Wygląda na to, że na bokserskiej giełdzie transferowej liczą się teraz głównie dwa nazwiska. W wadze ciężkiej wszyscy poważni goście chcą walczyć z Anthonym Joshuą. Z kolei dla trochę lżejszych bokserów celem numer jeden jest Conor McGregor. Z emerytury odezwał się nawet Oscar de la Hoya, który też ma ochotę zmierzyć się z Irlandczykiem. I trochę trudno się nawet dziwić: pojedynek dwóch Złotych Chłopców przyniósłby z całą pewnością górę… złota.
Wiemy, że Weszło czyta wielu naprawdę młodych ludzi. Nie popełnimy więc błędu starych komentatorów sportowych, którzy zakładają, że wszyscy pamiętają walki wielkich mistrzów sprzed lat. Otóż nie. Tym bardziej, że de la Hoya oczywiście jest jedną z legend tego sportu, ale ostatnią walkę stoczył w 2008, czyli w roku, w którym nikomu nie śniło się na przykład o wspomnianym Joshule, a mistrzami wagi ciężkiej byli Samuel Peter i Nikołaj Wałujew. Zanim mistrz olimpijski z Barcelony zakończył jednak karierę, boksował z największymi: Pacquiao, Mayweatherem, Hopkinsem, Gattim, Mosleyem, Chavezem, czy Vargasem, zdobył tytuły w sześciu kategoriach wagowych. Dopóki nie wyprzedzili go ci dwaj pierwsi, był maszynką do zarabiania grubych milionów na sprzedaży pay-per-view, w czasie 16 lat zawodowej kariery wygenerował z tego tytułu ponad 700 milionów dolarów. Trudno się dziwić, że dostał przydomek „Golden Boy”.
Co więcej, kiedy już odwiesił rękawice na kołek, wziął się na całego za robotę promotora. Co ciekawe, z powodzeniem zajmował się tym już jako czynny bokser, współorganizując na przykład gale, na których walczył z Mayweatherem i Pacquiao, czyli dekadę temu absolutnie największe wydarzenia w świecie boksu. Teraz Golden Boy Promotions to promotorski gigant, opiekujący się tłumem zawodowych pięściarzy, w tym wieloma mistrzami świata i organizujący ogromne imprezy. Czyli nic się nie zmieniło, od czasów, w których boksował: czego de la Hoya nie dotknie, zamienia się w złoto…
Mimo sukcesu w pracy za biurkiem i na setkach spotkań, ciągnie wilka do lasu. „Złoty Chłopiec” wie, co się sprzedaje i trudno się dziwić, że wymyślił powrót po latach. On za drobne jednak nie walczy, stąd pomysł starcia, które musi przynieść fortunę: z Connorem McGregorem.
Irlandzki gwiazdor UFC zadebiutował w boksie w sierpniu, w walce z Mayweatherem. Za bokserski debiut otrzymał ponad 100 milionów dolarów. Ta kwota zrobiła wrażenie na wszystkich, bez wyjątku. Jak widać, zauważył ją także de la Hoya.
– Wciąż mam to w sobie. Trenowałem w sekrecie, jestem szybszy niż kiedykolwiek i silniejszy niż kiedykolwiek. Wiem, że mogę go załatwić w ciągu dwóch rund – zapowiedział właśnie w radiowym wywiadzie. – Wrócę do boksu na to starcie. Wyzywam go na pojedynek. Dwie rundy! Tylko tyle potrzebuję.
Cóż, pojedynek 44-letniego byłego wybitnego boksera z 29-letnim wojownikiem MMA z żadnym doświadczeniem w boksie pod względem czysto sportowym nie ma oczywiście większego sensu. Ale przecież dokładnie tak samo było w lecie, kiedy McGregor boksował z Floydem Mayweatherem. Bilety sprzedały się na pniu, dekodery pay-per-view rozchodziły się jak świeże bułeczki, w sumie rozeszły się aż 4 miliony. Jednego możemy być pewni: jeśli de la Hoya naprawdę wróci z emerytury i wyjdzie do ringu z McGregorem, po raz kolejny rozpali rynek płatnych transmisji do czerwoności. A, że to bez sensu, to już zupełnie co innego…
Inna sprawa, że przed sierpniową walką McGregora z Mayweatherem, de la Hoya wielokrotnie apelował do kibiców, żeby… nie kupowali dekoderów. Obawiał się, że zainteresowanie walką niepokonanego Amerykanina z gwiazdą UFC źle wpłynie na odbiór pojedynku Giennadija Gołowkina z Canelo Alvarezem, który de la Hoya promował i sprzedawał na pay-per-view zaledwie trzy tygodnie później.
Jak to mówią: punkt widzenia zależy od punktu siedzenia.