– Kurek, Kubiak, Drzyzga. To są starzy wyjadacze, którzy chcieli zrobić kadrę pod siebie. To mi się nie podobało i od początku głośno o tym mówiłem. Każdemu z nich mogę to powiedzieć prosto w oczy. W razie czego, czekam tylko na kontrargumenty „face to face” – mówi Andrzej Grzyb, najbardziej znany obecnie polski menadżer na siatkarskim rynku, prowadzący m.in. interesy Wilfredo Leona. Namówiliśmy go na dłuższą rozmowę jednak nie tylko w związku z ostatnim przewrotem w reprezentacji. Jak siatkarska menadżerka wygląda od kulis? Jak robiono pierwsze duże deale z udziałem polskich zawodników? Który z nich był największą marudą? Dlaczego Mariusz Wlazły nigdy nie wyjechał z Polski? No i dlaczego również w siatkówce menadżer to dla wielu cwaniaczek? Zapraszamy.
***
Perypetie związane z Wilfredo Leonem, załatwienie paszportu i pozwolenia na grę dla Polski, mocno podbiły pana nazwisko w branży?
Oczywiście. Leon jest przecież – jak to ktoś dobrze określił – Messim siatkówki.
Strzał życia?
Wiadomo, każdy kto obraca się w jego towarzystwie zyskuje, ale łączy nas wzajemna relacja trwająca już od 2011 roku. Bo nie ukrywajmy, mnóstwo zrobiłem i wciąż mnóstwo robię w jego kierunku. Teraz wygląda to bardzo dobrze, ale pamiętajmy, że jest to efekt naszej pracy na rynku kubańskim, a to było ryzyko. Człowiek inwestował przecież w podróże, hotele, ściąganie ludzi. To nie musiało się udać. W mojej rodzinie nazywamy to statystyką, bo nic nigdy nie wychodzi na sto procent. W siatkówce mówi się, że przyjęcie na poziomie 40-45 proc. jest dobre. Jeżeli też tylu zawodników zostaje nam z inwestycji, też jest to dobry wynik.
Z Wilfredo Leonem
Paszportowy serial trwał długo. Mocno irytowała pana postawa Polskiego Związku Piłki Siatkowej, który chyba nie zawsze wykazywał taką determinację, jakiej pan oczekiwał?
Akurat sprawa paszportu trwała krótko, bo udało mi się załatwić go od marca do czerwca. To, co było w naszej gestii, czyli paszport, dowód osobisty i meldunek, załatwiliśmy szybko. I co ciekawe, pomagali nam w tym politycy od prawicy do lewicy. Natomiast bierność związku w innych działaniach rzeczywiście była irytująca. Gdyby jeszcze była to taka zwykła bierność wynikająca z braku wiedzy, ale ja od początku prowadziłem wiele rozmów z władzami związku. Informowałem o wszystkim, dlatego to mnie bolało. Niby chcieli mieć Leona jak najszybciej, ale jak trzeba było machnąć palcem, to niestety długo nim nie machnęli.
To prawda, że Rosjanie też chcieli zaproponować mu paszport?
To w ogóle była śmieszna sytuacja. Zaprosiłem akurat ówczesnego prezesa Pawła Papke na obiad z moim prawnikiem we Wrocławiu. Zjedliśmy, po wszystkim wsiadamy do mojego samochodu i w tym momencie dzwoni prezes rosyjskiej federacji Stanislaw Szewczenko. Miałem akurat na głośnomówiącym: „Cześć Andrzej, tak myślałem, że może byśmy dali rosyjski paszport Leonowi?”. Popatrzyłem tylko na siedzącego obok Papke i powiedziałem: „Stach, no trochę się spóźniłeś, bo właśnie załatwiamy ten temat dla Polski”. Chociaż u nich sprawy obywatelstwa i przepchnięcia tego w FIVB zostałyby pewnie załatwione w trzy sekundy.
Ma pan jakieś obawy związane z debiutem Leona w naszej kadrze? Nie jest żadną tajemnicą, że niektórzy zawodnicy się na to krzywią. Tak samo niektórzy kibice. Ludzie są podzieleni.
Proszę popatrzeć na internet. Sam mało tam zaglądam, ale jak jest gdzieś słupek poparcia dla Leona, to zawsze sprawdzam. I to poparcie – jeśli chodzi o kibiców – nie schodzi poniżej 90 proc. Druga sprawa, jak go przyjmie drużyna. Dla mnie to jednak bardzo proste. Oczywiście może na niego krzywo patrzeć jeden czy drugi przyjmujący, bo to jednak automatyczna blokada jednego miejsca, ale jeżeli on wyjdzie na plac i zrobi dobrą robotę dla całej drużyny, to nie oszukujmy się, u reszty będzie miał poparcie. Jeden się na niego obrazi, a kilkunastu go poprze. Tego więc bym się nie obawiał. Tym bardziej, że liczę na zmianę pokoleniową. Do kadry wejdzie grupa Szalpuka, Śliwki, zniknie trochę tego cwaniactwa i to będzie inna drużyna.
Cwaniactwa?
Chodzi mi o Kurka, Kubiaka, Drzyzgę. To są starzy wyjadacze, którzy chcieli zrobić kadrę pod siebie. To mi się nie podobało i od początku głośno o tym mówiłem. Każdemu z nich mogę to powiedzieć prosto w oczy. W razie czego, czekam tylko na kontrargumenty „face to face”.
Kilka miesięcy temu nieźle przeczołgał pan w mediach Georgesa Matijasevica, czyli menadżera Michała Kubiaka, Fabiana Drzyzgi i Dawida Konarskiego. Podtrzymuje pan swoje zdanie, że negatywnie wpłynął na swoich zawodników, co mogło odbić się na atmosferze w kadrze w czasie mistrzostwach Europy? („Chłopaki trzymający się w jednej grupie menedżerskiej rządzili kadrą, dzieląc ją na grupy, zamiast spawać. Są zblazowani przez Georgesa Matijasevicia” – za sport.pl)
Zdecydowanie nie. Moja wypowiedź została przekręcona.
Więc?
To wyłącznie zawodnicy odpowiadają za złą atmosferze w drużynie. Kubiak, który złapał piękny kontrakt w Japonii, narobił po prostu wody z mózgu Drzyzdze i Konarskiemu, co odbiło się później na wynikach reprezentacji.
Fabian Drzyzga przechodząc do przeciętnego Olympiakosu Pireus raczej nie podpisał kontraktu życia.
Przez Kubiaka poprzewracało mu się w głowie, bo przecież miał oferty z Turcji i Włoch. Ale zawyżał kwoty, przez co został na lodzie i trzeba było szukać czegokolwiek. Ja, znając rynek grecki, na pewno nie dałbym tam swojego zawodnika. I nie tyle ze względów sportowych, co dlatego, że tam po prostu nie płacą. W Grecji wypłaca się pobory do grudnia, a od stycznia – kiedy mija okres transferowy – mówią tylko: „My ci nie płacimy. Chcesz to idź do sądu, albo dograj sezon, a my ci będziemy kapać”. Nawet Paweł Zagumny przeżywał to samo i wytrzymał tam tylko jeden sezon. A wracając do Drzyzgi, bardzo go żałuję, bo bardzo cenię go jako rozgrywającego i uważam, że to niewykorzystany talent. Po prostu nie znalazł się trener, który chwyciłby go za gardło i poprowadził odpowiednią ręką. Szkoda, że poszedł do słabej ligi.
Krytykuje pan Michała Kubiaka, a przecież jeszcze kilka lat temu był on pana zawodnikiem. Wasze rozstanie było burzliwe, dlatego można to różnie odbierać. Jakie łączą was teraz relacje?
Jeżeli chodzi o relacje czysto ludzkie, to kiedy się widzimy, zawsze jest „dzień dobry, cześć”. Moja wypowiedź o nim i grupie reprezentantów była wypowiedzą czysto sportową, bo bardzo nie spodobało mi się – a wiem to od innych zawodników – że rozbijali drużynę od środka. Taki był fakt. Nie wiem, czy Michał obraził się na mnie za to, bo nie rozmawialiśmy jeszcze, ale jeżeli ma do mnie pretensje, to ja zawsze mówię: „Proszę bardzo, poproszę kontrargumenty”.
Pana zdaniem istnieje rzeczywistość reprezentacyjna bez tych zawodników? Na pewno możemy sobie pozwolić na odstawienie takich nazwisk?
Ja nie mówię, że taki Kubiak nie może grać w reprezentacji, ale na nim świat się nie kończy. Uważam, że po jego zachowaniu na Euro powinno się go pozbawić praw kapitana, ponieważ stąd też brało się wiele problemów. O ile oczywiście w ogóle on się w tej kadrze znajdzie. Moim zdaniem Michał nie jest zawodnikiem, który pociągnie drużynę na olimpiadzie, bo to nie jest ten typ gracza. Tutaj trzeba stawiać na innych zawodników, wyższych, silniejszych, mocniejszych, on nadaje się najwyżej na doskonałego zmiennika, bo jest techniczny. Tym bardziej, że obraz reprezentacji trochę się teraz zmieni. Do drużyny będzie wchodzić młode pokolenie, przyjdzie też Leon.
Porozmawiajmy teraz o pana pracy, bo raczej niewiele mówi się o menadżerach siatkarskich. Ktoś kiedyś powiedział, że menadżer to trzeci najlepszy zawód na świecie po piłkarzu i żonie piłkarza. Siatkówkę da się porównać pod pewnymi względami do piłki, czy finansowa przepaść jest jednak zbyt duża?
Różnica na pewno jest spora, bo roczne kontrakty gwiazd dochodzą w siatkówce do miliona euro, a w piłce są one wielomilionowe. Ale jeżeli chodzi o sam system działania, jest on praktycznie jednakowy i to obojętnie czy mówimy o piłce, siatkówce, koszykówce czy hokeju.
„Pseudobiznesmeni”, „cwaniaczki” – taka opinia ciągnie się za niektórymi menadżerami piłkarskimi. W siatkówce też jest taki hejt?
Menadżerowie są tak traktowani w każdej dyscyplinie. Ja sam jednak poruszam się w tym środowisku nie tylko jako menadżer, ale przede wszystkim jako fachowiec, bo pełniłem w życiu wiele różnych funkcji. Z wykształcenia jestem także trenerem, byłem prezesem, dyrektorem szkoły sportowej, wykładowcą i być może dlatego jest mi lżej rozmawiać z prezesami klubów i trenerami. Mimo, że bardzo często mnie nie lubią, ale taki to zawód. Muszą jednak odnosić się do mnie z szacunkiem, bo mogę ich zagiąć w każdym siatkarskim elemencie. Wielu z nich nie ma takiego doświadczenia jak ja. Ale niestety wśród menadżerów zdarzają się też ludzie przypadkowi. Tacy, którzy nigdy nie mieli do czynienia z siatkówką, ale wyczuli boom na dyscyplinę. A że znali akurat jakiś język, to zaczęli przypinać się do zawodników. I być może stąd taka opinia.
Ilu mamy obecnie w Polsce menadżerów siatkarskich? Takich, którzy uczynili z tego dochodowy biznes.
Licencję menadżerską ma u nas 35 osób, ale tych liczących się jest może dwunastu.
Czuje się pan dziś najlepszym polskim menadżerem na rynku?
Na pewno czuję, że mam największe doświadczenie, bo działam w branży już prawie trzydzieści lat. Wprowadzam już do biznesu mojego syna, ale działamy na tym polu zupełnie inaczej niż pozostali. Przede wszystkim otwieramy nowe kierunki. Kiedyś otwierałem dla nas Rosję, Kubę i kraje arabskie, a teraz zamierzamy z synem szukać siatkarzy nawet w Afryce. My po prostu nie przebieramy nogami w miejscu, gdzie inni menadżerowie działają na zasadzie „biorę procent i dziękuję”. Oczywiście musimy trochę zaryzykować i polatać po świece, ale korzyści mogą być znaczące.
Z Kubankami Reglą Torres i Mirey Louis
Ile rocznie wydaje pan na same podróże?
Nigdy tego nie liczyłem. Policzyłem za to, że w ciągu miesiąca bywam w domu od siedem do dziesięciu dni, a w tym miesiącu w ogóle tylko trzy. Resztę czasu spędzam praktycznie w samolocie.
W piłce menadżerem numer jeden jest Jorge Mendes. A w siatce kto jest największy?
Siatkówka nie ma takiego odpowiednika, chociaż oczywiście są sylwetki, które najdłużej utrzymują się na rynku. Kimś takim jest na przykład Włoch Donato Saltini, który swojego czasu prowadził też naszą Małgorzatę Glinkę. On też siedzi w tym fachu ze trzydzieści lat i rzeczywiście podpisywał największe kontrakty jeśli chodzi o zawodniczki. W męskiej siatkówce numerem jeden był Luca Novi. Teraz z kolei na rynek weszło wielu Serbów. Działają bardzo skutecznie, aczkolwiek dość brutalnymi metodami. Sami sobie przycinają gałęzie na których siedzą. I jak ktoś zrobi taki numer, jak ostatnio Georges Matijasević z Resovią i Jastrzębiem, to po prostu te kluby już się od takich odcinają. Typowo jugolskie działanie (Matijasević doprowadził do zerwania ważnych kontraktów Johna Perrina i Kevina Tillie, żeby ci mogli podpisać nowe, wyższe umowy w Chinach – red.).
Krytykuje pan człowieka, który jednak mimo wszystko ma w swojej stajni ponad setkę siatkarzy, są u niego m.in. Kevin Le Roux, Jenia Grebennikov czy Marko Ivović. A nawet trenerzy, Nikola Grbić czy Lorenzo Bernardi.
Teraz jest na topie, ale dla takich ludzi jak on, są to krótkotrwałe rzeczy.
Wróćmy do początku pana kariery menadżera, bo obrał pan dość nietypową drogę i kształcił się w Moskwie.
Wyjechałem tam w 1980 roku i zostałem dziesięć lat.
Skąd taki kierunek?
Zacząłem studia we Wrocławiu na AWF-ie, gdzie od pierwszego roku byłem w studenckim towarzystwie naukowym. Na drugim roku zostałem już jego szefem i właśnie wtedy dostałem propozycję półrocznego stażu w Moskwie. Ale kiedy w przeddzień wyjazdu przyjechałem odebrać paszport, to okazało się, że ministerstwo wysłało mnie nie na staż, tylko na… studia. I z sześciu miesięcy zrobiło się dziesięć lat. Najpierw były studia, potem staż, wreszcie doktorat w katedrze gier zespołowych moskiewskiego Instytutu Kultury Fizycznej. Za granicą poznałem też swoją żonę, z którą pobrałem się w 1984 roku.
Artystka baletowa.
Tak jest, po szkole Teatru Bolszoj.
Jak więc pan na nią trafił?
Przypadek. Kolega, który ze mną studiował – też Polak – miał dziewczynę, siatkarkę Dinama Moskwa. Jej drużyna miała akurat zgrupowanie w jednym z hoteli i pojechałem tam razem z nim. W tym samym czasie odbywał się tam występ artystyczny z udziałem mojej obecnej żony. Okazało się, że dziewczyna kolegi wcześniej leżała razem z nią w jednej sali w szpitalu, takim specjalnym, przystosowanym m.in. dla sportowców i artystów. W taki właśnie sposób się poznaliśmy i później już poszło.
Jak menadżerka wyglądała na początku lat 90., tuż po zmianach ustrojowych? Nie było trochę tak, że to trenerzy byli w pewnym sensie menadżerami? Wielu z nich po prostu ciągnęło zawodników za sobą.
Menadżerki w ogóle wtedy nie było. Sam zaczynałem, kiedy pod koniec lat 80. co pewien czas przyjeżdżałem do kraju. Najpierw zaczęli zgłaszać się do mnie trenerzy Stali Mielec, która grała wtedy jeszcze w ekstraklasie i po znajomości sprowadziłem im kilka dziewczyn z Omska. Później wprowadziłem dwóch graczy do Resovii i pomagałem też trenerowi Wspaniałemu, który prowadził wówczas Płomień Milowice. Ale to wszystko nie odbywało się jeszcze profesjonalnie, bardziej na zasadzie znajomości, bo znałem praktycznie wszystkich trenerów w Rosji. Przez tyle lat miałem okazję być tam przecież na wszystkich turniejach ligowych i międzynarodowych. Kiedy jednak już na dobre wróciłem do Polski, najpierw zostałem prezesem okręgowego związku w Rzeszowie. Później jako pracownik PZPS-u założyłem i byłem dyrektorem Szkoły Mistrzostwa Sportowego, ale w 1999 r. – praktycznie z dnia na dzień – postanowiono przenieść ją do Spały. Nie mogłem się na to zgodzić, no więc trzeba było coś ze sobą zrobić. A ponieważ znałem wszystkich siatkarzy i siatkarki, to poszedłem już na poważnie w menadżerkę.
Jak zmieniła się branża w momencie, kiedy na przełomie wieku wybuchł boom na siatkówkę w Polsce?
Większe zainteresowanie zaczęło pojawiać się, kiedy reprezentacja juniorów Ireneusza Mazura wygrała mistrzostwo świata i Europy. Były wywiady w telewizji, powoli zaczęło się to kręcić, a jak już w pierwszej kolejce Ligi Światowej w 1998 roku wygraliśmy z Rosją na wyjeździe, to już w ogóle była fantastyka. Wszystko tak naprawdę zaczęło się właśnie od Ligi Światowej. Nagle na reprezentację przychodziły pełne hale w Opolu i Spodku. Ówczesny prezes związku Janusz Biesiada to zauważył i zaczął robić wokół tego marketing. To dzięki niemu to wszystko rozkwitło. A jak doszły do tego jeszcze wyniki, to menadżerowie pomalutku zaczęli chodzić koło graczy.
Pan jako pierwszy zaczął też wysyłać naszych siatkarzy do Rosji.
I jechali tam od nas topowi zawodnicy: zaczął Robert Prygiel, później był Łukasz Kadziewicz, Piotr Gabrych i kolejni. Nie było żadnego wciskania, tylko brało się tych z najwyższej półki. Zawodnicy jednak musieli mi uwierzyć, bo przecież kto wtedy szedł na Rosję? Nikt. Co najwyżej to do nas sprowadzało się zawodników za grosze. Wtedy w Polsce nikt nie znał jednak rosyjskich realiów. Nikt nie miał informacji, że do rosyjskiej siatkówki wchodzi Gazprom i inne państwowe spółki. I po roku pobytu Prygla – który opowiadał, jakim to miodem opływa Rosja – zawodnicy zaczęli już sami się do mnie ustawiać w kolejce.
Z wystrojonymi: Łukaszem Kadziewiczem i Robertem Pryglem w Surgucie
Jaka była jego reakcja na ofertę z leżącego na Syberii Surgutu? Opowiadał mi kiedyś, że był przerażony, kiedy zobaczył na mapie, gdzie to jest.
Ale dowiedział się też, jaka kasa wchodzi w grę. I to netto.
Czyli?
Z tego co pamiętam, pierwszy kontrakt miał na 100 tys. dolarów. Czyli mniej więcej trzy razy więcej niż płacono wtedy w Polsce. Plus jeszcze zapewnienie mieszkania, całych warunków socjalnych dla rodziny. A jak jeszcze zamontował tam talerz z Polsatem, gdzie miał dostęp do polskich kanałów, to już w ogóle był szczęśliwy. Poza tym Robert szybko złapał język, dobrze się odnalazł.
W siarczystych mrozach też się odnalazł?
Tam panował taki system, że zawodnicy nie dostawali samochodów. Dostawali szoferów. Samochód czekał więc rozgrzany pod domem przed treningiem, a po zajęciach czekał rozgrzany pod halą. Prezes klubu i trener w jednej osobie – czyli Rafael Chabibulin – stwierdził po prostu, że jak zawodnikowi dupa zmarznie w aucie zanim dojedzie na trening, albo jeszcze nie daj Bóg jak będzie zgrzany po treningu, to on cały czas nie będzie miał pół drużyny. Tak więc warunki były tam naprawdę bardzo dobre.
Drobny “poczęstunek” ze słynnym Giennadijem Szypulinem, byłym trenerem reprezentacji Rosji i wieloletnim szkoleniowcem Biełogorje Biełgorod
Robert Prygiel tak mi kiedyś opowiadał: „Grałem w życiu na różnych kontraktach, niektóre miały po 20 stron, milion zabezpieczeń, a i tak często nie dostawałem pełnych kwot albo czekałem na nie bardzo długo. A w Rosji wystarczyło podpisanie jakiegoś kajetu, ściśnięcie sobie dłoni i jak byłem wobec nich w porządku, to zawsze dostawałem 100 proc. wynagrodzenia, a czasami nawet niespodziewane premie”. Tak tam jest?
Do tej pory zresztą. Rosjanie po prostu zdają sobie sprawę, że kluby muszą dbać o to, żeby płacić zawodnikom. Podam panu przykład: jak wyjeżdża z polskiej ligi Włoszka, bo nie zapłacili jej w Warszawie, to ona nie mówi później, że nie wypłacili jej kasy w Warszawie, tylko w Polsce. W związku z czym kolejne już nie będą chciałby tam przyjeżdżać. W przypadku Rosjan jest tak samo. Oni wiedzą, jak trudno jest ściągnąć do nich zawodnika. Dlatego też często przepłacają, wykładając 30-50 proc. więcej niż w innych krajach. Jeśli chodzi o problemy z kontraktami, miałem tam tylko jeden taki przypadek, kiedy drugie podejściu do Gazpromu Surgut miał Łukasz Kadziewicz. Podpisaliśmy umowę na dwa lata, ale po roku przyszedł na trenera Płamen Konstantinow i chciał wziąć swoich Bułgarów. No i w zasadzie z dnia na dzień powiedzieli nam, że Kadziewicz nie ma miejsca. Mimo że mieliśmy ważny kontrakt. To był jedyny raz, kiedy nie wypłacili pieniędzy, ale oddałem temat do sądu w Moskwie. Trochę to trwało, ale sprawę wygrałem i pieniądze odzyskaliśmy.
A jak wyglądają negocjacje z najbogatszym Zenitem Kazań?
Z głównym szefem, czyli prezesem, nawet się nie spotykamy. Struktura klubu jest taka, że transferami zajmuje się wiceprezes o imieniu Ilham, którego katarskie nazwisko jest nie do wypowiedzenia (chodzi o Rahmatullina – red.). On zresztą zajmuje się także transferami w żeńskiej drużynie Dinama Kazań. To z nim ustala się wszystkie warunki, trener Władimir Alekno mówi tylko, czy chce zawodnika, czy nie. Jeśli chce, Ilham idzie do głównego wodza z Gazpromu, a tamten błogosławi, albo nie błogosławi. Mniej więcej tak to wygląda, chociaż wiadomo, że w przypadku takiego zawodnika jak Leon, to oni wychodzą z propozycjami żeby go zatrzymać.
Kilka miesięcy temu po internecie krążyła lista dziesięciu najlepiej opłacanych zawodników świata. Na pierwszym miejscu wymieniany był właśnie Wilfredo Leon. 1,4 mln dolarów to prawdziwa kwota?
Nie możemy ujawniać szczegółów.
Jakie były najbardziej nietypowe negocjacje w pana karierze?
Nic szczególnego. Natomiast zdarza się, że zawodnicy bardzo marudzą. Tutaj przykładem może być Piotr Gabrych, kiedy przechodził do Odincowa. Tak już miał, że chociaż wszystko było ustalone, on cały czas chciał coś zmieniać w umowach. Już wcześniej uczulił mnie na to prezes z Sosnowca, gdzie wcześniej grał. No więc mam już zaakceptowany kontrakt przez Rosjan, daję mu do podpisu, a on na to: „A wiesz, ja to bym chyba jeszcze to zmienił”. Znając jego charakter odpowiedziałem, że żaden problem, oczywiście, zgadzam się. „To może jeszcze to?”. „Dobra!”. Po prostu w ogóle z nim nie dyskutowałem, aż w pewnym momencie on sam dziwnie się na mnie patrzył. Na koniec powiedziałem mu tylko, żeby dzień później przyniósł mi spisane wszystkie swoje uwagi, a ja je przepchnę u Ruskich. I trwało to tydzień! Ale i tak nic mi nie przyniósł, tylko w końcu sam go przycisnąłem, że musi podpisać, bo trzeba już wysyłać umowę. I podpisał. Bez żadnych zmian…
Łukasz Kadziewicz to dla pana szczególny klient?
Tak, bo Łukasz był bardzo egzotyczny.
Dobre określenie.
Co by nie narozrabiał, wszystko było z uśmiechem na ustach, z miną niewiniątka. Ale co ważne, nic nie ukrywał. Większość zawodników, kiedy zawali, próbuje szukać winnych. A Łukasz zawsze mówił z otwartą przyłbicą: „Tak, zapierdzieliłem sprawę”. Zapierdzielił to zapierdzielił, trzeba było więc szukać rozwiązania. I się szukało. Nie będę ukrywał, było kilka krytycznych momentów w naszej współpracy. Zawsze starałem się jednak mu pomagać. A bywały różne tematy: alkohol, hazard, zmiany żon, narzeczonych itd. Zresztą nie ukrywa tego w swojej książce. To wszystko odbijało się przecież na boisku.
To prawda, że po tylu latach wciąż zwraca się do pana na „pan”.
Trzyma się tego, a ja tego nie neguję. Też mówię tak do wielu osób, mimo że z wieloma piłem wódkę. Ale z przejściem na „ty” nie miałbym problemu. Andrzej Niemczyk nauczył mnie kiedyś, że nie jest ważne, jak ktoś się do ciebie zwraca, tylko czy ciebie szanuje. A to się wyczuwa. W menadżerce miałem tylko jedną sytuację, kiedy jeden z moich byłych uczniów zaczął się spoufalać i wykorzystywać to w nieelegancki sposób. No to powiedziałem mu, że wracamy do tytułu pana doktora dyrektora.
Na koniec chciałbym jeszcze zapytać, dlaczego tak naprawdę Mariusz Wlazły nigdy nie wyjechał z Polski? Był czas, że mógł przebierać w najlepszych ofertach.
Wiąże nas z Mariuszem umowa, ale jednostronna. To znaczy, że dotyczy tylko zagranicy, a więc de facto nigdy się nie zrealizowała. Mieliśmy dla niego dużo propozycji, ale po pierwsze, Mariusz jest bardzo rodzinnym człowiekiem. Dla niego najważniejsze są tematy rodzinne, przyszłość w Bełchatowie, fundacja. To nie jest facet, który rzuca się na jakiś jednorazowy kontrakt.
Tylko o to chodziło?
On też doskonale zdaje sobie sprawę, jakie ma zdrowie. I docenia, że Bełchatów nigdy go nie wykorzystywał. Klub zawsze był w stosunku do niego fair, jak coś szwankowało ze zdrowiem, nigdy nie było, że kazali mu zagrać. Najpierw go leczyli, a on później oddawał im to swoją grą. Nic więc dziwnego, że chce zostać po skończeniu kariery w Bełchatowie. Mariusz to facet z klasą. Każdy ma inne priorytety i za to go szanuję.
Był kiedyś temat jego transferu do Kazania?
Zenitu akurat nie było. Były natomiast inne opcje rosyjskie, tureckie i arabskie, gdzie spokojnie mógłby zarabiać dużo większe pieniądze. Szczególnie, gdyby zdecydował się wyjechać od razu po mistrzostwach świata. Wtedy niebotycznie można było windować kontrakty dla niego.
A gdyby teraz zadzwonił do pana i powiedział: „Andrzej, załatw”.
Z jego nazwiskiem załatwiłbym bez problemu. Teraz jest starszy, nie gra już w reprezentacji, ale i tak na pewno mógłby zarobić dużo więcej niż w Polsce. Tylko pytanie, po co?
ROZMAWIAŁ RAFAŁ BIEŃKOWSKI
Fot. archiwum prywatne