ciśnienie, ale szacunek do tego co zrobiliśmy jest już chyba taki, że szybko potrafiliśmy sobie wszystko wyjaśnić.
Na trasie rajdu nie było was już podczas ostatniej edycji. Teraz czas na wychowywanie następców?
Mamy z Jackiem nowe wyzwanie, czyli akademię, w której szkolimy zawodników motocrossu od 9. do 21. roku życia. Zajmujemy się najlepszymi młodzieżowcami w Polsce, którzy mogliby w przyszłości osiągać sukcesy także w Dakarze. Te emocje, które przez lata miałem tylko w sobie, nagle się rozszerzyły i jestem dziś odpowiedzialny za młodzież. I dopiero teraz wiem, jak skomplikowana to robota. Dodatkowo startuje też mój syn, a to dla mnie wielka sprawa.
Jakie to uczucie odstawić po tylu latach tak silny narkotyk jak Dakar?
Na pewno było to dla mnie przeżycie, bardzo duża zmiana w życiu. Myślałem, że świat mi się zawali, ale on się nie zawalił. On po prostu zrobił się dużo bardziej odpowiedzialny.
Dakar to dla pana już przeszłość?
Tak, to zamknięty rozdział. Dzisiaj najważniejsza jest dla mnie akademia, młodzi zawodnicy. Dakar przejechałem kilkanaście razy, byłem mistrzem świata i czuję się spełniony. Jasne, można byłoby jeszcze powalczyć w samochodach, ale tutaj mam jednak więcej do zrobienia. Nie miałbym już chyba nawet sumienia, żeby zostawić ten projekt.
Powiedzmy, że wychował pan zawodnika, który ma jechać w Dakarze. Pyta o jedną, najważniejszą radę. Co pan mu mówi?
Że jest takie słowo jak „respekt”. Trzeba mieć respekt do pustyni, rajdu, rywali. Bo człowiek może być talentem nawet największym na świecie, ale jak nie będzie miał w głowie respektu i szacunku do Dakaru, to jego przygoda kończy się, zanim jeszcze się na dobre zacznie.
ROZMAWIAŁ RAFAŁ BIEŃKOWSKI
Fot. Orlen Team/Marcin Kin; FotoPyk