Reklama

Jak co poniedziałek… WUJO!

redakcja

Autor:redakcja

13 listopada 2017, 11:28 • 8 min czytania 19 komentarzy

Autorem tekstu jest osoba niezwiązana z polską piłką, podobieństwo do wszelkich faktycznie istniejących osób – przypadkowe, a fabuła – fikcyjna. Tekst ma charakter żartobliwy i w żaden sposób nie ma na celu urażenia kogokolwiek.

Jak co poniedziałek… WUJO!

Zwycięski remis. Po meczu Orłów Górskiego na Wembley, w którym to Jasiu Tomaszewski stawał na głowie żeby nie wyjechać z Anglii z workiem bramek, dziennikarze wykuli taki termin. Od tego momentu co parę lat nasze drużyny klubowe i reprezentacje ugrywały „zwycięskie remisy”. Ale znacznie częściej polskie drużyny, prowadzone przez przypadkowych misiów, osiągały inny rodzaj remisów. Frajerski remis. Ostatnio taki rezultat zanotował Czester. Pojechał z grupą harcerzy na Wyspy Owcze, uczyć baranów jak się gra w piłkę. Okazało się jednak, że barany wcale nie są takie głupie, a w piłkę grają nawet lepiej od nas. Trzydzieści osiem milionów ludzi w kraju, plus kolejne dwa na emigracji. I polski Mourinho nie znalazł jedenastu chłopaków, którzy nie daliby dupy jadąc na wypizdowo z pięćdziesięcioma tysiącami mieszkańców. Pięćdziesiąt tysięcy… cały kraj ma tyle ludzi, co Zawiercie. Wiecie w której lidze gra klub z Zawiercia? Kurwa, w czwartej. Polska reprezentacja młodzieżowa, moja dawna spuścizna, ugrała frajerski remis, wyrównując po bramce w ostatniej minucie spotkania, z odpowiednikiem naszego czwartoligowca. Za moich czasów to było nie do pomyślenia. Opowiem wam o kulisach najlepszego meczu, jaki zagrała prowadzona przeze mnie młodzieżówka. Polska – Włochy, na Igrzyskach Olimpijskich w słonecznej Barcelonie.

Przed meczem motywacja była niesamowita. My opierdoliliśmy handlarzy kóz z Kuwejtu, a Makaroniarze ograli Jankesów. Było jasne, że nasz mecz będzie starciem o pierwsze miejsce w grupie. Zaraz po meczu z Kuwejtem zarządziłem naradę sztabu szkoleniowego w moim pokoju hotelowym. Naradzaliśmy się do rana, aż wymyśliliśmy plan. Ja oraz mój asystent, Janosik, postanowiliśmy się udać na trening Squadra Azzurra na przeszpiegi. Podjechaliśmy tam wypożyczonym autem. Pierwsze co nas zaskoczyło, Włosi mieli otwarty trening. Można było normalnie wejść, zobaczyć warianty taktyczne, z niczym się nie kryli. Tacy jesteście pewni siebie że macie nas w dupie, pomyślałem, to ja Wam zaraz zorganizuję treningi.

-Dobry ten Baggio, co? – zagadał do mnie Janosik.

-Ty, Pawełku, nie patrz na Baggio. Patrz na tych co zbiorą piłki po treningu, i na magazyniera, żebyśmy wiedzieli gdzie je zaniesie.

Reklama

Nie chciałem pękać przed Janosikiem, ale przyznałbym mu wtedy rację. Włosi byli mocni. Zresztą wielu członków tamtej drużyny później zrobiło wielkie kariery. Dino Baggio to najbardziej znana postać nad Wisłą, bo jakiś Misiek urządził sobie konkurs rzucania nożem na stadionie. Ale poza nim grał tam również Demetrio Albertini, przyszła legenda Milanu. Giuseppe Favalli z Lazio, Interem i Milanem zdobywał mistrzostwa kraju, puchary kraju, Ligę Mistrzów i Puchar Zdobywców Pucharów. Jeden bramkarz, Antonioli, rozegrał ponad sto meczów dla Romy, drugi – Peruzzi – bronił przed Buffonem w Juventusie przez osiem lat. Piłkarzy, którzy rozegrali dziesiątki, albo nawet setki meczów w średnich klubach z Serie A, nawet nie będę wymieniał po kolei, bo za długo by mi nad tym zeszło. Chcę tylko uzmysłowić młodszym czytelnikom, jak skurwysyńsko mocną ekipą byli Włosi. No i trener, Cesare Maldini. Wielki piłkarz, kolejna legenda Milanu, prywatnie ojciec Paola Maldiniego, niespełna dwa miesiące wcześniej poprowadził Włochów do Mistrzostwa Europy U-21. W tym upatrywałem naszej szansy na zwycięstwo. Przez wzgląd na moją osobę mieliśmy przewagę chociaż na ławce trenerskiej.

Trening się zakończył, i kiedy młodzi makaroniarze zebrali piłki i oddali magazynierowi, poszliśmy prosto za nim. Zobaczyliśmy składzik Włochów, i wtedy wydałem komendę:

-Janosik, ja forsuję zamek i biorę im wszystkie piłki, a ty skrzyknij chłopaków. Za pół godziny mają być gotowi do treningu.

-Zaraz, to nie lepiej poprzebijać im te gały? – zdziwił się Paweł.

-Ehh, ty to się, Misiu, jeszcze trochę musisz nauczyć jak chcesz w przyszłości zostać trenerem. Poprzebijasz, i co dalej? Będą musieli kupić nowe. Ale mam plan. Przyzwyczaimy ich do gry konkretnie tymi piłkami. Zwołuj naszych.

Paweł pojechał do hotelu, a ja, przy pomocy scyzoryka i paczki zapałek otworzyłem kłódkę u składziku. Włosi grali dwa treningi dziennie, my byliśmy na pierwszym, porannym a to oznaczało że miałem trzy, góra cztery godziny na przeprowadzenie całej operacji. Zapakowałem wszystkie piłki, a że było ich około trzydziestu to upchałem je po całym samochodzie, i rura na nasze boisko treningowe! Kiedy przyjechałem, kadra stała w komplecie. Janosik perfekcyjnie wywiązał się ze swojego zadania, chociaż sam nie zdążył dotrzeć na czas. Powitałem ich szerokim uśmiechem, po czym rzuciłem:

Reklama

-Panowie, dziś na treningu nie będzie biegania i innych interwałów.

Chłopcy patrzyli a siebie wzajemnie z lekkim niedowierzaniem. Jak to możliwe, że Wujo nie chce ich zapierdolić na treningu… a ja kontynuowałem.

-Powiem więcej! Dziś będzie trening z piłką! I tylko, kurwa, z piłką!

Wtedy to już wybuchła niekontrolowana radość. Trening bez przemęczania się, z tym co każdy piłkarz lubi najbardziej – kopaniem balona.

– To będzie trening z piłką przy… dupie. Bo przecież nie przy nodze.

Po tych słowach ekipa kompletnie zgłupiała. Kowal ostatni raz miał taką minę, jak go w szkole pani od matematyki brała do odpowiedzi. Nic nie rozumiał. Ja natomiast poszedłem do auta, wyciągnąłem piłeczki i zarządziłem:

-Panowie, zostawiam was na półtorej godziny. Macie na tych piłkach siedzieć, skakać po nich, obojętnie co, bylebyście ich nie kopali. Za dziewięćdziesiąt minut przychodzę z powrotem tutaj, i chcę widzieć trzydzieści pięknie wyhodowanych jaj zamiast futbolówek. Albo inaczej. Te piłki mają wyglądać jak do futbolu. Amerykańskiego! Zrozumiano? To jazda! – Krzyknąłem na odchodne, kierując się do hotelowego lobby.

Kadra stała osłupiała, ale po chwili zobaczyli że ja nie żartuję. W międzyczasie przyjechał Janosik, więc miałem z kim omówić dalszy plan gry przeciwko Włochom przy butelce szkockiej. Po półtorej godziny wróciliśmy na boisko treningowe, gdzie zastałem prawie trzydziestu chłopów siedzących na piłkach. Wyglądali jak stado pingwinów wysiadujących jaja gdzieś na Antarktydzie. Co lżejsi nawet delikatnie podskakiwali na swoich piłkach dla lepszego efektu. I naprawdę, efekty były piorunujące.

-Panowie, spisaliście się na medal. Idźcie coś zjeść, wypijcie sobie piwko do obiadu, a wieczorem trening. Będzie wasze ulubione 5-10-15! Pięć kółek sprintu, dziesięć truchtu, piętnaście minut chodu. I tak kurwa do zajebania!

Takim trenerem właśnie jestem. Wiem, kiedy ekipie dać marchewkę, a kiedy stanąć nad nią z kijem. Odwróciłem się do Janosika i powiedziałem mu:

-A my jedziemy oddać Włochom ich „piłki”.

-Jedźmy, chociaż tak szczerze Wujo, to ja dalej nie rozumiem twojego planu.

-Już ci tłumaczyłem, że jakbyśmy im poprzebijali te piłki, to kupiliby następne, i przy okazji zwęszyli podstęp. Pewnie będą narzekać na „jaja”, ale jak sobie to wytłumaczą? Przecież nie wpadną na to, że dwudziestu paru chłopów specjalnie ugniatało im piłki w popołudnie. Kłódka w magazynie jest nienaruszona, więc nie domyślą się że było jakieś włamanie. I co najważniejsze, przez trzy dni przyzwyczają się do gry tymi pierdolonymi jajami. Do trajektorii lotu piłki, do tego jak ją kopnąć, jak odbija się po boisku. A jak przyjdzie mecz, to…

-…To będą normalne piłki, i makaroniarze zgłupieją. Genialne! – krzyknął Janosik. Myślę że tego dnia dzięki mnie Paweł stał się o wiele lepszym trenerem. Piłki bez problemu wrzuciliśmy do włoskiego magazynu. Nasze szczęście, że ich opiekun od sprzętu musiał być strasznym leniem, który spędzał czas na piciu wina i zapychaniu się spaghetti, a magazynem interesował się na pięć minut przed i po treningu.

Przed meczem byłem pewien zwycięstwa. Wiedziałem że zarówno ja, jak i moi chłopcy zrobiliśmy wszystko żeby na boisku powiedzieć Włochom arrivederci. Ale nie byłbym sobą, gdybym nie podkręcał atmosfery zagrzewając chłopców do walki. Wszedłem spokojnie do szatni, trzymając magnetofon pod pachą. Gdy wcisnąłem przycisk „play”, pomieszczenie wypełniło się dźwiękiem pięknej, polskiej pieśni:

Czy widzisz te gruzy na szczycie?
Tam wróg twój się kryje jak szczur!
Musicie, musicie, musicie
Za kark wziąć i strącić go z chmur!
[…]
Czerwone maki na Monte Cassino…

-Panowie, idziemy na wojnę! Chcę zobaczyć jak łamiecie kości tym faszystom! Przypomnimy im Monte Cassino, przypomnimy im że z Polakami się nie zadziera. Przed nami się spierdala ze strachu! Niech na tej ubitej, hiszpańskiej ziemi poczują się jak w Koloseum… ale to my będziemy lwami! Ma być jazda na dupach przez całe spotkanie! Agresja, wślizg, wślizg! Kiełbasy do góry i golimy frajerów!

I jak się to wszystko skończyło? Opierdoliliśmy Makaroniarzy trójką do ucha! Włosi z piłką byli zagubieni jak dzieci we mgle. Celowali w lewo, a piłka leciała w prawo, zupełnie nie wiedzieli co się dzieje. A moje Orły tego wieczoru latały bardzo wysoko. Jusko w czwartej minucie dostał takie dośrodkowanie, że mógł zabić. To było odpalenie rakiety, nie strzał. I właściwie to zabił, ale mecz. Kowal na flance szalał tak, że włoski sztab szkoleniowy tylko patrzył na mnie błagalnym wzrokiem, żebym go zdjął w okolicach 60 minuty. Takiego wała, niech was rozszarpie, cieszyłem się w duchu. I tak zrobił, bramka na trzy do zera to była akcja Kowala, który z piłką przy nodze położył w polu karnym dwóch amatorów pizzy, po czym wysunął gałę do Mielcara.

Po meczu chłopaki jeszcze trochę podkurwiali Włochów, machając im w tunelu rękami, i śpiewając „Carbo-nara, carbo-nara!”, ale biedni rodacy Maria byli tak rozbici, że nawet nie odpowiadali. Tylko spuszczali głowy i przemykali do swojej szatni.

Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś wrócą czasy kiedy bez problemów odprawialiśmy aktualnych mistrzów Europy, i to na wielkich turniejach. Chociaż jak patrzę na ostatnią grę naszych młodych orłów sokołów jastrzębi bocianów wróbli, to zaczynam wierzyć w powiedzenie, że nadzieja jest matką głupich…

WUJO

[Zdjęcie główne: Kadra z Barcelony wysiadująca „jaja”. Jak się później okazało, był to jeden z kluczowych elementów do sukcesu w meczu z Włochami. Fot. David Cook.]

Najnowsze

Komentarze

19 komentarzy

Loading...