Wielu sportowców może powiedzieć, że miało kiedyś sezon marzeń. Taki szczególny, w którym wychodziło więcej niż zwykle: co strzał, to bramka, co podanie, to asysta, co mecz, to wygrana. Później po latach przy piwie można powiedzieć „no, wtedy to była forma…”. Tie Domi może tak wspominać sezon 1997/1998. Tłukł się wtedy na tafli aż 32 razy i tylko czterokrotnie zebrał bęcki.
Pewnie niektórzy z was dziwią się, dlaczego wyskakujemy z tekstem o gościu, który nigdy nic dużego nie wygrał i skończył z graniem już ponad dziesięć lat temu. Okazja do przypomnienia jego „dokonań” jest jednak przednia, bo w tym tygodniu wypada dokładnie 100. rocznica powstania NHL. A ponieważ o historii najlepszej hokejowej ligi świata i jej asach pokroju Wayne’a Gretzky’ego napisano już wiele opasłych tomów, my skupimy się na jednym z największych bad boysów. Człowieku, którego licznik bijatyk zatrzymał się na rekordowej liczbie 338, a jedną z jego ofiar był nawet nasz Krzysio Oliwa.
Można o nim powiedzieć – prawdziwy chłopiec z ferajny. Tym bardziej, że jego ulubionym filmem są właśnie „Chłopcy z ferajny” Martina Scorsese.
Tercja pierwsza: Samuelsson prawie wypada z… łyżew
Kto wie, może jego zawadiacki charakter to wina bałkańskiej krwi, bo z pochodzenia jest Albańczykiem (Tie to skrót od Tahir). Jego rodzice wyjechali z ojczyzny po zakończeniu drugiej wojny światowej i uznali, że życie na nowo układać chcą sobie właśnie w Kanadzie. Osiedli z Belle River w Ontario, gdzie po pewnym czasie udało im się nawet otworzyć własny interes – niewielką restaurację. Stanęli na nogi, wkrótce pojawiły się też dzieci.
Tie urodził się 1 listopada 1969 roku. Niby w Dzień Wszystkich Świętych, ale do świętoszka było mu daleko. Nawet pomimo tego, że na podwórku od zawsze należał do mikrusów. Nosiło go, dlatego na początku trenował soccer i baseball. – Bardzo łatwo się nudził. Dzięki Bogu, że poszedł w sport, bo nie wiem co zrobiłby z taką ilością energii – mówiła po latach jego siostra Trish.
Pierwszy raz zagrał w hokeja po ukończeniu 10 lat. Wkręcił się jednak na tyle, że powoli zaczął piąć się w lokalnych młodzieżowych drużynach, najpierw w C, a następnie B Junior Hockey League. Ręka swędziała go od zawsze. W połowie lat 80. – kiedy był już zawodnikiem Windsor Bulldogs – spędził na ławce kar 346 min. Kiedy na tafli robiło się gorąco, walił tam jak w dym. Gdy trafił później do występujących w Ontario Hockey League Peterborough Petes i udzielił pierwszego dłuższego, poważnego wywiadu, po wszystkim poprosił dziennikarza, żeby ten koniecznie napisał tylko w artykule, że „nie jest żadnym głupkiem”. Lubił się bić, ale nie chciał być brany za półgłówka. Bo za rękoczynami szły też dobre statystyki punktowe, co nie umknęło później zresztą uwadze największych klubów.
NHL zgłosiła się po prawoskrzydłowego w 1988 roku, kiedy w drugiej rundzie draftu wybrali go włodarze Toronto Maple Leafs. W ich barwach zadebiutował w sezonie 1989/1990 w meczu przeciwko Detroit Red Wings. U progu zawodowej kariery miejsca w Toronto długo jednak nie zagrzał, bo raptem po dwóch spotkaniach został wytransferowany do New York Rangers, gdzie występował do sezonu 1992/1993. Do dziś wspomina, że transfer – o którym dowiedział się od prezesa klubu dopiero po przyklepaniu dealu – wyszedł mu na dobre.
W tym czasie wielokrotnie prowokował wielu znanych zadymiarzy, chociażby wyższego o prawie 20 centymetrów Boba Proberta z Red Wings. W Rangers do pionu nie postawił go nawet słynny Mark Messier, ale ponieważ był ostry, powoli liczyć zaczynali się z nim gracze w całej lidze. Domi nigdy nie był materiałem na gwiazdę pierwszej wielkości, ale nadrabiał to przygotowaniem fizycznym. Na zajęcia z trenerem personalnym chodził ponoć nawet sześć razy w tygodniu i tak oto narodził się gladiator o wzroście 173 cm. Jego zdradliwe, krótkie rączki, niejednemu zrobiły krzywdę.
W Nowym Jorku grał jednak coraz mniej, dlatego kolejne trzy lata spędził w Winnipeg Jets i tam kibice też go uwielbiali. Tak wyglądał bilans jego walk w sezonie 1993/1994. Warto zwrócić uwagę na średnią wygranych bójek – imponujące 60 proc.
Jego najsłynniejsza bójka miała jednak miejsce w 1995 roku, już po powrocie do Toronto Maple Leafs. Nowa-stara ekipa mierzyła się akurat ze starą – New York Rangers. To wydarzenie przeszło do historii NHL i do dziś uznawane jest za jedno z najbardziej skandalicznych.
Napisaliśmy „bójka”, ale tak po prawdzie całe zajście niewiele miało z nią wspólnego. Kiedy akcja toczyła się pod bramką nowojorczyków, Domi, znajdując się blisko Szweda Ulfa Samuelssona, z zaskoczenia sieknął mu z lewej ręki, a ten złożył się dosłownie jak domek z kart. Zanim zebrano go z tafli, minęło sporo czasu.
Tie został za to zdyskwalifikowany aż na osiem meczów, bo władze ligi zupełnie nie potraktowały tego jak zwykłej bójki. Gdyby porównać to do działań wojennych, Domi strzelił rywalowi z plecy, a to nie przejdzie nawet w NHL. Jak opisywał kilka dni po meczu „New York Times”, Domi tłumaczył się, że wcześniej trzykrotnie miał zaczepiać go sam Samuelsson mówiąc: „No chodź laleczko, bijmy się!”. W sumie to nawet dziwne, że porywczy Tie musiał czekać aż na trzecią zachętę.
Tak czy inaczej, po tym brudnym nokaucie został znienawidzony przez wielu graczy i kibiców. W lidze jeszcze bardziej modne stało się hasło „ubić Domiego”. A on? Tylko się uśmiechał. I czekał.
Tercja druga: Kibic miał pecha
Jak z czasów swojej kariery zapamiętał go nasz Mariusz Czerkawski?
– Najbardziej utkwiła mi w pamięci sytuacja, kiedy siedział na ławce kar i zaczepił go jeden z kibiców. I na nieszczęście dla niego pękła ścianka oddzielająca trybuny od zawodników, przez co wpadł na ławkę. A Domi już wiedział co z nim zrobić. Fan musiał niestety przyjął parę tzw. uppercutów, czyli strzałów z dołu, prosto na szczękę. Jak widać, nie warto wchodzić do biura Domiego bez pukania… – śmieje się w rozmowie z Weszło najlepszy polski hokeista w historii.
Ale żeby być precyzyjnym, wcześniej Domi z tym swoim wrednym uśmieszkiem na twarzy oblał wspomnianego kibica wodą z bidonu.
Czerkawski pod koniec swojej kariery – w sezonie 2005/2006 – trafił zresztą do Toronto, a więc przez chwilę był nawet jego kumplem z drużyny.
– Dobrze go wspominam, chociaż wiadomo, że lepiej było grać z nim w jednej drużynie, niż w przeciwnej. Przyjazny, wprowadzał fajną atmosferę w zespole. Pamiętam, że był też bardzo pewny siebie i wydawało mu się, że jest o wiele lepszy technicznie, niż był w rzeczywistości. Zawsze chciał grać w przewagach, uważał, że ma świetne podania, kiwkę, trochę z niego żartowano, że chciał być finezyjnym zawodnikiem, ale niestety nie miał do tego kwalifikacji. Od zawsze bardziej kojarzony był więc jako twardziel. Jaki był poza lodowiskiem? Wygadany, trochę złotousty, bo na wszystko miał komentarz, zawsze wszystko musiał wiedzieć, chciał brać udział we wszystkim, co się dzieje. Tym bardziej, że Toronto to było jego akwarium. W mieście go uwielbiano, zawsze miał dużo znajomości wśród polityków, celebrytów, poważnych biznesmenów. Miał kolegów z prywatnymi jetami i limuzynami, które go woziły – wspomina „Mario”.
A burdy?
– Rzeźników w NHL było wielu, ale on był oczywiście w wadze ciężkiej. Mimo że był niski i nie wyglądał na jakiegoś mordercę, jak chociażby Donald Brashear (277 walk – red.). Domi miał jednak niesamowity balans ciała, taką „niską grawitację”, przez co był niesamowicie ciężki do pokonania – dodaje były hokeista. – Kiedy grałem przeciwko niemu, zawsze wiedzieliśmy, że to twardziel i trzeba być gotowym na jego wejścia przy bandzie. Największy problem mieli ci, którzy musieli z nim walczyć, czyli inni ochroniarze. Bo bardziej technicznym, finezyjnym zawodnikom, raczej nic nie groziło z jego strony. Ja sam na szczęście też nie musiałem nigdy przekonać się o jego sile. Znałem go zresztą już wcześniej poprzez Szweda Matsa Sundina, który był jego przyjacielem i byliśmy wspólnie na jego ślubie. Dlatego po latach, nawet jak graliśmy w innych drużynach, traktowaliśmy się raczej po przyjacielsku: klepnęliśmy się, wymienialiśmy kilka zdań. Ja byłem więc akurat w nieco uprzywilejowanej sytuacji. Ale już od Krzyśka Oliwy, który musiał się z nim mierzyć, miałby pan pewnie inny komentarz.
Z Oliwą, czyli naszym jedynym zdobywcą Pucharu Stanleya, pierwszy raz tłukł się w sezonie 1997/1998 i zamieszanie zakończyło się remisem. Polak uchodził w NHL za jednego z większych twardzieli – stoczył przez wszystkie lata 210 walk – ale w kolejnych trzech bijatykach z Domim został jednak uznany za przegranego.
Ale Oliwa w jednym go przebija. W sezonie 1997/1998 wziął udział w aż 47 bójkach.
Tercja trzecia: Jaki ojciec, taki syn?
Jeśli chodzi o kwestie czysto sportowe, Kanadyjczyk nigdy nie wygrał nic znaczącego. Rozegrał wprawdzie blisko sto meczów w play-off, ale do finałów nigdy nie dobił. Karierę zakończył w 2006 roku z bilansem 1020 rozegranych spotkań, 104 goli, 141 asyst, a więc 245 punktów.
W jego przypadku ważniejsze są jednak inne klasyfikacje. Jest trzecim graczem w historii NHL pod względem liczby minut na ławce kar. Przez szesnaście sezonów jego tyłek przesiedział tam dokładnie 3515 minut. Bardziej od niego zasiedzieli się tam jedynie słynny Tiger Williams (3966) i Dale Hunter (3565). Ale w klasyfikacji największej liczby bójek już wygrywa. Tak wygląda ranking wszechczasów.
Można więc śmiało powiedzieć, że był dobrym hokeistą, ale karierę zrobił na swojej specjalizacji. Po zakończeniu kariery był regularnie zapraszany do telewizji, współpracował z wieloma firmami, wziął nawet udział w telewizyjnym show „Battle of the Blades”, gdzie śmigał w figurówkach. Zajmował się też działalnością charytatywną, a w 2015 roku wydał biografię „Shift Work”.
– Szczerze mówiąc, nikt nigdy nie kazał mi się bić. Zawsze robiłem to dla zespołu i kumpli z drużyny – mówił podczas promocji książki Tie, który stał się jednym z symboli szczytowych czasów tzw. ochroniarzy w NHL.
– Często mówiło się, czy takie rzeczy powinny się dziać, czy nie, bo jednak hokej miał być bardziej otwarty i przyciągać młodzież. Ale ludziom to cały czas się podoba – mówi Mariusz Czerkawski. – Chociaż trzeba przyznać, że dziś jest już inaczej. To nie lata 90., które były pod tym względem niebywałą dekadą. Wtedy oprócz takich zawodników jak Wayne Gretzky, Mark Messier czy Steve Yzerman, byli też właśnie tacy jak Domi, o których mówi się do dzisiaj. Teraz oczywiście są takie gwiazdy jak Sidney Crosby, Aleksander Owieczkin, ale to już nie to samo. A już na pewno nie ma tak jak w końcówce lat 80., kiedy potrafiły rzucać się na siebie całe drużyny, a zawodnicy niekiedy wpadali nawet na trybuny i prali się z kibicami. To się skończyło, bo wprowadzono ogromne kary finansowe, zaostrzono też przepisy, żeby nie było już takiej wolnej amerykanki. Teraz na lodzie nie musi być już tylu policjantów.
Ale rodzinne tradycje są pielęgnowane. 22-letni Max, czyli syn Domiego, od trzech sezonów jest graczem Arizona Coyotes. Jak na razie stoczył jedenaście bójek, z czego wygrał cztery. Podczas ubiegłorocznej zadymy z zawodnikiem Calgary Flames Garnetem Hathawayem złamał sobie nawet rękę. Aha, no i strzelił do dzisiaj 29 goli.
RAFAŁ BIEŃKOWSKI
***
Statystyki mordobić pochodzą z dropyourgloves.com.