Znacie to uczucie, gdy po obejrzeniu genialnego filmu, jeszcze długo po końcowych napisach gapicie się w telewizor? Tylko po to, by doszło do was w końcu, czego byliście świadkami? Dokładnie tak samo czuliśmy się, gdy zabrzmiał ostatni gwizdek w meczu Arsenalu z Manchesterem United. To, co oglądaliśmy w ten sobotni wieczór na The Emirates wyglądało jak jakaś kosmiczna odmiana piłki nożnej. Futbol na sterydach. Brakowało tylko, by David De Gea po wybronieniu jednego z czternastu strzałów Arsenalu zatańczył hakę na poprzeczce, a Aaron Ramsey po asyście przy golu na 1:2 wykonał potrójne salto i wylądował telemarkiem. A i bez tego wielokrotnie w ciągu 90 minut oglądaliśmy rzeczy kompletnie niewiarygodne.
Przede wszystkim – wspomniane interwencje De Gei. Gdyby w bramce Manchesteru United stał ktoś inny, ktoś dysponujący mniejszym refleksem, a także nie mający akurat najbardziej fartownego dnia w karierze, Arsenal mógłby wpakować pięć? Sześć? Siedem goli? Zaczęło się od zbicia piłki na poprzeczkę po tym, jak Lacazette próbował się z Hiszpanem zabawić na jego piątce. A później mieliśmy już prawdziwą jazdę bez trzymanki. Efektowna robinsonada przy uderzeniu z dystansu Bellerina, świetna interwencja w tej samej akcji po próbie Kolasinaca, popis refleksu po strzale w kierunku własnej bramki Lukaku – to wszystko jeszcze przed przerwą. W drugiej połowie zaś mieliśmy prawdopodobnie interwencję sezonu, gdy najpierw dłonią udało się wybronić uderzenie Lacazette’a, a później, już leżąc, nogą dobitkę Alexisa Sancheza.
Best in the world #DeGea pic.twitter.com/ashuMZIP4q
— SCHOLES (@iamscholes) 2 grudnia 2017
Kanonierom sposób na odczarowanie bramki De Gei udało się jednak ostatecznie znaleźć. Konkretnie – na samym początku drugiej połowy. Wtedy to prowadzenie Manchesteru United z 2:0 do 2:1 zredukował Lacazette, po dwóch genialnych dotknięciach piłki dwóch jego partnerów. Pierwszy popis finezji dał Alexis, zagrywając podkręconą piłkę za plecy defensywy United, na nogę wybiegającego sam na sam z De Geą Ramseya. Drugi – Walijczyk. Nie strzelając, a odgrywając jeszcze do Lacazette’a, by ten mógł wykonać bezlitosną egzekucję.
A gonić Arsenal musiał, bo kompletnie pogubił się na starcie spotkania. Goście nie potrzebowali nawet kwadransa, by dwa niefrasobliwe zachowania defensorów Kanonierów skarcić trafieniami. Najpierw w pole karne, by uderzyć między nogami Cecha, sam wbiegł Antonio Valencia. Bo czterech zawodników naraz pobiegło, by pozbawić piłki Pogbę, który przytomnie odegrał futbolówkę do Ekwadorczyka. Później pomylił się Mustafi, który zamiast wyprowadzić piłkę, stracił ją po pressingu Lingarda. Lukaku zagrał w uliczkę do Martiala, ten obrócił się i wyłożył futbolówkę Lingardowi, by pomocnik mógł strzałem od słupka umieścić ją w siatce.
Lingard był też bohaterem decydującej o losach spotkania akcji, na moment przerywając dominację Arsenalu. Trwającą w zasadzie od 15. minuty, praktycznie do samego końca spotkania. Po przytomnym zagraniu Lukaku wyprowadził szybką kontrę, zagrał do Pogby, a Francuz po ograniu Koscielnego odegrał Lingardowi futbolówkę. Pozostało tylko dołożyć nogę.
Obok De Gei i Lingarda, na tytuł gracza meczu mocno pracował właśnie Pogba, asystent przy golach numer jeden i trzy. Jednak on zamiast pochwały, otrzyma pewnie od Jose Mourinho srogą burę. Francuzowi odcięło bowiem prąd, gdy celowo zdeptał Hectora Bellerina i zarobił czerwoną kartkę. Kretyńską czerwoną kartkę, eliminującą go z derbów Manchesteru, a prawdopodobnie także z paru kolejnych meczów. Bo wątpliwe, by tak bezczelny atak miał mu ujść płazem.
Brak Pogby nie pozwolił jednak Arsenalowi na podjęcie walki z Czerwonymi Diabłami, w 11 na 10 nie stworzyli sobie choćby jednej sytuacji tak dobrej, jak jeszcze grając przeciwko rywalowi w pełnym składzie. Choć tak po prawdzie z szansy, by spróbować dogonić wynik pozbawił ich ostatecznie w 87. minucie już nie David De Gea, a sędzia Andre Marriner. Nie dyktując oczywistego karnego po faulu Darmiana na Welbecku.
United więc mocno fartownie, ale koniec końców odnoszą bardzo ważne zwycięstwo na bardzo trudnym terenie. Przeciwko Arsenalowi, który dziś mógł wbić im nawet dwucyfrówkę, a któremu dzięki De Gei udało się ukłuć tylko jeden, jedyny raz. Choć smak tej wygranej do końca słodki nie będzie, bo brak Pogby w starciu z City to ogromne osłabienie. A gdy emocje po zwycięstwie opadną, wszyscy przypomną sobie, jak trudno się grało w kolejkach, w których Francuz pauzował z powodu kontuzji.
***
Pozostałe istotne dla układu sił w czołówce Premier League spotkania, poza jednym, skończyły się w stu procentach planowo. Liverpool miał nie dać szans Brighton – nie dał. Chelsea miała bez ceregieli pogonić ze Stamford Bridge Newcastle – mimo straty szybkiego gola, pogoniła. Wpadkę zaliczył jednak po raz trzeci z rzędu Tottenham. Dziś w meczu z Watfordem Koguty znów wyglądały przeciętnie, a kij w szprychy wsadził im dodatkowo Davinson Sanchez. Kolumbijczyk potraktował łokciem rozpędzonego rywala i zaliczył zjazd do zajezdni już w 52. minucie. Tottenham więc, choć Watford nie wyglądał na najpewniejszego w obronie rywala, raz jeszcze pożegnał się z dwoma ligowymi punktami. I… wrócił do top 6, bo porażkę 0:1 z Leicester zanotowało wyprzedzające go Burnley.
***
Z istotnych dla kibiców reprezentacji informacji:
– Grzegorz Krychowiak u Alana Pardew jest już nawet nie pierwszym środkowym pomocnikiem do wejścia. Po kontuzji Barry’ego jeszcze w pierwszej połowie, na murawie pojawił się bowiem inny gracz drugiej linii – Claudio Yacob.
– Łukasz Fabiański jak zwykle zaliczył cały mecz w bramce Swansea, ale nie będzie go wspominał tak dobrze, jak spotkania z Chelsea, gdy wybronił wszystko poza jednym, jedynym strzałem Rudigera. Dziś na trzy uderzenia wpuścił do siatki dwa. Ale też można go za oba rozgrzeszyć – i Diouf, i Shaqiri strzelali z bardzo dogodnych pozycji.
***
Komplet wyników:
Chelsea – Newcastle 3:1
Brighton – Liverpool 1:5
Everton – Huddersfield 2:0
Leicester – Burnley 1:0
Stoke – Swansea 2:1
Watford – Tottenham 1:1
West Brom – Crystal Palace 0:0
Arsenal – Manchester United 1:3