Reklama

„Houston, mamy problem”, czyli filmowy finał Wojciecha Fibaka

Rafal Bienkowski

Autor:Rafal Bienkowski

18 listopada 2017, 11:32 • 9 min czytania 4 komentarze

– Gdy serwowałem przy stanie 5:3 i prowadzeniu 30:15, czyli będąc dwie piłki od meczu, w mojej ulubionej rakiecie pękła struna. A kiedyś nie było tak, że miało się dziesięć identycznych rakiet, każda była inna, każda była trochę inaczej naciągnięta. To w ogóle coś niepojętego: gram mecz życia, zostały mi dwa punkty, a przy wymianie pęka struna i w konsekwencji przegrywam – mówi Wojciech Fibak, wspominając słynny singlowy finał masters rozegrany w 1976 roku. Trwający turniej ATP World Tour Finals to dobry moment, żeby przypomnieć kulisy jednego z najsłynniejszych meczów w historii polskiego tenisa. Jak został on zapamiętany przez samego bohatera, a jak przez tych, którzy śledzili go z perspektywy gierkowskiej Polski? Oddaliśmy im głos.

„Houston, mamy problem”, czyli filmowy finał Wojciecha Fibaka

13 grudnia to w Polsce parszywa data, ale w historii naszego tenisa jedna z najwspanialszych. To właśnie tego dnia w Houston Wojciech Fibak wystąpił w finale masters singla, wówczas rozgrywanego pod nazwą Masters Grand Prix. Przegrał z Hiszpanem Manuelem Orantesem, ale przez blisko czterdzieści lat żaden polski tenisista nawet nie zbliżył się do tego wyczynu. Przebiła go dopiero Agnieszka Radwańska wygrywając w 2015 roku WTA Finals w Singapurze.

– Po tych wszystkich latach jedynym pocieszeniem jest dla mnie właśnie to, że Agnieszka wygrała najszczęśliwszy masters w historii. Bo gdyby raz jeszcze powtórzyć tamten turniej, pewnie już by się jej nie udało. Przegrała dwa mecze w grupie, ale kolejne wyniki ułożyły się dla niej cudownie. To był scenariusz najszczęśliwszy ze szczęśliwych, jak z loterii. A mój był chyba najczarniejszy, jaki tylko można sobie wyobrazić – mówi w rozmowie z Weszło Fibak.

No to przypomnijmy sobie ten czarny scenariusz.

Najgorsza rola w karierze Kirka Douglasa

Reklama

1976, to był jego rok. Na przestrzeni całego sezonu wygrał łącznie dziesięć turniejów: trzy singlowe i aż siedem deblowych, w tym prestiżowy WCT World Doubles w parze z Niemcem Karlem Meilerem. Wysoka pozycja w rankingu zapewniła mu jednak również występ w grudniowym Masters Grand Prix w Stanach Zjednoczonych, gdzie tradycyjnie zapraszano ośmiu najlepszych singlistów sezonu.

Fibak trafił do grupy B, gdzie jego przeciwnikami byli Amerykanie Eddie Dibbs i Roscoe Tanner oraz przede wszystkim Hiszpan Manuel Orantes, czyli gość, który raptem rok wcześniej wygrał wielkoszlemowy US Open lejąc w finale 3:0 samego Jimmy’ego Connorsa. Polak pokonał go jednak w pierwszej fazie imprezy 2:0, podobnie jak Dibbs’a. Z Tannerem przegrał, ale i tak zdołał przebić się do półfinału. Tam czekał na niego Argentyńczyk Guillermo Vilas. Mecz koszmar. Fibak pewnie wygrał dwa pierwsze sety, ale rywal wyrównał i potrzebna była piąta partia. 8:6 wygrał ją jednak 24-latek z Poznania. Maraton.

Los chciał, że w finale znów musiał zmierzyć się z Orantesem. Kiedy wychodzili na kort hali w Houston – z racji nawierzchni i wyniku meczu grupowego – minimalnym faworytem wydawał się być Fibak.

*

Co działo się w tym momencie w Polsce? Konsternacja, bo partia zezwoliła na transmisję na żywo. Tak wspomina tamtą noc Tomasz Tomaszewski, ekspert tenisowy Polsatu Sport:

– Byłem wtedy jeszcze studentem na SGPiS (dzisiejsza Szkoła Główna Handlowa – red.). O transmisji w telewizji dowiedziałem się w ostatniej chwili. Wielka atrakcja, bo wtedy nadawano tylko dwa kanały. To były jeszcze szare czasy Gierka, dlatego wszystko co zachodnie, było dla nas, młodych, czymś niesamowitym. A tutaj nagle Houston, Teksas! Pamiętam dokładnie: mecz komentowali legendarny amerykański dziennikarz tenisa Bud Collins i dawny zawodnik, a potem działacz tenisowy Donald Dell. Collins miał polskie korzenie, dlatego rozpoczął transmisję mówiąc po polsku, oczywiście z amerykańskim akcentem, „witam Polskę”. To było coś niezwykłego. Z kolei w polskiej telewizji mecz komentował mój ojciec Bohdan Tomaszewski. To była jeszcze zupełnie inna telewizja, dlatego w tle cały czas było słychać amerykański komentarz i na to właśnie nakładały się słowa ojca ze studia. Ale to nadawało jeszcze większej dramaturgii – opowiada.

Reklama

*

Zanim jeszcze widzowie w kraju dobrze nastroili swoje odbiorniki, Wojciech Fibak wygrał już pierwszego seta 7:5. Przestój w drugim pozwolił Orantesowi wprawdzie wyrównać, ale trzecia partia to już demolka – 6:0 dla Polaka. W czwartym secie wciąż trwało oprawianie Hiszpana, bo było już 4:1. I to wtedy właśnie doszło do kuriozalnej sytuacji, która stała się legendą. Kibice tenisa doskonale znają tę historię, ale nie sposób jej nie przypomnieć.

Kiedy wydawało się już, że wszystko było pozamiatane, jeden z dziennikarzy podszedł do siedzącego na trybunach aktora Kirka Douglasa i poprosił go o komentarz. Gwiazdor Hollywood powiedział wtedy, że zwycięzca jest już praktycznie znany, ale… Ta krótka wymiana zdań (coś nie do pomyślenia podczas wciąż trwającego meczu) była słyszana w całej hali, jak wspomina nasz tenisista, aktora pokazano też na telebimie.

– To mi przeszkodziło. Gdyby nie zabrał głosu i nie puścili tego wywiadu na żywo na ekranach, to Orantes pewnie już by się nie podniósł. Przegrał dziesięć gemów z rzędu, a w hali to rozpacz. Atmosfera była już dla niego tak deprymująca, że chciał schodzić z kortu. Ale ten Douglas pobudził go swoją wypowiedzią – mówi nam Wojciech Fibak. – Później oczywiście rozmawiałem z nim o tym, bo go znałem, podobnie jak i syna Michaela. Ale cóż, wszyscy myśleli, że to już koniec meczu. Mam jeszcze gazetki ATP, w których redaktorzy i tenisiści sugerowali nawet, że powinienem zaskarżyć organizatorów, bo nie powinni do czegoś takiego dopuścić. Bo czasami takie zewnętrzne rzeczy zmieniają wszystko. Przecież gdyby nie deszcz, to taki Goran Ivanisevic nigdy nie wygrałby Wimbledonu. Ale to była akurat natura, a w moim przypadku ludzka ingerencja. No ale się stało.

Fibak podkreśla jednak, że większą rolę odegrał mimo wszystko bardzo ciężki półfinał, który czuł w kościach. Kiedy bowiem on tłukł się z Vilasem przez pięć setów, Orantes swój półfinał wygrał gładziutko w trzech partiach. Nieszczęściem naszego tenisisty było to, że był to jedyny raz, kiedy półfinały masters singla grano właśnie do trzech wygranych setów. Dziś wprost nazywa to głupotą, nonsensem.

Po latach przypomina mu się jeszcze jedna ważna dla wyniku scena.

– Gdy serwowałem przy stanie 5:3 i prowadzeniu 30:15, czyli będąc dwie piłki od meczu, w mojej ulubionej rakiecie pękła struna. A kiedyś nie było tak, że miało się dziesięć identycznych, każda była inna, każda była trochę inaczej naciągnięta. I zamiast zrobić się 40:15, bo mogłem ten punkt spokojnie wygrać, zrobiło się po 30:30. To w ogóle coś niepojętego: gram mecz życia, zostały mi dwa punkty, a przy wymianie pęka struna, przez co muszę stosować inną taktykę i w konsekwencji przegrywam – wzdycha.

Zwycięstwo odleciało też przez katowicki Spodek?

Fibak przyznaje dziś, że wtedy w Houston, mając na horyzoncie tak gigantyczny sukces, po części nie wytrzymał też presji, oczekiwań. Jak mówi, gdziekolwiek nie pojechał grać – obojętne czy w Buenos Aires, Sydney czy Toronto – zawsze witała go kilkudziesięcioosobowa grupka rodaków, a jego deblowego partnera Holendra Toma Okkera – co najwyżej delegacja z ambasady.

– Ta Polska cały czas nade mną wisiała, więc sam też często myślałem, jak moja gra jest tam postrzegana. To było dla mnie ważne, dlatego zawsze też starałem się być ambasadorem i przedstawiać Polaków jako ludzi obytych, europejskich. Mówiłem, że to nie jest żadna cepelia, że ludzie w naszym kraju nie biegają w strojach ludowych po ulicach, tylko że mamy kino Wajdy, teatr Grotowskiego, że Gombrowicz, że Mrożek. Przez te wszystkie lata zawsze przedstawiałem Polskę jako kraj ludzi światłych. I wtedy w Teksasie też miałem świadomość, dla kogo gram. To na pewno był jakiś ciężar, że cała Polska to oglądała – dodaje.

*

Kiedy zdruzgotany Fibak schodził do szatni, w kraju i tak wybuchł tenisowy szał.

Tomasz Tomaszewski: – Potem nagle tenis stał się u nas sportem szalenie popularnym. Można powiedzieć, że trafił pod strzechy. Grano w Olsztynie, Lublinie, Tomaszowie Mazowieckim, na prowincji, mali chłopcy zaczynali grać w tenisa odbijając packami o ścianę. Wszyscy chcieli być Fibakiem, bo to działało niezwykle na wyobraźnię: takie ciężkie dla nas czasy, a tu Stany Zjednoczone, najlepsi zawodnicy na świecie i wśród nich Fibak. Rozpoczęła się hossa na tenisa, ale trzeba też pamiętać kontekst historyczny, bo niektóre decyzje Fibaka były nieco nie na rękę ówczesnej władzy, dlatego „Trybuna Ludu” wielokrotnie go krytykowała. Ale ludzie go kochali. Ja sam miałem trzech bohaterów swojej młodości: Fibaka w tenisie, Bońka w piłce i Bachledę w nartach.

*

Kto wie, czy zwycięstwa w masters nie pozbawiała go też po części chęć pokazania się rodakom w ojczyźnie. Chodzi o Turniej Czterech Asów, który Fibak zorganizował w listopadzie 76 roku w katowickim Spodku przy współpracy z firmą Jana Wejcherta.

– To było moim błędem. Proszę sobie tylko wyobrazić, że jest praktycznie tydzień do masters, a ja przebywam w Polsce, minus 30 stopni, biegam w kożuchu, załatwiam prywatne samoloty żeby ściągnąć m.in. Toma Okkera i Jana Kodesa, organizuję mecze na jakichś dziwnych nawierzchniach, martwię się o hotele, zaproszenia dla ludzi. Takie rzeczy robiłem, zamiast wcześniej lecieć do Teksasu lub w ogóle siedzieć na Florydzie i wypoczywać. Szaleństwo kompletne. Przed masters? Jak można? Jeszcze jak dzisiaj o tym pomyślę, to za głowę się łapię – mówi i faktycznie łapie się za głowę.

Finał WCT? To dopiero był kosmos

Na koniec spróbujmy uporządkować też jedną nieścisłość.

Przy okazji udziału Łukasza Kubota i Marcelo Melo w deblowym ATP World Tour Finals, wielokrotnie przewija się opinia, że jeśli Polak wygra, zostanie pierwszym naszym tenisistą (chodzi naturalnie o facetów) ze zwycięstwem w masters. To prawda, chociaż mająca kilka odcieni.

Fibak – który oprócz finału z Orantesem przegrał w historii masters jeszcze dwa finały w deblu, mierząc się ze słynną parą McEnroe/Fleming – dwukrotnie wygrał bowiem prestiżowy WCT World Doubles. A były to w praktyce mistrzostwa świata w grze podwójnej.

– Trzeba zrozumieć realia tamtych czasów. To był jeszcze bardziej prestiżowy turniej z uwagi na pulę nagród, która była znacznie większa. I pamiętajmy, że wtedy w deblu grali rzeczywiście najlepsi singliści. Do dziś przecież mówi się, że najlepszym deblistą był John McEnroe. To był geniusz gry podwójnej. Tak więc tamte dwa zwycięstwa w WCT dla mnie osobiście są równoznaczne z masters, a może nawet stawiam je wyżej z racji dużych pieniędzy. Złośliwi mówili zresztą, że Fibak grał lepiej tam, gdzie były większe pieniądze – uśmiecha się Tomaszewski.

Fibak: – W World Championship Tennis poziom był wtedy kosmiczny i szły za tym pieniądze. Za finał w Houston dostałem 30 tys. dolarów, Orantes 60 tys., gdzie każdy uczestnik WCT Finals w Dallas miał gwarantowane 100 tys. dolarów. Gwarantowane, a do tego jeszcze nagrody. WCT w tamtych czasach to był kosmos, absolutne marzenie dla tenisisty. Z Kubotem jednak akurat się przyjaźnię i dlatego tak tego nie podkreślam. Zawszę mówię mu tylko: „Łukaszku, przegoniłeś mnie”. A on na to: „Guru, guru, daleka droga jeszcze, ja mam 20 tytułów deblowych, a ty ponad 50. No gdzie…”.

RAFAŁ BIEŃKOWSKI

Najnowsze

Francja

Prezes amatorskiego klubu we Francji wściekły na Waldemara Kitę. “To małostkowe”

Aleksander Rachwał
2
Prezes amatorskiego klubu we Francji wściekły na Waldemara Kitę. “To małostkowe”

Inne sporty

Komentarze

4 komentarze

Loading...