Reklama

Co ma wspólnego medal MŚ z dziewictwem? Spytajcie Krzysztofa Zwarycza

Jan Ciosek

Autor:Jan Ciosek

04 grudnia 2017, 17:35 • 3 min czytania 11 komentarzy

Podnoszenie ciężarów to sport ekstremalny, potwornie wyniszczający organizm: masakrujący kolana i kręgosłup oraz powodujący koszmarne kontuzje. Od pewnego czasu kibicowanie sztangistom to równie duże wyzwanie. Co człowiek zacznie za kogoś trzymać kciuki, okazuje się, że może przestać i ma rok czy dwa wolnego w związku z dyskwalifikacją. Są też przypadki odwrotne. Krzysztof Zwarycz właśnie zdobył srebro mistrzostw świata. Polak wykorzystał nieobecność całej brygady dopingowiczów. Aha, niedawno sam skończył dwuletnie zawieszenie…

Co ma wspólnego medal MŚ z dziewictwem? Spytajcie Krzysztofa Zwarycza

Zdecydowanie, kibicowanie sztangistom nie należy do łatwych. Była radość i duma w Londynie? Była. Ale potem skończyło się wstydem na cały świat, kiedy bracia Zielińscy, zwani także Chemical Brothers, wpadli na koksie na igrzyskach w Rio de Janeiro. Obudziło to takie pokłady frustracji i agresji w prezesie Polskiego Związku Podnoszenia Ciężarów, że z miejsca przerzucił się na MMA.

Owszem, moglibyśmy się pocieszać, że problem jest głębszy, a doping to rak, który toczy ciężary na całym świecie. Ale to mniej więcej tak, jakby facet, któremu żona doprawi rogi usiłował sobie wmówić, że nie ma problemu, bo wcześniejszych partnerów też zdradzała.

Problem jest, i to bardzo poważny. Jak bardzo? Do tego stopnia, że do mistrzostw świata w amerykańskim Anaheim nie zostali dopuszczeni zawodnicy z Armenii, Azerbejdżanu, Białorusi, Chin, Kazachstanu, Mołdawii, Rosji, Turcji i Ukrainy, czyli krajów, w których w czasie igrzysk w Pekinie i Londynie były co najmniej trzy wpadki dopingowe. Można to porównać do sytuacji, w której na piłkarskim mundialu miałoby zabraknąć Brazylii, Argentyny, Niemiec, Hiszpanii, Francji i Włoch. No dobra, bez Włochów będziemy musieli sobie poradzić. W każdym razie nie da się zaprzeczyć, że o medal w Anaheim jest być może najłatwiej w historii. Inna sprawa, że zamiast sporej ekipy, tym razem Polska wysłała mocno eksperymentalny skład, w dodatku zaledwie pięcioosobowy. Z wiadomych względów musiało zabraknąć kilku głośnych nazwisk.

Niespodziewanie zbieg różnych okoliczności wykorzystał Zwarycz. Do tej pory na stronach sportowych poważnych mediów znalazł się dwa razy: kiedy zdobył brąz mistrzostw Europy oraz… wpadł na dopingu. W jego przypadku nie było nandrolonu, czy innych ulubionych przez sztangistów sterydów anabolicznych, a jedynie… ludzki hormon wzrostu. Warte odnotowania: był pierwszym w historii polskiej walki z dopingiem zawodnikiem przyłapanym na stosowaniu właśnie tego środka. Zawsze to jakiś sukces.

Reklama

Powiecie, oj tam, oj tam, Leo Messi też jechał w młodości na hormonie wzrostu. Może i tak, ale Zwarycz nie wpadł jako junior, tylko dorosły facet, 24-letni i wcale nie taki drobny. Oczywiście zarzekał się, że nic nie brał, a cała sprawa to pomyłka. Na komisji usłyszał jednak coś w stylu: „moja żona miała na imię pomyłka”, po czym wlepiono mu dwa lata dyskwalifikacji. Teraz historia zatoczyła koło – pod nieobecność tłumu koksiarzy, wracający po zawieszeniu za koks Zwarycz właśnie skubnął srebrny medal mistrzostw świata. Odnotujmy dla porządku: w kategorii 85 kilogramów w dwuboju zaliczył 359 kg (162+197). Mistrzem świata został Arley Mendez, który w rwaniu zaliczył 13 kg więcej, a w podrzucie „tylko” 6.

Nie wiemy, jak wy, ale my ze świętowaniem tego niewątpliwego sukcesu jednak trochę poczekamy. A nuż zaraz znowu zbierze się jakaś komisja?

A może się czepiamy? Może powinniśmy dać chłopakowi spokój, w końcu – nawet, jeśli popełnił jakieś błędy, to swoje odcierpiał i teraz należy mu się druga szansa? Jest taka możliwość. My po prostu nie lubimy koksiarzy, bo uważamy, że z czystością w sporcie jest jak z dziewictwem. Trochę trudno ją odzyskać…

Najnowsze

Komentarze

11 komentarzy

Loading...