Telefon dostałem o drugiej w nocy. Miałem się spakować i rano być na drugim końcu Polski. Szaleństwo? Nie, taki fach. Przecież się teraz na stare lata nie przebranżowię, nie zostanę nagle – powiedzmy – trenerem ligowym. Jestem budowlańcem i takie są realia. Spakowałem się do kombiaka, pożegnałem z żoną, dziećmi i ruszyłem.
Zajechałem na budowę i już wiem, że nie będę zaczynał od zera, choć wolałbym od zera, bo taki tu burdel. Murowana ściana wschodnia ma sześć metrów wysokości, a zwieńczona jest wieżyczką godną księżniczki. Ściana zachodnia jest cała ze szkła, a ściana północna wygląda jak żywcem wyjęta z leśniczówki. Najdziwniejsze, że po środku budynku stoją schody prowadzące zupełnie do nikąd, a na początku działki stoi łuk triumfalny z czerwonych pustaków.
O 10 przyjechał pan Wiesław, zleceniodawca. Wyglądał sympatycznie, typ rubasznego wujka. Przedstawiłem mu jakie widzę problemy, a także jaką mam wizję. Kiwał głową, dużo się uśmiechał, poklepywał mnie po plecach i chrząkał ze zrozumieniem. Byłem wyjątkowo usatysfakcjonowany rozmową, dopóki na koniec nie zapytał dlaczego jeszcze nie skończyłem. Potem wsiadł do Poloneza Caro i odjechał beż pożegnania. Może żartował?
Od mieszkańców udało mi się poznać historię budowy. Różnice między ścianami wynikają stąd, że jestem piątym fachowcem wynajętym przez pana Wiesława w tym roku. Pierwszym był człowiek uznany, choć nieco staroświecki. Zaproponował budowę średniowiecznej twierdzy. Budowa przebiegała płynnie, ale gdy pan Wiesław zasugerował fosę z aligatorami, napotkał sprzeciw. W nocy pan Wiesław ze swoim zaufanym szwagrem dokonali testowego oblężenia i zdobyli wieżyczkę. Pan Wiesław udowodnił tym samym, że fosa z aligatorami była potrzebna i wręczył wymówienie.
Drugim budowlańcem był nowoczesny technokrata z wielkimi ambicjami. Miał fakultety z pięciu szkół. Dyplomami wytapetował swoją pakamerę, a jeszcze starczyło dyplomu do zawieszenia w drewnianym szalecie. Zaproponował dziesięciopiętrowy wieżowiec o nieregularnej bryle, który byłby chlubą miasta. Zafundował panu Wiesławowi pięciogodzinne expose, podczas którego na twardych danych liczbowych udowadniał, że da się ten projekt pogodzić z ograniczonym budżetem, choć trzeba będzie myśleć długofalowo, a podczas najbliższej zimy zadowolić jednym gotowym do zamieszkania piętrem. Drugie zbudowane piętro miałoby już przeznaczenie komercyjne, czym zarabiałoby na budowę trzeciego, i tak dalej, i tak dalej. Pan Wiesław zapalił się do pomysłu, obiecał wszelką pomoc i zaangażowanie. Budowlaniec ochoczo zabrał się do pracy i po trzech tygodniach miał już jedną gotową, efektownie wyglądającą szklaną ścianę. Wyjechał na dwa dni z powodu choroby córki, a gdy wrócił zastał łuk triumfalny z pustaków przed obiektem. Pan Wiesław wyjaśnił, że skoro budują coś, co będzie chlubą całego miasta, to łuk idealnie wpisze się ich wspólną filozofię. Budowlaniec przełknął tę różnicę koncepcyjną, ale gdy pan Wiesław nieśmiało podsunął plany budowy akweduktu, spakował się i wyjechał.
Trzecim fachowcem był człowiek, który nie stawiał sobie daleko idących planów, chciał w pierwszej kolejności dopinać proste, konkretne cele. Spojrzał trzeźwym okiem na to co ma do dyspozycji i uznał, że mimo nadchodzącej wielkimi krokami jesieni, w domu będzie dało się przezimować. Pan Wiesław w duchu był niemile zaskoczony nieśmiałą wizją. Postanowił mimo to dać szansę i z czasem spodobała mu się praca z pokornym człowiekiem. Wreszcie ktoś, kto nie zawraca gitary, nie zgłasza problemów, nie doprasza się ciągle o nowe materiały, tylko skupia się na robocie. Zgrzytem okazał się fakt, że budowlaniec rozebrał drewniany szalet i wplótł go w budowę ściany, ale to jeszcze dało się przeżyć. Pogrążyła go dopiero wizyta żony pana Wiesława, która nie mogła zrozumieć jak mają zimować bez basenu. Fachowiec, istotnie, nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie. Nie potrafił też przedstawić planu naprawczego.
Czwarty budowlaniec nie mówił nic o swojej wizji, zapewniał tylko, że pan Wiesław będzie zadowolony. Pan Wiesław zaufał, ale gdy po tygodniu przyjechał z wizją lokalną, na budowie powstały tylko schody. Fachowiec przyznał, że to jedyne co umie. Schody postawione zostały jednak z takim znawstwem tematu, że pan Wiesław był pod wrażeniem i kazał kontynuować pracę. Dopiero gdy schody zaczęły sięgać nad wieżyczkę księżniczki, w rejony nieistniejącego trzeciego piętra, uznał, że to jednak nie to.
Rozejrzałem się. Budżet, jaki pochłonął wcześniejsze projekty, spokojnie wystarczałby na budowę funkcjonalnej, ale i ładnej willi. Teraz jednak potrzebowałem pilnych zamówień, a w dalszej perpektywie nieuniknionych wyburzeń. Złożyłem listę potrzebnych materiałów, proponowałem, że pojadę razem z panem Wiesławem, pomogę je wybrać. Pan Wiesław powiedział, że szkoda marnować mój czas, sam się tym zajmie. Nazajutrz przywiózł mi pięć drewnianych szaletów i zwrócił uwagę, że ich wykorzystanie w budowie jest już sprawdzoną koncepcją, może nawet koncepcją z tradycjami. Do tego rzucił na plac dwie rozłożyste mirabele wyrwane skądś z korzeniami, a także dwie torebki opakowań po Desmoxanie. Zbaraniałem. Zapytałem co mam zrobić z opakowaniami po Desmoxanie, a on z irytacją odparł, że jeszcze nie spróbowałem ich użyć, a już narzekam.
Do późnej nocy kleciłem plan wykorzystania zwiezionych rupieci. Wtem spostrzegłem przez okno, że jakiś facet wynosi mi mirabelę z budowy. Wyskoczyłem, zapytałem co jest grane, a on do mnie, żebym się nie wpierdalał bo ma Paszport Polsatu. Doszło do szarpaniny, ale mirabela została uratowana. Rzucił do mnie, że zrobiłem wielki błąd i to jeszcze nie koniec.
Skoro świt pociąłem mirabele na równiótkie deski. Wykorzystałem każdą gałąź, każdy wiór. W ciągu kilku dni postawiłem z nich – bez fałszywej skromności – cacko. Nie dość, że ściana równa, ładna, to jeszcze pachniała owocowo. Ludzie przystawali i pytali jak to zrobiłem, gratulowali. Byłem szczerze dumny, czułem, że ta budowa może stanowić dla mnie przełom. Niestety któregoś dnia wstałem, a całej ściany nie było. Kradzież? Przyjechał pan Wiesław i wytłumaczył mi, że miał kupca.
– Ale jak to kupca? Przecież to wszystko co do tej pory zbudowałem.
– Na pewno pan sobie poradzisz, a ta oferta była nie do odrzucenia.
Nic więcej nie dostałem w zamian, nie wiem na co poszły te pieniądze.
Szyłem więc z tego co zostało. Nowa ściana była równa, ale do tej z mirabel nie mogła się równać. Pan Wiesław zaatakował mnie i spytał dlaczego pracuję gorzej. Następnego dnia miał pretensje o to, że wciąż nie wykorzystałem w żaden sposób ewidentnie znakomitej klasy schodów kilkunastometrowej wysokości, których szkoda zmarnować. Co więcej – nie widzi w mojej koncepcji pomysłu na nie, co jest bardzo niepokojące.
W nocy spadł deszcz. Dostałem opieprz, że wszystko zamokło. W międzyczasie przyjechała żona pana Wiesława i wpadła w szał, gdy spostrzegła, że budowa basenu jak nie szła, tak wciąż nie idzie. Popołudniu wściekły pan Wiesław zadzwonił z pytaniem dlaczego pobiłem jego szwagra. Wyjaśniłem, że kradł w nocy mirabele, z których potem powstała ściana, którą sprzedał. Pan Wiesław wściekł się jeszcze bardziej, wytłumaczył mi, że na pewno źle zinterpretowałem zachowanie szwagra, który jest sprawdzonym człowiekiem, a pomaga na budowie od samego początku. Zapytałem czy patrząc na to co stoi na działce powinien ufać osobom, które są przy budowie od samego początku. Rzucił słuchawką.
Uznałem, że mam gdzieś wszystkie jego zalecenia. Rozebrałem łuk triumfalny, rozebrałem schody, rozebrałem wieżyczkę. Postawiłem z nich zwykły, kwadratowy domek, gotowy do przyłączenia. Pan Wiesław wrócił po dwóch tygodniach z wczasów. Jak zobaczył efekt, gonił mnie do granicy działki.
***
Futbol, czyli najbardziej zależna od przypadku dyscyplina sportu, jedenastoosobowa gra, w której o sukcesie decyduje mnóstwo czynników i zależności, w którym trener każdego dnia zajmuje się w najlepszym wypadku porządkowaniem chaosu, a whisky mógłby zrobić z Syzyfem, przez włodarzy polskiej ligi traktowany jest zerojedynkowo. Trudno o większą ignorancję.
Wyzwania dla Guardioli po City:
– Wygrać mundial
– Utrzymać przez dwa lata posadę w Ekstraklasie.
Leszek Milewski