Język polski jest językiem pięknym, ale wymagającym jak brawurowa gra na wiolonczeli piłą tarczową, przez co mało praktycznym. Oczywiście możemy być dumni z deklinacji, wyjątków, niewytłumaczalnego dla obcokrajowca podziału na “u” i “ó”, a nade wszystko możliwości wyrażenia wszystkich dostępnych człowiekowi emocji jednym wulgaryzmem. Kto odczuwa jednak ukłucie zazdrości, że urodzony w kraju anglojęzycznym z miejsca został wyposażony w narzędzie, które pozwoli mu porozumiewać się z połową ludzkości, ma ku temu prawo.
Minusy niech nie przesłonią nam jednak plusów. Wszystko równoważy możliwość czytania Stanisława Lema w oryginale. Nie wiem jak w innych krajach radzą sobie z bladawcami, betryzacją, długoniami, sepulkami, synorpanami, graszakami, trzepcami, murkwiami, nędziołami i setkami innych neologizmów, ale wiem, że my nie musimy się o to martwić.
Nie wiedziałem jednak, że Lema interesował futbol, w dodatku nie na poziomie powierzchownym, a więc kopnięcia piłki w prawo lub lewo, tylko dogłębnym, podejmującym palące tematy wadliwych mechanizmów naszej dyscypliny. Oczywiście, jak zawsze u mistrza, wszystko zostało zawoalowane piętrową metaforą, na dodatek wszyte dla zmyłki w osnowę science-fiction, ale wciąż są to aluzje dla wprawnego oka czytelne.
Ile bowiem klubów piłkarskich w Polsce wciąż charakteryzuje zapis 116 311 dziennika Wrzechświta Tichego, kapitana żeglugi gwiezdnej:
WCZORAJ OKAZAŁO SIĘ, ŻE ZAGINĘŁA KARTKA Z ZAPISANYM CELEM PODRÓŻY. SZKODA, BO LECIMY JUŻ COŚ 36. ROK.
Lem nie zatrzymuje się jednak na zauważaniu, że wiele klubów nie ma określonej tożsamości i kierunku, przez co dryfuje. Nokautuje unikanie odpowiedzialności, zwalanie winy, brak konsekwencji w obsadzaniu kluczowych stanowisk, małostkowość, kierowanie się własnymi interesami a nie interesem klubu, nepotyzm, życzeniowe myślenie, zawierzanie przypadkowi, lenistwo, specjalizację w montowaniu klapek na oczy, nawet w sytuacji, gdy już wszyscy widzą, że grunt pali się pod nogami:
“PĘDZIMY WZDŁUŻ SPOREJ MGŁAWICY; CIOTKA BARBARELLA WYWRÓŻYŁA, DOMOWYM SPOSOBEM, DALSZĄ NASZĄ TRAJEKTORIĘ Z FUSÓW KAWOWYCH”.
“OBOK NAS LECI METEOR, NA KTÓRYM KTOŚ SIEDZI. NA RAZIE UDAJĘ, ŻE GO NIE WIDZĘ”.
“WIECZOREM, W SALONIE, PODCZAS WYSTĘPÓW CIOTKI MELANII, WYBUCHNĄŁ NAGLE DZIAD. KAZAŁEM CEMENTOWAĆ. BYŁ TO Z MEJ STRONY CZYSTY ODRUCH. NIE ODWOŁAŁEM ROZKAZU, BY NIE PODAĆ W WĄTPLIWOŚĆ KAPITAŃSKIEGO AUTORYTETU. BARDZO MI BRAKUJE DZIADA”.
“ARABEUSZ MÓWIŁ MI DZIŚ, JAK TO ZAWSZE ŻYWIŁ CICHĄ NADZIEJĘ, ŻE GWIAZDY MAJĄ TYLKO JEDNĄ STRONĘ, TĘ ZWRÓCONĄ DO NAS, A Z DRUGIEJ SĄ TYLKO ZAKURZONE STELAŻE I SZNURY”.
Gdy piłkarz się pomyli, każdy kibic ma jego błąd jak na talerzu. Może go sobie odtworzyć z dziesięciu kamer, puścić w slow motion, zatrzymać na stopklatce. A teraz odpowiedz mi na jedno pytanie, czytelniku:
Gdy działacz popełni błąd, czy możesz odtworzyć go z dziesięciu kamer, puścić w slow motion, zatrzymać na stopklatce?
Nie, zazwyczaj gabinet zmienia się w labirynt Minotaura, dotrzeć do prawdy jest diabelnie trudno, a na każdym zakręcie znajdziesz ołtarzyk ofiarny z czekającym do zarżnięcia kozłem ofiarnym. Świetnie ujął to Marek Papszun, trener pukającego do bram Ekstraklasy Rakowa, w dzisiejszym wywiadzie z Mateuszem Rokuszewskim: Opowiadałem już w Przeglądzie o Chorwacie, którego ściągnęli mi działacze bez mojej wiedzy w Legionovii. Szkoda chłopaka, ale nawet na niego nie spojrzałem. To anormalna sytuacja. Gdy słyszę, że to się dzieje na najwyższym poziomie, to ręce opadają. A później to głowa trenera leci jako pierwsza.
W gabinecie, w przeciwieństwie do szatni, można puścić korzenie, można urobić sobie ludzi, można zdobyć pozycję i na niej się okopać – by tak rzec – nie strzelając bramek. Jeśli brakuje nam narzędzi do faktycznej oceny gry zawodników, to co powiedzieć jeśli chodzi o narzędzia oceny działaczy w twoim klubie?
Ile masz twardych danych, a ile mgły?
“Piłka Nożna” z tego tygodnia, tekst “Borussia straciła oko” autorstwa Tomka Urbana. Historia straty roku BVB, czyli przenosin superskauta Svena Mislintata z Dortmundu do Arsenalu. Mislintat grał pierwsze skrzypce przy całej odbudowie Borussii, ze szczególnym uwzględnieniem charakteru mistrzów wyszukiwania perełek. W większym stopniu stał za wyszukaniem takiej jedenastki: Langerak – Piszczek, Hummels, Subotić, Grosskreutz – Kagawa, Bender, Gundogan, Błasczykowski – Lewandowski, Barrios. Zarobił dla Borussii krocie, miał większy udział w tytułach niż piłkarze z pierwszych stron gazet. Teraz odchodzi do Anglii, a Tomek mądrze pisze:
“Przenosiny Mislintata są zwiastunem nadejścia nowej ery. Do niedawna Anglicy podbierali Niemcom tylko najzdolniejszych piłkarzy, lekką ręką wydając na nich dziesiątki milionów euro. Potem zaczęli ściągać trenerów, i to nie tylko tych z najwyższej półki, jak Jurgen Klopp czy Pep Guardiola, ale też z drugiego ialbo i trzeciego szeregu, że wspomnę tylko o Davidzie Wagnerze czy Danielu Farke. Teraz sięgają jeszcze głębiej. Kupują know-how w najczystszej postaci. Sięgają po ludzi, dzięki którym Bundesliga, mimo relatywnie niewielkich nakładów finansowych, radziła sobie jako tako z krezusami z Anglii. W czasach, gdy ceny za piłkarzy sięgają absurdalnych wymiarów, rynek musi się nie co przeorientować. Klub zaczynają dostrzegać, że zamiast wydawać setki milionów na mięśnie i kości, lepiej wydać grosze na mózgi i oczy”.
W Bundeslidze mają specjalistów, którzy dzięki swojej wiedzy potrafili niwelować różnicę finansową między klubami niemieckimi a angielskimi. Co robią więc Anglicy? Kupują też tych specjalistów.
Dysproporcja w zarobkach i wartości rynkowej jest nieprawdopodobna, choć – jak kapitalnie wskazał Tomek – mówimy o mózgach i oczach. Futbol pod tym względem stoi na głowie: choć w szatni najważniejszy jest trener, rekordy transferowe biją przenosiny zawodnika, nie szkoleniowca, nie mówiąc o zarobkach. A przecież trener też nie jest osiową postacią klubu, tylko człowiekiem, który – jak powiedział mi Mariusz Pawlak – musi mieć duże auto, by w każdej chwili być gotowym do spakowania się. To nie on nadaje klubowi tożsamość, to nie on podejmuje najważniejsze decyzje o kierunku, w którym zmierza klub.
W zeszłym tygodniu odwiedziłem Miedź Legnica, o którym w Polsce panowała (panuje?) opinia, że coś tam nie gra, skoro mają spore pieniądze, a rok w rok nie udaje im się awansować. Ale jak przyjedziesz i się porozglądasz zauważysz, że jest to efekt głębokiego zrozumienia tego czym powinien być piłkarski klub. Owszem, mogliby zmobilizować sto procent budżetu na pierwszą drużynę i wyważyć wrota od Ekstraklasy. Ale zamiast tego pięćdziesiąt procent budżetu idzie na innowacyjne szkolenie młodych, własne szkoły, bursę i milion pobocznych inicjatyw społecznych, które w pełni oddają zasadę “Klub jest dla ludzi, a nie dla piłkarzy”. Jeśli ktoś sprawdzał tylko tabele 90minut.pl, to jak nic pomyślał – stagnacja. A tymczasem tam rok w rok wzorcowo wzmacniano struktury.
Nie mam żadnych wątpliwości, że choć Martyny Pajączek nie ma na Transfermarkcie, tak żaden piłkarz Miedzi nie jest wart ułamka tego, co ona mogłaby wnieść gdzie indziej po transferze. Najbardziej błyskotliwy piłkarz nie da tyle klubowi, ile wzorowa organizacja, cierpliwość, zapał, pracowitość, kreatywność, umiejętność wyszukiwania ludzi o podobnie skutecznym pakiecie umiejętności, a potem zarządzanie nimi.
Takie transfery nie zdarzają się w naszym środowisku, Pajączek jest mocno związana z klubem i regionem, ale tak samo związany był Mislintat. Być może ta rewolucja w pewnym momencie dotrze i do nas.
To, że piłkarz, odtwórca roli, na rynku jest wart więcej, niż ten, kto pociąga za sznurki, jestem błędem w systemie – błędem, który można wykorzystać.
Jestem pewien, że kto trzeźwym okiem spojrzy na swoje kadry, zastanowi się czy tu i tam nie wkradła się rutyna, a na koniec dojdzie do wniosku, że za milion złotych, który kosztuje nieudany transfer zawodnika, można by w słabsze miejsca sprowadzić najzdolniejszych działaczy – także z innych branż – poprawiając nie jakość boiskową, a jakość kluczowych decyzji o klubie, wygra.
Wygra. porzucając na dobre mentalność z zapisu 116 318 Wszechświta Tichego:
“NIEPOKOI MNIE JEGO MŁODSZY BRAT. ÓSMY ROK STOI U MNIE W PRZEDPOKOJU, Z WYCIĄGNIĘTYMI PRZED SIEBIE PALCAMI WSKAZUJĄCYMI. NAJPIERW MACHINALNIE, A POTEM Z NAWYKU ZACZĄŁEM WIESZAĆ NA NIM PALTO I KAPELUSZ. MOŻE SOBIE PRZYNAJMNIEJ POWIEDZIEĆ, ŻE JEST Z NIEGO JAKIŚ POŻYTEK”.
***
Swoją drogą, żaden pisarz nigdy nie otrzymał większego komplementu od kolegi po fachu niż Lem. Komplement tej rangi, rzecz jasna, nie powstał celowo, a jest wynikiem zazdrości pomieszanej z odrobiną strachu.
“Lem jest najprawdopodobniej wieloosobowym komitetem, a nie pojedynczym osobnikiem, gdyż pisze wieloma stylami i raz zna niektóre obce języki, a raz nie – dąży do zdobycia monopolistycznej pozycji pozwalającej kontrolować opinię poprzez artykuły pedagogiczne, stanowiąc zagrożenie dla całej naszej dziedziny science fiction z jej swobodną wymianą poglądów i myśli. (…). Byłoby bardzo groźne dla naszej dziedziny, gdyby się okazało, że znaczna część naszej krytyki, prac naukowych i wydawnictw jest całkowicie podległa jakiejś anonimowej grupie z Krakowa”.
Philip K.Dick w jednym z listów do FBI wysłanych w latach 72-74. Zainteresowanych odsyłam do tekstu “Lema nie ma?” Wojciecha Orlińskiego.
***
Na deser mam dla was archiwalny felieton Krzysztofa Mętraka o Dariuszu Dziekanowskim. Jaki morał płynie z kariery Dziekana, murowanego faworyta do prestiżowej nagrody – mimo licznej i mocnej konkurencji – największego zmarnowanego talentu polskiej piłki? Kwiecień 1993, “Piłka Nożna”.
WIECZNY TALENT
Ze szpalt prasy sportowej na dobre zniknęło nazwisko Dariusza Dziekanowskiego, a nowy idol warszawskich kibiców Wojciech Kowalczyk pozwolił sobie a publiczną uwagę, iż najwięcej rokujący nadziei futbolista dekady, nie znalazłby miejsca w warszawskiej legii. Andrzej Strejlau w drukowanym na łamach “Piłki Nożnej” skorowidzu reprezentantów łagodnie podsumował, że ten przystojny młodzian chciał grać w piłkę tylko swoim talentem. Można to zrozumieć brutalnie, że DD z własnej winy zwichnął sobie karierę. Bardziej wyrozumiali (i sam zainteresowany) dodadzą, iż jeśli tak się stało, to przyczyniły się do tego władze futbolowe, które przeszkodziły w wyjeździe do Włoch w najbardziej dogodnym momencie. Tam zaś odnalazłby motywację do gry, którą wraz z upływem czasu tracił, pogrążając się w przeciętności. Błyszczał tylko na chwilę, gdy zaczynał występy w swoich kolejnych, nowych klubach. W każdym z nich miał”wejście smoka”, strzelał bramki jak na zawołanie, po czym szybko tracił werwę. Kolejne doświadczenia nie uczyły niczego.
Złośłlwi – a tych nie brakuje – odpowiedzą, że DD to dziś pół zgorzkniały playboy, a na dodatek z lekka obrażony na wszystko i wszystkich, o czym świadczą przypadkowe wywiady, jakich jeszcze udziela. Pokryte to jest pokostem wybujałej pewności siebie, której piłkarzowi nigdy nie brakowało. I która zawsze przeszkadzała mu w obiektywnej, zdrowej samoocenie.
Kto tylko wąchał kiedyś boisko musi przyznać, że Dziekanowski miał wszelkie dane, by zostać wybitnym graczem. Dysponował przede wszystkim bajecznym, jak na nasze warunki, wyszkoleniem technicznym. Dzisiejszy gwiazdor Kowalczyk zapewne nigdy nie osiągnie tego poziomu umiejętności czysto piłkarskich. Wcale to oczywiście nie znaczy, że nie zrobi większej kariery, jeśli tylko skupi się na niej i zdoła wykorzystać własne “instynkty”. Bo Dziekanowski szedł tam, gdzie opór zdawał się najmniejszy, a myślami zbyt często “przebywał” poza placem gry. To przede wszystkim sprawiło, że spaprał swoją szansę. A przecież stać go było na nadzwyczajne zagrania, miał wielką swobodę w operowaniu piłką i zmysł do gry kombinacyjnej. I choć doskwierał mu wrodzony brak szybkości, zawsze był w stanie to pokryć piłkarską inteligencją. Jego wielbiciele powiedzą, że być może nadawał się do czasów, kiedy królowała rzemieślnicza sprawność, a zamiast artystów tułali się po boiskach toporni kopiści, że nie mógł rozwinąć skrzydeł w sytuacji, gdy indywidualną inwencję zastąpiła “dyscyplina taktyczna” i “realizacja planu”, a trenerzy na równi z wyszkoleniem zaczęli cenić “wybieganie”. Ale inni szybko wezmą górę i zarzucą artyście brak zaangzżowania, agresywności, waleczności, serca do gry.
Z biegiem lat Dziekanowski z coraz większym trudem wytrzymywał wyczerpujący fizycznie trening, zatracił pasję, uchylał się od odpowiedzialności, pozbywając się łatwo piłki i unikając bezpośrednich starć. Nie na darmo w połowie lat 80 poczęło krążyć powiedzonko “panienka Dziekanowska”, bo rozeźleni kibice zauważyli brak męskości, twardości i ognia w jego grze. Jednym słowem, przez długie okresy zawodnik ten uprawiał pasywny “futbol – alibi”, na dodatek nie zdając sobie z tego sprawy. Brak mu było wytrwałości, uporu, konsekwencji, czyli tego, co np. uczyniło z Laty wybitnego piłkarza. Bo Latę na futbolowy Olimp przywiodły nie umiejętności, a charakter. Dzięki niemu znalazł swoje ważne miejsce w reprezentacji i potrafił poderwać ją do lotu w chwilach zwątpienia i zagrożeń.
Dziekanowski w drużynie narodowej przechodził jakby obok gry, nawet wtedy, gdy bardzo się starał. Nie stał się więc ani jej głównym strategiem, ani dyrygentem, ani liderem. Dostosowywał się do wydarzeń. I choć trenerzy o tym wiedzieli, przecież ciężko im było zrezygnować z piłkarza, który… przewyższał umiejętnościami innych. Tylko dlatego DD doczekał się 62 występów w teamie reprezentacyjnym, przy czym ostatnie odbywały się przy akompaniamencie hałaśliwej krytyki. Na to ktoś powie, że Dziekanowski strzelił w tych meczach 19 bramek i rzeczywiście, to spore osiągnięcie. Tyle, że większość wbił różnym słabeuszom (Grecja 9, Turcja 3, Finlandia 2, Malta, Indie, Zjednoczone Emiraty Arabskie), a tylko jedną, niezapomnianą Włochom. Na ogół zawodził w najważniejszych meczach i istotnych dla rozwoju sytaacji momentach.
Można zresztą pociągnąć z innej beczki. Otóż jeśli zawodnik reprezentuje określoną, wysoką klasę, to staje się”zerem” dla środków masowego przekazu. Prasa i telewizja ma decydujący wpływ na stworzenie jego publicznego wizerunku, a więc pośrednio i na jego karierę. Ktoś, kto tego nie docenia, tylko traci i tarci. Wizerunek Dziekanowskiego – lekkoducha, modnego przystojniaka, bywalca dyskotek, dysponującego pieniędzmi – w gruncie rzeczy nie przysparzał mu sympatii w szerszych kręgach. Złoci chłopcy i zabawowicze muszą stale potwierdzać swoje możliwości, inaczej łatwo stają się obiektem – często najzwyczajniej zawistnych – żartów i złośliwostek. Dziekanowski całkiem niesłusznie przypisał dziennikarzom całą winę za swój publiczny “image”, stąd to całe napięcie między prasą a nim. Zżymał się i srożył, nie zdając sobie sprawy, że dziennikarze w gruncie rzeczy wyrażają tylko opinie większości kibiców. Dy już jego talent skisł we własnej samoadoracji, udzielił kilku wywiadów, w których zagrał rolę”nawróconego grzesznika”. Niewiele to już pomagało.
Z całej biografii piłkarskiej DD wynika pewien morał. Otóż ludzie dorośli wiedzą, że słabości człowieka bywają silniejsze od jego woli, przyzwyczajenia stają się drugą naturą. Hart ducha, wytrwałość, samozaparcie, konsekwencja, tymi cechami nie wszyscy ludzie są obdzieleni dostatecznie. Co więcej, skłonny jestem sądzić, że ci szczególnie utalentowani, są nimi obdarowani mniej łaskawie. Człek zdolny, wybijający się, szybko odnosi sukcesy. Początkowo wszystko mu się udaje. Stępia to instynkt samozachowawczy i obniża próg woli stałego doskonalenia się. Jeśli coś łatwo przychodzi, to rodzi się złudzenie, że tak będzie zawsze. A potem, nagle taki oso, niepostrzeżenie dla samego siebie, przechodzi na zawsze do kategorii wiecznych, niezrealizowanych talentów.
Leszek Milewski
Napisz autorowi, że fajne cytaty, a teraz mógłby napisać coś swojego
Fot. Stanisław Lem w roku 1966, zdjęcie udostępnione Wiki przez Wojciecha Zemka, sekretarza autora.