Reklama

W finale MŚ grałem z zapaleniem płuc. Gdy wybiegłem na rozgrzewkę, nie mogłem złapać powietrza

Kamil Gapiński

Autor:Kamil Gapiński

12 listopada 2017, 11:47 • 21 min czytania 3 komentarze

Którego piłkarza ręcznego Artur Siódmiak uczył robienia kotletów? W jakich okolicznościach prawie wywołał lawinę? W trakcie którego dużego turnieju zasnął w autobusie tuż przed ważnym meczem? Dlaczego przeprowadzka przyczyniła się do jego kontuzji? Po co „Siudym” wtarł rywalowi handballowy klej do włosów? Zapraszamy do lektury rozmowy z jednym z najbarwniejszych polskich piłkarzy ręcznych, który w starciach z dziennikarzami radzi sobie równie dobrze, co kiedyś z rywalami na parkiecie.

W finale MŚ grałem z zapaleniem płuc. Gdy wybiegłem na rozgrzewkę, nie mogłem złapać powietrza

Władysław Kozakiewicz zdradził, że po tym, jak pokazał wała Rosjanom podczas IO w Moskwie, wiele osób dziękowało mu za to na ulicy. Miałeś podobnie po słynnym „rzucie Siódmiaka” w meczu z Norwegią, który wprowadził nas do półfinału MŚ?

Władka znam osobiście, to naprawdę fajny facet. Wiadomo, że to, co zrobił, miało również aspekt polityczny i działo się w innych czasach, za to należy mu się szacunek. A jeśli chodzi o moją bramkę, to rzeczywiście ludzie czasem ze mną o niej rozmawiają. Dzieciaki pytają o nią w szkołach, samorządowcy podczas spotkań, a kibice na tak zwanym mieście. „O, pan Artur, gratulujemy tego rzutu, to było coś”. Fajnie, że mimo upływu lat pamięta się tę historię.

Gdybym w 2009 roku miał taką wiedzę marketingową, jak dziś, to na pewno wykorzystałbym tę sytuację do zrobienia sobie większej reklamy. Ale niestety wtedy dopiero raczkowałem w tym temacie.

„Kiedyś cię lubiłem, teraz cię kocham”. Takiego SMS-a dostałeś po swoim wyczynie od jednego ze znajomych.

Reklama

To był chyba siatkarz Łukasz Kadziewicz. On i inni ludzie pytali mnie potem, co robiłem po tej bramce. Nic specjalnego – poszliśmy do pokoju hotelowego z „Lijkiem”, usiedliśmy z małym piwkiem w dłoniach, Marcin ciągle nie dowierzał w to, co się stało. „Co ty odpierdzieliłeś?!”. Pośmialiśmy się jeszcze trochę i poszliśmy spać, bo przed nami był kolejny ważny mecz. Pamiętam jeszcze, że następnego dnia na treningu chłopaki powiedzieli, żebym powtórzył ten rzut. Spróbowałem, piłka oczywiście minęła bramkę. Wszyscy płakali ze śmiechu, ale nie pękłem, za drugim razem już wpadła do siatki.

To właśnie Marcin Lijewski był tym gościem, który mocno pomógł w twoim powrocie do kadry. Doszło do tego w nietypowych okolicznościach, na Majorce, gdzie wraz z Bogdanem Wentą odpoczywali. „Nie no, Siudyma trzeba wziąć” – stwierdził, gdy wypisywali na plaży skład przyszłej reprezentacji.

Wenta był drugim trenerem Flensburga, mieszkał w Niemczech od dawna, więc siłą rzeczy nie miał mega wiedzy na temat poszczególnych zawodników. Grający w tym klubie Marcin przeprowadził się do Bundesligi dwa lata wcześniej, znał nas wszystkich, dlatego mógł pomóc Bogdanowi, który dopiero co został selekcjonerem. Zanim do tego doszło ktoś z ZPRP zadzwonił i zaproponował mu wzięcie udziału w konkursie na trenera Polaków. Odpowiedział, że on się w żadne konkursy bawić nie będzie i albo bierze tę kadrę, albo nie. Postawiono na niego, czas pokazał, że to była jedna z lepszych decyzji w historii naszej piłki ręcznej.

Ciekawe, że na początku swojej przygody z kadrą byłem przewidziany także do gry w ataku. Ja wiem, że Siódmiak kojarzy się niemal wszystkim z obroną, ale uwierzcie – zdarzało mi się występować na kole z przodu także w klubach, choć na pewno nie byłem obrotowym klasy światowej. Pamiętam preeliminacje do dużego turnieju w Radomiu, to były totalne katakumby piłki ręcznej, bo wtedy z takiej pozycji w Europie startowaliśmy z Bogdanem na ławce. Tam występowałem również w ofensywie, na szczęście potem polska piłka ręczna odkryła talent Bartka Jureckiego, dzięki czemu mogłem skupić się na grze w tyłach (śmiech).

Z Bartkiem doskonale uzupełnialiście się chociażby podczas pamiętnego mundialu w Niemczech, gdzie zdobyliście srebro. W finałowym meczu przeciwko gospodarzom grałeś z zapaleniem płuc.

Reklama

Ten turniej był bardzo wyczerpujący, w trakcie imprezy złapałem przeziębienie, które z czasem przerodziło się w coś poważniejszego. Nasz lekarz Maciej Nowak nie dopuścił mnie do półfinału z Duńczykami. Stwierdził, że jestem w takim stanie, iż nie może wziąć odpowiedzialności za moje zdrowie. Ja, jako walczak, dodatkowo nakręcany adrenaliną, odpowiedziałem, że OK, ale w finale zagram nawet na jednej nodze. Udało się, ale bez wątpienia odstawałem w tym meczu pod względem wytrzymałości od reszty. Pamiętam, że kiedy wybiegliśmy w Kolonii na rozgrzewkę i zrobiłem dwie długości boiska, to ze zmęczenia nie mogłem złapać powietrza. Sam finał upłynął nam bardzo szybko. 60 minut zleciało jakby to był kwadrans. Pyk i skończyła się pierwsza połowa. W drugiej w przełomowym momencie Mariusz Jurasik nie rzucił bramki, która pozwoliłaby nam dojść do rywali bodaj na gola i wtedy uszło z nas powietrze. Z samego meczu pamiętam głównie ogromny tumult w Lanxess Arenie, który utrudniał jakąkolwiek komunikację. I to, że przed spotkaniem Francuzi, których sędziowie przekręcili w meczu z Niemcami, mówili, iż musimy ich pokonać. Nie udało się, ale to i tak był dla nas wyjątkowy turniej. Przed nim Bogdan Wenta mówił, że mamy się skupić na czerpaniu radości z gry w handball, a co za tym idzie na tym, żeby wygrać każdy kolejny mecz. Myślę, że nieźle wypełniliśmy jego założenia.

Skoro już mowa o waszych spektakularnych porażkach, warto przypomnieć ćwierćfinał igrzysk w Pekinie, w którym niespodziewanie ulegliście Islandii.

Pokonaliśmy ten zespół w olimpijskich kwalifikacjach we Wrocławiu, znaliśmy ich doskonale, oni nas również. Uważam, że w Chinach rozpracowali nas perfekcyjnie taktycznie. My też niby wiedzieliśmy, co Islandczycy grają, ale z punktu widzenia szefa obrony wyglądało to tak, że zawsze – i w defensywie, i w ataku – wyprzedzali nas o tę sekundę. Niby niewiele, ale na tym poziomie to było kluczowe. Mimo to z perspektywy lat uważam, że w tym meczu daliśmy z siebie wszystko. Nie dało się go zagrać lepiej, rywale byli po prostu mocniejsi. Po latach mogę zdradzić, że zapiliśmy smutki, zresztą razem z siatkarzami, którzy tego samego dnia dostali w torbę z Włochami. Nie wpłynęło to jednak na naszą kondycję, bo udało nam się zmobilizować i wygrać dwa kolejne spotkania, dzięki czemu zajęliśmy w turnieju piąte miejsce.

Ja w ogóle bardzo się cieszę, że tam pojechałem. To nie było oczywiste, bo przed imprezą naderwałem mięsień przywodziciela i wspomniany wcześniej Maciek Nowak naprawdę dokonywał cudów, żeby tylko postawić mnie na nogi. Udało się, dlatego zająłem jedno z zaledwie czternastu miejsc w drużynie. Pamiętam, że jak Damian Wleklak czy Mariusz Jurkiewicz dowiedzieli się, że nie lecą, mieli łzy w oczach.

W jednym z wywiadów zdradziłeś, że przed najważniejszymi meczami pobudzaliście się z Marcinem Lijewskim piosenką „Sztuka latania” Lady Pank. Czego jeszcze lubiłeś posłuchać przed istotnymi występami?

Głównie zespołu Metallica. Znam ich całą dyskografię, od lat jestem wielkim fanem. Generalnie to ja po prostu preferuję mocniejsze brzmienia. W szatni włączałem też chłopakom m.in. AC/DC, natomiast disco polo u nas się nie słuchało. Oczywiście spełniałem też życzenia kolegów, więc jak poprosili, żeby zagrać dla „Józka” Lady Pank i „jesteś idolem, wielbi cie tłum”, nie mogłem odmówić. W końcu Mariusz był naszą największą gwiazdą! (śmiech).

Ja słynąłem w drużynie z tego, że potrafiłem zasnąć w każdej sytuacji, nawet gdy… rozmawiałem z kimś przez telefon. Kiedyś jechaliśmy z hotelu do Hali Stulecia we Wrocławiu, na wspomniany turniej przedolimpijski. Usiadłem w fotelu, załączyłem iPoda i już, po chwili odpłynąłem. „Lijek” strasznie się śmiał, że przed najważniejszym meczem „Siudym” rozkręcił ostrą muzę na maksa i od razu zapadł w drzemkę.

Byliście reprezentacją, która nie odmawiała sobie alkoholu, ale jednocześnie wiedziała gdzie i kiedy może sobie na niego pozwolić.

Dokładnie. Na dużych turniejach nie było picia z prostego powodu – wspólnie uznaliśmy, że nie po to tyle harowaliśmy, żeby zaprzepaścić np. medal mistrzostw świata z powodu melanżu. Natomiast nie przeczę, że zdarzały się zgrupowania podczas których Grzesiek Tkaczyk dzwonił o drugiej w nocy do Bogdana Wenty i przedłużał nasz pobyt do trzeciej. Selekcjoner nie miał nic przeciwko, bo wiedział, że to taki moment sezonu, który nie wpłynie na naszą formę w kluczowych chwilach. Dodam że piliśmy wtedy przeważnie po kilka piw, wódka była grana raczej rzadko.

Swoją drogą Grzesiek był wspaniałym kapitanem, chyba najlepszym jakiego miałem. To typ lidera, gość, za którym cała drużyna bez wahania skacze w ogień. 

Wkurzyliście kiedyś Bogdana na tyle, że dostał szału?

Wiesz, on jest impulsywnym, niesamowicie ambitnym człowiekiem, który nienawidzi przegrywać. Ja to uważam za plus, dzięki tej cesze osiągnął tak wiele. Pamiętam, że na początku przygody z kadrą Wenta grywał z nami w piłkę nożną na rozgrzewkach. Zasada była taka: jeśli drużyna, w której był, przegrywała, mecz nie trwał jak uzgodniono wcześniej 10 minut, tylko przedłużało się go do skutku, dopóki zespół Bogdana nie wyszedł na prowadzenie. Ambicja selekcjonera przejawiała się w czymś jeszcze: gdy ktoś go sfaulował, nie narzekał tylko zaciskał zęby i biegł za delikwentem niczym rasowy piłkarz, próbując odebrać mu futbolówkę. W sumie podczas naszych meczów zachowywał się podobnie. W ciągu godziny robił przy ławce ładnych kilka kilometrów, jak szliśmy z kontrą, biegł razem z nami, zatrzymywał się dopiero przy ławce rezerwowych drużyny przeciwnej (śmiech). Ta jego pasja miała swoje minusy – czasem podczas przerw w grze był w takim amoku, że ciężko było mu przekazać zespołowi swoje uwagi. Wtedy nieoceniony drugi trener Daniel Waszkiewicz mówił coś w stylu „dobra młody, usiądź, ja będę gadał”. Mimo tych ataków szału, Bogdan bardzo nas szanował.

Ale i tak w 2011 roku podczas MŚ w zespole doszło do pęknięcia.

Wtedy uznał, że jesteśmy w jakiś sposób spełnieni sportowo i zależy nam mniej niż kiedyś. Nie wiem, czy to była próba dodatkowej mobilizacji zespołu, możliwe, że tak, Wenta czasem lubił wrzucić kamyczek do ogródka, by nas pobudzić. Z perspektywy czasu rozumiem te mechanizmy, to klasyka działania w psychologii sportu, która czasem się sprawdza, a czasem nie. W każdym razie w Szwecji nie przyniosło to zamierzonego efektu, bo tamten turniej zdecydowanie nam nie wyszedł, chociaż zapewniam, że naprawdę zależało nam na sukcesie.

13.11.2010 luebbecke. handball bundesliga. tus n luebbecke - hbw balingen-weilstetten.

Porozmawiajmy trochę o klubach, w których grałeś. Przez ostatnie cztery lata kariery występowałeś w TuS N-Lubbecke, w uważanej za najlepszą na świecie Bundeslidze. W tym czasie wyrobiłeś sobie opinię jednego z największych twardzieli na niemieckich parkietach.

Niemcy cenią zawodników, którzy są zadaniowi. W Bundeslidze istnieje taka funkcja jak „Abwehrchef’, czyli po prostu szef obrony. Ktoś, kto nie zna się na handballu, nie zdaje sobie sprawy, że defensor w piłce ręcznej jest bardzo ważny, niedzielny kibic skupia się tylko na zdobywcach bramek. Tymczasem taki gość dyryguje poczynaniami całego zespołu z tyłu, jeśli robi to dobrze, to i atakujący mają łatwiejsze życie. Mi wychodziło to całkiem dobrze, dlatego byłem ceniony przez tamtejszych kibiców. Wiedzieli, że Siódmiak potrafi krzyknąć na kolegę z drużyny, że gdy sytuacja tego wymaga to umie przypierdzielić rywalowi i tak dalej, i tak dalej. Byłem tylko trybikiem w maszynie, ale dosyć widocznym.

Mówisz o sobie, że grałeś twardo, ale fair, inaczej niż chociażby mistrz świata z 2007 Oliver Roggisch, którego w jednym z wywiadów nazwałeś rzeźnikiem.

Oczywiście zdarzyło mi się czasem kogoś uszkodzić, ale przeważnie robiłem to przypadkowo. Raczej starałem się inteligentnie wyprowadzać rywali z równowagi słowami lub czynami. W Melsungen grał taki zawodnik z Grecji, wraz z Michałem Jureckim zastanawialiśmy się, jak go wkurzyć. W końcu wpadłem na to, że wezmę na palce trochę kleju i kiedy nadarzy się okazja, to… wetrę mu go we włosy. Gdy do tego doszło, facet zagotował się na maksa, w efekcie czego kompletnie przestał grać. Nie rzucił ani jednej bramki, a kiedy odpoczywał na ławce rezerwowych, to ponoć lamentował, że nie wie, jak mu ten klej zejdzie. Moim zdaniem pomógł zwykły szampon, ale gość był w szoku, więc chyba nie myślał racjonalnie (śmiech).

Z Michałem braliśmy też rywali w tzw. sandwicha. Polegało to na tym, że specjalnie zostawialiśmy na szóstym metrze w obronie wolną przestrzeń, którą rywal starał się wykorzystać poprzez wbiegnięcie z drugiej linii. Kiedy to już zrobił, ja atakowałem go z prawej strony, „Dzidziuś” z lewej. Były to konkretne wejścia, przeważnie po nich dany przeciwnik był już „spakowany”, czyli mógł grać, ale ciężko było mu wejść na wysoki poziom, bo pozostawał lekko oszołomiony.

Natomiast wspomniany Roggisch strasznie faulował, nie wahał się, żeby strzelić rywala łokciem czy wystawionym z premedytacją kolanem. W mojej opinii grał bardzo nieczysto, nie szanował rywali. Mi zdarzyło się tylko raz, że złamałem komuś z premedytacją nos. Uwierz, dziś nie jestem z tego dumny, na szczęście z tą osobą – nie chciałbym tutaj podawać nazwiska – mam już wszystko wyjaśnione.

Czy sam padłeś kiedyś ofiarą poważnego ataku?

Tak, w trakcie gry w szwajcarskim Kadetten Schaffhausen. Wracałem za jednym ze skrzydłowych do obrony, biegłem tuż za nim, facet zbierał się do rzutu i zrobił taki odmach ręką, po którym łokciem rozwalił mi całą wargę. Miałem dwanaście szwów wewnątrz i cztery na zewnątrz, na szczęście nie powybijał mi zębów, uratował mnie ochraniacz. Uraz był na tyle skomplikowany, że musieliśmy jechać do Zurychu do chirurga plastycznego, żeby mnie odpowiednio poskładał.

Nieźle załatwił mnie też… Grzesiek Tkaczyk za czasów gdy grałem w Wybrzeżu, a on w Warszawiance. Rzucał wtedy z biodra po czym „zostawił” rękę, która trafiła mnie z dużą siłą w klatę. W efekcie miałem pęknięte żebro i obite płuco. Po meczu nie mogłem złapać powietrza, bolesna sytuacja, która kosztowała mnie pięć tygodni przerwy, ale wspominamy ją ze śmiechem do dziś.

Z gdańskiego klubu trafiłeś do bardzo egzotycznego kraju, mianowicie do Luksemburga. Jakim cudem wywiało cię w tamtym kierunku?

To dosyć zawiła historia. Wybrzeże miało problemy finansowe, nie dostawaliśmy pensji, więc zacząłem robić kursy ubezpieczeniowe, byłem nawet w bankach, żeby załapać jakąś dorywczą pracę. Sytuacja wyglądała naprawdę kiepsko, w pewnym momencie odezwał się jednak trener Warszawianki Jarek Cieślikowski, który zaproponował mi transfer. Dogadaliśmy się co do pensji i uznałem, że pojadę z nimi na obóz do Zakopanego. Z jednej strony żal było opuszczać Wybrzeże, z drugiej w zespole nie było już „Lijka”, Damianów: Wleklaka i Drobika, więc siłą rzeczy miałem do tego klubu nieco mniejszy sentyment.

Z nowym zespołem trenowałem do połowy października, ale bez podpisanego kontraktu, co było nieco dziwne. W pewnym momencie sytuacja się wyjaśniła: Cieślikowski zdradził, że zespół może mieć kłopoty z kasą, dlatego doradził mi, że powinienem zmienić otoczenie. Zachował się fajnie, uczciwie, widać, że czuł się nieco odpowiedzialny za całą tę historię.

Stwierdziłem więc, że poszukam szczęścia gdzie indziej. Problem w tym, że wówczas większość klubów miała pozamykane kadry. Nie wiedziałem co robić aż tu nagle usłyszałem z drugiej ręki o tym, że w Luksemburgu szukają kołowego. Cóż, zaryzykowałem i muszę powiedzieć, że odżyłem tam przede wszystkim finansowo. Nie zarabiałem kokosów, ale kasa była płacona regularnie, bez poślizgów, co miesiąc, a w mojej ówczesnej sytuacji miało to znaczenie. Tamtejsza liga miała jeszcze inne plusy: na wyjazdy jeździło się maksymalnie 30 km, a ja zostałem uznany za jej największą gwiazdę, co umówmy się nie było specjalnie trudnym wyczynem, bo jednak grało tam od groma pół-zawodowców. W Luksemburgu występowałem do maja…

… a potem rozpocząłeś francuski etap kariery.

Zadzwonił do mnie trener Wojciech Nowiński z informacją, że St. Raphael awansowało do ekstraklasy, a jego przyjaciel, który był tam menedżerem, szuka ludzi. Zmiany w klubie były naprawdę spore, z tego co pamiętam tamtego lata przyszło dwunastu nowych zawodników. Niestety, zespół spadł z ligi, do utrzymania zabrakło chyba jednego punktu! Z punktu widzenia sportowego ja wspominam tę Francję strasznie. Zaczęło się niewinnie: jechałem do klubu samochodem 2200 km. Kiedy byłem na miejscu, dostałem wolny dzień na rozpakowanie się. Musisz wiedzieć, że to nie były czasy, gdy miałem kasę na korzystanie z firm przeprowadzkowych, toteż wnosiłem te wszystkie graty do nowego mieszkania sam. Niczego nie uszkodziłem, ale następnego dnia mieliśmy w klubie testy w trakcie których robiliśmy m.in. sprinty. No i wtedy coś mi strzeliło, okazało się, że rozerwałem „dwójkę” w nodze, moim zdaniem dlatego, że mięśnie były nieprzygotowane po podróży i wysiłku fizycznym. W efekcie tej kontuzji pauzowałem 2,5 miesiąca, ominął mnie cały okres przygotowawczy, a chyba nie muszę ci mówić, że dla sportowca to tragedia. Po wszystkim nie miałem formy, więc nie byłem zadowolony z tego, jak się prezentuje. Pracodawcy też nie czuli zachwytu, po sezonie zaproponowali obniżkę zarobków o około 30%, na co się nie zgodziłem. Teraz żałuję, bo mogłem zostać w pięknym miejscu – Lazurowe Wybrzeże uważam za najładniejszą część Europy – a poza tym pokazać Francuzom, że Siódmiak jednak potrafi grać w handball. Z drugiej strony dostałem wtedy fajną ofertę z Pfadi Wintertuhr, Szwajcarzy płacili dużo lepiej niż szefowie St. Raphael. Po krótkim namyśle uznałem, że przyjmę ich ofertę.

W nowym kraju dostałeś mandat w wysokości… dwóch tysięcy euro. Za co?

Za przekroczenie prędkości na autostradzie o bodajże 70 km. Niestety, tam ustawiają tymczasowe radary w różnych miejscach, jeden z nich mnie złapał. Nawet o tym nie wiedziałem, ale pewnego razu otwieram skrzynkę pocztową, a tam leży list, w którym jest napisane, ile muszę zapłacić oraz to, że mam oddać na pół roku prawko. Wtedy grałem już w Kadetten, ale nadal mieszkałem w Wintertuhr, które dzieli od Schaffhausen 30 km. Pojawił się więc problem pod tytułem, jak tam dojeżdżać bez prawka? Przeważnie prosiłem o ratunek kolegów z zespołu, ale kilka razy zdarzyło mi się prowadzić samemu, czego oczywiście nie powinienem był robić.

W Szwajcarii postanowiłeś też zostać snowboardzistą. Skąd u chłopa o takich gabarytach potrzeba zjeżdżania na desce?

Swego czasu w Szwajcarii pojawił się Michał Nowak, mój kolega piłkarz ręczny, który miał ze sobą sprzęt do snowboardu. Zaproponował, żebyśmy pojechali na stok, ja uznałem, że nie będę jeździć, ale chociaż się poopalam i wypiję browarka, więc chętnie się zgodziłem. No więc chilluję sobie na spokojnie korzystając ze słońca, aż tu nagle Misiek wraca po trzech godzinach i mówi, żebym spróbował założyć dechę. Dałem się namówić, a musisz wiedzieć, że byłem zupełnie nieprzygotowany ubraniowo do tego eksperymentu. Miałem na sobie jeansy i t-shirt, a to raczej nie jest snowboardowy strój, umówmy się. Ambicja jednak zwyciężyła, poszedłem na oślą łączkę, żeby opanować podstawy. Po jakimś czasie uznałem, że zjadę z niebieskiego szlaku. Oceniłem, że ogarnę go w pięć minut, niestety zajęło to około godzinę. Co sto metrów zaliczałem bombę, dobrze, że nie wywołałem jakiejś lawiny (śmiech). Po wszystkim byłem przemoczony do suchej nitki, ale uznałem, że nie odpuszczę i za tydzień spróbuję znowu, mimo że w kontrakcie miałem wpisany zakaz tego doznań. Syn jednego ze znajomych był instruktorem snowboardu i pokazał mi podstawy, koniec końców bardzo wkręciłem się w ten sport, uprawiam go do dziś, przynajmniej raz w roku.

20170119_145047

Narty też lubisz?

Nie umiem na nich jeździć. Próbowałem się nauczyć na AWF-ie w Poznaniu, ale nie wyszło. To w ogóle jest ciekawa historia – narciarskie treningi odbywały się we wtorki o 8.30 na sztucznym stoku na Malcie. Dla mnie ta godzina była nie do przyjęcia, ponieważ dzień wcześniej w jednym z klubów odbywały się poniedziałki z polską muzyką. Oczywiście jako student musiałem w nich uczestniczyć, z takiej imprezy wracało się do domu koło trzeciej, zatem nie było mowy o tym, żeby pan Artur wstał w środku nocy na jakieś narty. No ale raz jakimś cudem udało mi się podnieść, założyłem je, ale że byłem po niezłej zabawie, to raczej ciężko było opanować płynną jazdę. (śmiech).

Z Poznaniem wiąże się jeszcze jedna opowieść – to właśnie z tego miasta dojeżdżałeś regularnie do Wągrowca, by grać w tamtejszej Nielbie.

Mogłem tego uniknąć, ponieważ chciał mnie też lokalny Grunwald, ale Nielba zaproponowała mi lepsze warunki. Poza pieniędzmi za kontrakt opłacili mi dojazdy, więc dawałem radę, chociaż łatwo nie było. Od razu po zajęciach na studiach łapałem na rondzie autobus i śmigałem na trening na 19. Kończyłem go przed 21, potem powrót do Poznania i w akademiku byłem dopiero koło 23. Po pół roku sytuacja nieco się zmieniła, ponieważ zacząłem jeździć autem. Maluchem…

Jak tyś się do niego zmieścił?

Ale ja nie jeździłem tą furą sam! Do Wągrowca przemieszczałem się wespół z kolegą z pokoju, także piłkarzem ręcznym, żeby było zabawniej moich gabarytów. W porównaniu do podróży autobusem to mimo wszystko była Ameryka, ale i loteria, bo nigdy nie wiadomo było, czy auto odpali.

Do Nielby od zawsze czułeś spory sentyment, bo to klub, którego jesteś wychowankiem. To właśnie tam dostałeś pierwszy czerwony dres, który wspominasz z sentymentem.

I ze śmiechem. Pamiętam jak dziś: był czerwony i filcowany. Gdy miałem ze 13 lat kazali nam pójść na pochód pierwszomajowy właśnie w tym stroju. Kiedy szykowaliśmy się z flagami do marszu, niespodziewanie spadł śnieg. Rękawy dresu wydłużyły się o jakieś 20 cm, poza tym zyskał nowy kolor, ponieważ na ramieniu miałem sztucznego, niebieskiego gołąbka pokoju, z którego pod wpływem opadów zaczęła ściekać farba olejna. To w ogóle były ciekawe czasy. Zamiast na hali ćwiczyło się na asfalcie w tenisówkach, tak zwanych chinkach. Trzeba było bardzo uważać, bo wywrotka mogła skończyć się naprawdę kiepsko dla zdrowia. Zamiast kleju używaliśmy wtedy czasem żywicy z drzewa. Kiedy człowiek posmarował nią łapy, a potem oddał rzut to było coś, czułem się jak prawdziwy zawodowiec.

Potem trafiłeś na poznański AWF, który wspominasz bardzo dobrze.

Chłopie, ja tam miałem swój magazynek (śmiech), w którym był zapas alkoholu, zresztą sam go nieco doprawiałem. Kiedy w którymś pokoju brakowało procentów, było wiadomo, że można pójść do „Siudyma” i tam zawsze się coś znajdzie. Ale też często nie było mnie w akademiku, bo przecież w weekendy wyjeżdżałem na mecze. Zdarzało się, że po powrocie do domu w niedzielę wieczorem na stole znajdowałem pieniądze i karteczkę z napisem: „Artur, ten i ten pokój wziął pięć butelek miodówki, oto zapłata.”. Jak widać, pośród ówczesnych studentów obowiązywała pełna kulturka. Wspaniały poznański etap skończył się gdy dostałem ofertę z Wybrzeża Gdańsk. Fajne czasy – Daniel Waszkiewicz przyjechał z Bad Schwartau i zaczął budować ciekawy zespół. Wtedy też poznałem takiego jednego delikwenta, mianowicie Marcina Lijewskiego…

Mieszkanie z nim w pokoju to musiała być przygoda życia.

No jasne, uczyłem go praktycznie wszystkiego: jak zrobić zakupy, kotlety, golić się. Ja byłem po życiowym chrzcie w akademiku, więc sporo spraw ogarniałem. Marcin natomiast był żółtodziobem z liceum, którego należało wychować. Piękne czasy: imprezowaliśmy, graliśmy, człowiek miał na wszystko siły, chociaż „Lijkowi” zdarzało się przysnąć ze zmęczenia na nudniejszych zajęciach. Sił brakowało też czasem w czwartki podczas treningu o 9.45. Powód? W środy odbywały się wówczas imprezy w klubie Cristal. Kultowa sprawa, nie można więc było ich przegapić.

Mimo że balowaliśmy, udało nam się po kilku latach zdobyć mistrzostwa Polski. Byliśmy zespołem młodych-gniewnych, którym handball sprawiał niesamowitą radość. Jak wspomniałem wcześniej – w Wybrzeżu nigdy nie było wielkiej kasy, ale też nie o pieniądze wtedy chodziło. Czuliśmy frajdę ze wspólnego spędzania czasu, a to miało przełożenie na wyniki. Oczywiście nie byłoby ich, gdyby nie znakomita praca trenera Waszkiewicza.

Wiesz co wyróżnia cię z grona większości reprezentantów Polski?

Nie.

Jako jeden z nielicznych kadrowiczów drużyny Wenty nie zagrałeś nigdy ani w Wiśle, ani w Vive.

Faktycznie, ale powiem ci, że kiedy występowałem w TuS N-Lubbecke, koło 2010 roku, Nafciarze się mną interesowali. Wydawało się, że jestem bliski transferu, ale na ostatniej prostej sprawa się wysypała.

Byłeś też bliski tego, by zostać prezesem płockiego klubu.

Spotkałem się z prezydentem Płocka Andrzejem Nowakowskim, który zaproponował mi tę funkcję. Ja pracowałem wtedy w Polsacie, ta robota bardzo mi się podobała. Uznałem, że ciężko będzie ją pogodzić z tak odpowiedzialnym stanowiskiem, poza tym chyba po prostu nie czułem się na siłach, by zostać prezesem, brakowało mi doświadczenia do takiej roli. Stanęło w końcu na tym, że mogę być dyrektorem sportowym, który będzie godził robotę z występami w tv. Trenerem Wisły został jednak wtedy Manolo Cadenas, który mnie nie znał, a poza tym zażyczył sobie, by mieć całą władzę odnośnie transferów w rękach. Musiałem więc ustąpić. Po latach Hiszpan przyznał mi, że bał się, iż będę mu wchodził w paradę. Dodał, że gdyby mnie wtedy znał i wiedział jak otwartym jestem człowiekiem, to chciałby, żebym jednak został w klubie. To miłe.

siodmiak camp-5901

W 2012 roku założyłeś akademię piłki ręcznej swojego imienia, wyjaśnij czym dokładnie się zajmuje.

Szkoleniem dzieci. Mamy szereg ośrodków w Polsce i cały czas wykonuję pracę u podstaw, jeżdżąc po samorządach i wójtach, i przekonując ich, by postawili na handball. Jesteśmy tym pierwszym krokiem dla 6-7 letnich maluchów. To dobry czas, żeby zakochać się w piłce ręcznej. Prowadzimy młodzież maksymalnie do 7-8 klasy, później przejmują je lokalne kluby. Moim marzeniem jest wychowanie reprezentanta kraju. Chciałbym kiedyś usiąść podczas meczu kadry na trybunach ze znajomymi i powiedzieć im „ten facet wyszedł ode mnie.”

A co dalej z twoją karierą dziennikarską?

Cztery lata w Polsacie wspominam bardzo miło, ale ponieważ stacja nie pozyskała kolejnych praw do Superligi, moja przygoda na razie się skończyła. Rozmawiałem z Piotrkiem Karpińskim z NC+ na temat pracy u nich, bo ta telewizja przejęła rozgrywki, ale nie osiągnęliśmy porozumienia. Nie wykluczam jednak, że za jakiś czas wrócimy do negocjacji, bo trochę brakuje mi pracy z mikrofonem, mimo że komentowanie występów swoich kolegów nie jest łatwą rzeczą, podobnie jak mówienie w sposób przystępny o sporcie. Czasem w związku z tym znajomi z parkietu mówili „Siudym, ale ty opowiadasz banialuki”. Musiałem im tłumaczyć, że gadam nie tylko do ludzi, którzy wiedzą czym jest ustawienie 3-2-1 w obronie, ale też do takich osób, które o handballu nie mają zbyt dużego pojęcia. Generalnie telewizji zawdzięczam wiele, dzięki niej stałem się bardziej rozpoznawalną osobą, co ułatwiło mi rozkręcenie akademii czy Stadionu Letniego.

Piłka ręczna, szkolenie młodzieży i dziennikarstwo to moje trzy wielkie pasje, fajnie, że życie ułożyło mi się tak, że robię to, co lubię.

ROZMAWIAŁ KAMIL GAPIŃSKI

Fot. 400mm.pl, archiwum Artura Siódmiaka

Kibic Realu Madryt od 1996 roku. Najbardziej lubił drużynę z Raulem i Mijatoviciem w składzie. Niedoszły piłkarz Petrochemii, pamiętający Szymona Marciniaka z czasów, gdy jeszcze miał włosy i grał w płockim klubie dwa roczniki wyżej. Piłkę nożną kocha na równi z ręczną, choć sam preferuje sporty indywidualne, dlatego siedem razy ukończył maraton. Kiedy nie pracuje i nie trenuje, sporo czyta. Preferuje literaturę współczesną, choć jego ulubioną książką jest Hrabia Monte Christo. Jest dumny, że w całym tym opisie ani razu nie padło słowo triathlon.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

3 komentarze

Loading...