Miałem napisać o pomyśle na nowy podział pieniędzy z praw telewizyjnych, ale ten temat nie ucieknie – zapraszam za tydzień. Dzisiaj natomiast ani słowa o futbolu – żeby nie było, że nie ostrzegałem.
*
My to jednak mamy dziejowego pecha. Amerykanie na przykład swój dzień niepodległości obchodzą 4 lipca. Jest fajnie, grill, piwko, świeci słońce, parady, kolorowe serpentyny, rodziny, muzyka. Widzieliście to na pewno na filmach. Albo spójrzcie na Francję – święto niepodległości 14 lipca, też git.
No a Polska, masz ci los, w listopadzie. Pierdolony, ponury listopad. Mroczny, zimny i deszczowy. Wieczna piździawa. Zakatarzeni ludzie, pełne prychających i kaszlących osób brudne od błota autobusy. Gdybyśmy niepodległości odzyskali w lipcu – jak pan Bóg przykazał – byłoby pięknie i radośnie. W lipcu nikt nie nosi kominiarek. W lipcu marsze wyglądają estetyczniej, bo widać uśmiechnięte twarzyczki, a nie czerwone race. W lipcu można byłoby robić wystawy tematyczne w plenerze, organizować gry dla dzieci, festyny, patriotyczne przedstawienia. Mogłyby rozstawiać się wesołe miasteczka, albo po ulicach mogliby chodzić przebrani za historyczne postaci aktorzy. W lipcu mogłoby być naprawdę super, ale nie w pierdolonym listopadzie.
99 lat temu na pytanie o to, czy chcemy niepodległość, należało powiedzieć: „oj nie, nie, nie, teraz to absolutnie nie, zgłosimy się w lipcu!”. To by było wizjonerstwo! Powiedzieć: „w listopadzie nie chcemy, bo się nie da tego świętować i za kilkadziesiąt lat będą groźne typy chodziły po ulicach”.
Czasami słyszę pytania: – A dlaczego u nas nie może być tak jak w innych krajach?
Ano dlatego – bo pogoda, bo ciemność… Dlaczego Święto Wojska Polskiego w sierpniu jest sympatyczne, a Święto Niepodległości w listopadzie niesympatyczne? Właśnie dlatego. Jak powiedziała pewna pani: taki mamy klimat.
Co oczywiście nie zmienia faktu, że dałoby się to zrobić lepiej.
Czy w Marszu Niepodległości poszło 60 tysięcy nazistów? Oczywiście, że nie. Ale czy szli w nim również imbecyle? Oczywiście, że tak. Moim zdaniem problem polega na tym, że Polska – jako państwo – nie stworzyła odpowiedniej alternatywy. Chodzi mi o to, że mam przeczucie, iż wiele osób maszeruje nie z uwagi na jakąś ideową więź z organizatorami, ale raczej mimo niechęci wobec nich. Idą, bo jest to marsz największy, a my lubimy chodzić w marszach największych, a nie najmniejszych. Idą, ponieważ się dobrze nazywa – Marsz Niepodległości, a my lubimy jak coś się dobrze nazywa. W zasadzie osoba niezorientowana w klimatach politycznych mogłaby pomyśleć, że jest to oficjalny marsz, organizowany corocznie przed państwo. Dużo ludzi, główna ulica miasta, transmisja w telewizji, brzmiąca oficjalnie nazwa…
– Idziemy na marsz 11 listopada?
– No idziemy.
I nie pada pytanie, na który, bo wiadomo na który. Marsz Niepodległości stał się monopolistą. Ale gdyby ci sami organizatorzy chcieli zorganizować marsz pod inną nazwą, innego dnia, na innej ulicy, w celu wyrażenia swoich idei, to by poszli w siedmiu.
Stąd mój apel do władz RP: zróbmy na stulecie coś godnego. Zróbmy marsz, na który zabiorę swojego pięcioletniego wówczas syna i taki, że nie będę musiał się martwić, iż podążam za głupawym transparentem. Zróbmy marsz, do którego policjanci będą się mogli dołączyć, zamiast stać w kaskach, bo też ich święto. Ja generalnie to maszeruję wyłącznie po bułki do sklepu, ale wtedy się dołączę – chociażby po to, by pokazać, że marsz bez „separatystów rasowych” czy innych „separatystów umysłowych” może być frekwencyjnym sukcesem.
Zostało 361 dni. Bardzo niewiele.
*
Przy okazji dyskusji o Marszu Niepodległości natrafiłem w internecie na tekst Wojciecha Szackiego, na portalu „Polityki”. Rzucił mi się w oczy ten fragment:
Ale, mimo wszystko, zachowanie mediów publicznych dziwi. Przez kolejne półtorej godziny w TVP Info przewinęło się z pół tuzina komentatorów, nieodmiennie zachwyconych „radosnym patriotycznym pochodem”. Do udziału w marszu kilkakrotnie zachęcali pracownicy telewizji publicznej. Taki klimat, takie czasy, gdy finansowana przez podatników telewizja umizguje się do najbrzydszych polskich tradycji. Czasy, gdy autorytet prawicy, aparatczyk PZPR Marek Król, nazywa Jedwabne „nieistotnym fragmencikiem polskiej historii”.
Rzucone na koniec, mimochodem zdanko o Jedwabnem. Aż musiałem się upewnić i na Twitterze zapytałem autora: czy uważa Jedwabne za istotny fragment polskiej historii?
Odpowiedział, że tak.
Jest to pogląd, który wyraża dość dużo inteligentnych osób, z pewnością także wiele inteligentniejszych i posiadających większą wiedzę niż ja. Mógłbym więc z góry założyć, że mają rację, ale jednak nie potrafię. Mało tego – od dawna zupełnie nie rozumiem polskiego samobiczowania się Jedwabnem, miewam wręcz wrażenie, że potrzebne było cokolwiek, czym moglibyśmy sobie przeorać plecki.
966 – Chrzest Polski. Dalej poszło. Ponad tysiąc lat historii, bitew, przeróżnych transformacji, wydarzeń kulturalnych i naukowych, wojen, powstań, rozbiorów, odkryć. Sobieski pod Wiedniem, Kopernik w Toruniu, Chopin w Żelazowej Woli, Solidarność, setki wybitnych postaci i tysiące rzeczy, które wyszły spod ich rąk. A przy tym miliony Polaków zamordowanych, miasta zrównane z ziemią, wybite pokolenia. I nagle słyszę zgorszenie, że ktoś śmiał nazwać Jedwabne – nieważne, czy ten ktoś jest gnidą, czy nie – nieistotnym fragmencikiem w polskiej historii.
W Jedwabnem doszło do okrutnego mordu, zginęło 340 Żydów. Spalili ich Polacy, wszystko wskazuje na to, że z inspiracji Niemców. Rozkazu do mordu nie wydał polski rząd, nie odbyło się głosowanie w Warszawie, w którym 87 procent osób uznało, iż należy w Jedwabnem spalić stodołę. Ot, gdzieś na prowincji doszło do straszliwego incydentu, ale trzeba mieć naprawdę dużo złej woli, by uznać go za znaczącą fragment polskiej historii. I nawet mając świadomość, że takich incydentów na Podlasiu zdarzyło się więcej.
Ile jest tych „znaczących fragmentów historii”? Może miliard, wtedy w porządku – i Jedwabne może się załapać, może nawet załapać się pijak, który w Kamieniu Pomorskim samochodem zabił sześć osób.
Naprawdę nie mogę tego pojąć. W Polsce za pomoc Żydom groziła natychmiastowa śmierć i mnóstwo Polaków to ryzyko świadomie przyjęło, z ostateczną tego konsekwencją. Wśród nagrodzonych zaszczytnym medalem „Sprawiedliwych wśród Narodów Świata” najwięcej jest właśnie Polaków. Irena Sendler przyczyniła się do uratowania 2500 żydowskich dzieci, kilkuset Żydów ocalili państwo Żabińscy tuż pod nosem Niemców w warszawskim ZOO. Takich historii, w mniejszej lub większej skali, było mnóstwo, ale Polacy pomogli setkom tysięcy Żydów. Byliśmy tym narodem, który ma największe prawo powiedzieć, że zachowywał się przyzwoicie.
I ja teraz mam czytać, że Jedwabne było istotnym fragmentem historii? Bo w jakiejś wsi – z dala od świata, bez żadnej politycznej polskiej inicjatywy, lecz z inicjatywy Niemców – grupa prymitywów dokonała mordu? Zachowajmy skalę, proszę i błagam. Zdarzają się czyny nikczemne, czasy nie były proste, dochodziło do sytuacji ohydnych. Ale polska historia pisała się w innych miejscach. Nie próbujmy jej na siłę zapaskudzić tymi…
tak, tak…
…nieistotnymi fragmencikami.
KRZYSZTOF STANOWSKI