Zanim jeszcze Tomasz Hajto stał się kultowym komentatorem, a już po tym, gdy przestał rozdawać karty w Bundeslidze, w jego życiu był epizod, który można byłoby określić mianem “powrót króla”. “Gianni” pograł w ŁKS-ie oraz Górniku Zabrze i choć wielu sądziło, że to odcinanie kuponów – on jak zwykle dawał z siebie wszystko. Do tego stopnia, że w ŁKS-ie bywał nawet… napastnikiem.
Zazwyczaj sposób działania był stały – gdy łodzianie desperacko potrzebowali gola w końcówce, były reprezentacyjny stoper zostawiał młodzież za plecami i leciał do przodu – czasem wykorzystując dokładny przerzut i asystując przy golach kolegów, czasem dorzucając piłki z autu, a czasem… A czasem tak, jak z Sandecją, gdy bezceremonialnie, bez napinki i bez ostrzeżenia, zapakował piłkę pod ladę wolejem z 30 metrów. Gol wprawdzie tylko honorowy, ale za to jaki. No i zwróćcie uwagę, gdzie przez całą akcję przebywał Hajto – przecież pozostający nominalnym obrońcą.
Tak, to były fajne czasy w polskiej I lidze.