Reklama

Po zdobyciu złota w Atlancie do swojego pokoju wróciłem po trzech dniach

Rafal Bienkowski

Autor:Rafal Bienkowski

19 października 2017, 17:51 • 15 min czytania 3 komentarze

Złoty i brązowy medal olimpijski, łódka pełna krążków z mistrzostw świata i Europy, popularność, a do tego jeszcze dobry nos do interesów – to wystarczające powody, żeby już tylko leżeć i odcinać kupony. O Mateuszu Kusznierewiczu można jednak powiedzieć, że ma stwierdzone żeglarskie ADHD, dlatego leżenie nie wchodzi w grę. Tym razem wpadł na pomysł odbycia dwuletniego rejsu dookoła świata, którego celem będzie promocja Polski. To projekt, jakiego w naszym żeglarstwie jeszcze nie było. Szykuje się niezłe wyzwanie. – Jeśli chce pan wyobrazić sobie życie na takiej łodzi, nie się pan zamknie na kilka dni w małej toalecie z włączoną farelką, weźmie tam jedzenie i korzysta z toalety nie spuszczając wody. I mniej więcej po dwóch-trzech dniach poczuje pan tę „gęstą” atmosferę – mówi w rozmowie z Weszło żeglarz, wspominając też swoje morskie przygody, medale olimpijskie i wybuch popularności, przez który zdarzyło mu się nawet… odwodnić.   

Po zdobyciu złota w Atlancie do swojego pokoju wróciłem po trzech dniach

 ***

Oceaniczny jacht regatowy „Polska100” wyruszy w rejs dookoła świata w 2018 roku, a więc w setną rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości. Wróci do kraju dwa lata później, kiedy mijać będzie 100-lecie zaślubin z morzem. Jacht pod polską banderą, na którego czele stanie Mateusz Kusznierewicz, przepłynie łącznie około 40 tysięcy mil morskich, odwiedzi 5 kontynentów i 100 portów. Wystartuje także w największych regatach żeglarskich na świecie. 

 ***

Najważniejsze pytanie: jak przekonał pan żonę? Talerze latały?

Reklama

Spokojnie, znamy się z Izą jak łyse konie. Lubimy się, kochamy, mamy do siebie dużo zaufania. Kiedy zaczynaliśmy się spotykać, byłem w bardzo zaawansowanej kampanii olimpijskiej i takiego właśnie mnie poznała: jako faceta dużo podróżującego po świecie i bardzo zaangażowanego w to, co robi. Rozumiała to, akceptowała taki układ. Teraz oczywiście nasze życie bardzo mocno się zmieniło, mamy dwójkę małych dzieci, dlatego kiedy wpadłem na pomysł rejsu dookoła świata, to pierwsze rozmowy odbyłem nie z innymi żeglarzami, tylko właśnie z nią. I głównym warunkiem, który pomógł nam podjąć decyzję, było to, że będę wracał do Polski prawie po każdym przepłyniętym etapie. Damy radę.

Pytam, bo przez dwa lata ma pan zawinąć do stu portów, a wie pan, co mówią o portach i żeglarzach…

(śmiech) Akurat w tej kwestii jestem bardzo spokojny, nie przypominam typowego żeglarza. Już się wyszalałem!

Już na poważnie. 40 tys. mil morskich, pięć kontynentów i sto portów. Kiedy wpadł pan na taki szalony pomysł?

Pierwszy raz usiedliśmy do tematu w listopadzie 2014 roku. To wtedy w gronie kilku osób zaczęliśmy zastanawiać się, dlaczego tak naprawdę nie mamy w Polsce szybkiego, oceanicznego, regatowego jachtu z prawdziwego zdarzenia. Takiego, który stawałby na starcie tych najważniejszych regat, czyli wielkiego szlema: Sydney Hobart, Fastnet Race, Middle Sea Race i innych. Ten pomysł później kiełkował, myśleliśmy, jak go ugryźć, żeby nie był to tylko projekt czysto sportowy, ale szerszy, angażujący Polaków. I to, co właśnie przedstawiliśmy, jest efektem naszej dwuletniej pracy. Opłyniemy cały świat, dopłyniemy na wszystkie kontynenty.

Prowadzi pan sporo biznesów. Wszystkie udało się na tyle poukładać, że spokojnie można zniknąć na dwa lata?

Reklama

Współpracuję z kompetentnymi osobami, na przykład w założonej przeze mnie akademii mam takiego menadżera, który realizuje większość prac z nią związanych, ja praktycznie staram się mu tylko nie przeszkadzać. Ale faktycznie, w ostatnich latach prowadziłem również sporo biznesów, współpracowałem z różnymi firmami i teraz muszę to wszystko zminimalizować lub z pewnych rzeczy w ogóle zrezygnować. Dzisiaj moim priorytetem jest projekt „Polska100”. Drugim zadaniem, którego też na pewno nie odpuszczę, jest z kolei Polski Związek Żeglarski, gdzie jestem wiceprezesem do spraw sportu. Mamy ambitne plany, chcemy zdobyć trzy medale na igrzyskach w Tokio w 2020 r., a także wychować zdolne zaplecze pod kątem kolejnych olimpiad w Paryżu i Los Angeles.

A kiedyś zarzekał się pan, że nigdy nie będzie działaczem.

Po igrzyskach w Atlancie, kiedy po powrocie do kraju spotykałem się z przeróżnymi ludźmi, napisałem sobie nawet taką specjalną kartkę na przypomnienie.

Co to była za kartka?

Napisałem na niej: „Mateusz, jeżeli ktoś będzie cię kiedykolwiek namawiał, albo sam wpadniesz na taki pomysł, nie bądź politykiem, ani działaczem sportowym!”. Tak było. Pewnie gdyby nie doszło do zmiany we władzach Polskiego Związku Żeglarskiego, to bym się tego nie podjął. Otrzymaliśmy jednak szansę dużego rozwoju naszego żeglarstwa na przestrzeni najbliższych kilku, kilkunastu lat i chyba nigdy bym sobie nie darował, gdybym w to nie wszedł i nie podjął się tego zadania.

M.Kusznierewicz 200

Wróćmy do rejsu. Może kilka słów o samym jachcie, którym opłyniecie świat. Co to za sprzęt?

To będzie maszyna, jakiej w Polsce jeszcze nie było. Nasz 70-stopowy jacht regatowy będzie zdolny nawiązać walkę z najszybszymi jednostkami na świecie. Jednocześnie będzie to też bardzo mocna maszyna. Gdyby porównać ją do jakiegoś samochodu, byłby to może ten, którym „Hołek” dojechał do trzeciego miejsca w Dakarze. Jachtu nie ma jeszcze w Polsce, ale myślę, że zaprezentujemy go na przełomie roku.

Słyszałem, że dopiero kompletuje pan załogę. Jakie warunki musiałbym spełnić, żeby załapać się na pokład?

Karta pływacka jest?

Jakoś nie było czasu.

Czyli nie pytam już nawet, czy jest patent żeglarski (śmiech). Żeby bezpiecznie poprowadzić taką regatową, ponad 22-metrową jednostkę z żaglami o powierzchni ponad 700 metrów kwadratowych, potrzebny jest jednak oczywiście bardzo dobry, zgrany team. Członkami naszej głównej, kilkunastoosobowej załogi, będą żeglarze mający ogromną wiedzę i umiejętności. Chciałbym, żeby połowę tych ludzi stanowiły doświadczone wilki morskie, które potrafią odnaleźć się na dużych jachtach. Skład uzupełnią jeszcze młode wilczki, które marzą o karierze oceanicznej, ale jeszcze nie miały na to szansy. I chciałbym, żeby ci starzy wyjadacze pociągnęli te młode, ambitne osoby. Zarówno chłopaków, jak i dziewczyny.

Wszyscy żeglarze ufają kobietom na pokładzie?

Moje doświadczenia ze współpracy z żeglarkami na różnych łódkach są takie, że często zachowywały się dużo lepiej, niż niektórzy maruderzy. A na wodzie nie ma czasu na dąsy pląsy. W żeglarstwie jest coraz więcej kobiet. Nawet podczas Volvo Ocean Race jest przepis, że jeżeli załoga będzie składała się także z kobiet, to na jachcie może być więcej osób. Taki bonus. Kobietom można zaufać.

Uchodzi pan za sympatycznego gościa, a jak jest podczas regat, kiedy kamery nie widzą? Bywa ostro?

Potrafię rzucać mięsem. Ci, którzy pierwszy raz widzą mnie w takiej sytuacji na wodzie, tylko otwierają szeroko oczy ze zdziwienia. Tak już mam, że na lądzie jestem oazą spokoju, potrafię bardzo kontrolować swoje emocje, a na wodzie jestem zupełnie innym człowiekiem. Może nie wariatem, ale odzywają się we mnie zupełnie inne instynkty. Zawsze mam jednak dużo szacunku dla swojej załogi i nigdy nikogo nie wyzwałem, nie upokorzyłem, chociaż ciężkich sytuacji nie brakowało. Być może dlatego nigdy nie zbluzgałem załogi, bo sam staram się bardzo dobrze przygotować się do każdego dnia regat i przewidywać pewne zdarzenia.

Dwa lata to szmat czasu. Nie boi się pan, że odwyknie od świata?

Coś w tym jest, morze zmienia człowieka. Sam też kilka razy się na tym złapałem. Kiedy po kilku dniach uczestniczenia w regatach przypływałem do brzegu, to potrzebowałem paru godzin, żeby odnaleźć się wśród normalnych ludzi. Ale patrząc na to z drugiej strony, długa obecność na morzu czasami też dobrze wpływa na człowieka, porządkuje jego myśli. W tym szaleństwie, które mamy na co dzień, w tym natłoku obowiązków i ludzi, wypłynięcie na morze jest dla mnie czasami wręcz lekarstwem. Nigdy nie zdecydowałbym się jednak, jak niektórzy, na samotne opłynięcie świata. Wolę płynąć w zespole.

Przez blisko 30 lat kariery naoglądał się pan na morzu wielu rzeczy. Co szczególnie utkwiło w pamięci? Słyszałem, że kiedyś zwiewał pan nawet przed rekinem.

Całe szczęście, że nie był to żarłacz biały. Rekiny jednak nie atakują łódek, a na pewno nie tak jak w filmie „Szczęki”. Dużo bardziej złośliwymi bestiami są orki, bo one już to potrafią, są nieprzewidywalne. Najbardziej mrożąca krew w żyłach sytuacja, związana jest jednak nie ze zwierzętami, ale z burzą. Wpływaliśmy akurat z morza do portu i w łódkę obok mnie strzelił piorun. Dosłownie na moich oczach. Huk niebywały, dwie osoby aż wyrzuciło do wody. Całe szczęście blisko była motorówka i szybko ich zgarnęli. Maszt był cały spalony, a kadłub jachtu aż podziurawiony, bo prąd, który przechodził do wody, wypalił mnóstwo małych dziurek w poszyciu. Natura to zdecydowanie największy przeciwnik w żeglarstwie oceanicznym.

Zwykły człowiek nie jest sobie w stanie wyobrazić, jak wygląda długie życie na morzu. 

Warunki na jachcie są spartańskie. Nie dość, że cały czas buja, to jeszcze higiena jest dość kłopotliwa. Sam lubię dwa razy dziennie wejść pod prysznic, a na jachcie tak nie da rady. Jeśli chce pan wyobrazić sobie życie na takiej łodzi, nie się pan zamknie na kilka dni w małej toalecie z włączoną farelką, weźmie tam jedzenie i korzysta z toalety nie spuszczając wody. I mniej więcej po dwóch-trzech dniach poczuje pan tę „gęstą” atmosferę panującą pod pokładem jachtu, kiedy płynie się w długim rejsie. I wcale nie chodzi mi tylko o zapach, ale generalnie o to, jak reaguje organizm człowieka. Pamiętam, że kiedy przypłynąłem z Fastnet Race, to chyba dwie godziny domywałem się w wannie.

Co najbardziej irytuje podczas takiej wyprawy?

Przede wszystkim mała przestrzeń, na której obok siebie musi funkcjonować wiele osób. Da się do tego przyzwyczaić, ale trzeba nauczyć się tak poruszać po jachcie, żeby chodzić swoimi ścieżkami.

Tomasz Cichocki – który próbował samotnie opłynąć świat bez zawijania do portu – opowiadał mi kiedyś, że ma taką słabość do słodyczy, że przed wypłynięciem zawsze upycha sobie ich zapas pod pokładem. A co pan ze sobą przemyca?

Pamiętam dość zabawną sytuację. Podczas regat, mając nocną wachtę, wyszedłem kiedyś na pokład z paczką… Delicji. Gdyby zobaczył pan miny osób z załogi. Bezcenne. Później wszyscy aż lizali palce dziękując za słodkie, a niektórzy nawet sprawdzali moje torby, czy nie schowałem jeszcze jednej paczki. A co sam zabieram na pokład? Po jednej zabawce od Maksa i Nataszy. Mam taki zwyczaj, że potem robię im zdjęcia w różnych miejscach świata, żeby pokazać dzieciom, gdzie były ich pluszaki.

A myślałem, że zabiera pan ze sobą zestaw do minigolfa.

(śmiech) Kurczę, faktycznie dawno już nie grałem. Tak mocno znów wszedłem w żeglarstwo, że brakuje mi po prostu czasu. Ale kto wie, może po powrocie z rejsu znów wrócę na pole golfowe.

Grywa pan m.in. z Jerzym Dudkiem, Mariuszem Czerkawskim, Tomaszem Iwanem. Gdyby miał pan zabrać jednego z nich w rejs dookoła świata, kto byłby największą gwarancją, że łódka nie pójdzie na dno?

Zdecydowanie najbardziej zaufałbym Jurkowi. Lubię wszystkich trzech, ale jeśli chodzi o pełne zaufanie, to Dudek jest pod tym względem super gościu. Opanowany, spokojny, kiedy trzeba się bawić, to się bawi, kiedy trzeba zrobić coś porządnie, zrobi to. Ale Tomek i Mariusz też są ok., żeby nie było. Oni na pewno nie siedzieliby schowani pod pokładem, za bardzo ich nosi.

Zacytuję panu jeden z komentarzy znaleziony w internecie: „100 portów w dwa lata, czyli 50 portów rocznie. Czyli port co tydzień. Panie Mateuszu, ja sporo pływałem pod żaglami i niech mi pan uwierzy – tego żadna wątroba nie wytrzyma”. To jak to jest z tym alkoholem na wodzie?

Czyli będzie trzeba zmniejszyć liczbę portów! A poważnie, jeśli chodzi o alkohol wśród żeglarzy, na pewno jest go za dużo. Szczególnie w portach mazurskich. W ogóle od pewnego czasu chodzi mi po głowie, żeby coś z tym zrobić. Jakoś zwrócić się do wszystkich, że jak już piją, to niech robią to przynajmniej wtedy, kiedy jest już bezpiecznie i spokojnie, czyli najlepiej na lądzie. Na moim jachcie podczas regat nie ma alkoholu. Minimalizuję to, jak tylko się da. Ja sam w ogóle piję co najwyżej lampkę wina do kolacji. Całe życie byłem wyczynowym sportowcem i naprawdę nauczyłem się, że pewne rzeczy nie mają sensu. Człowiek wypije trochę więcej i cały tydzień treningów idzie na marne.

Będzie pan opływał świat supernowoczesnym jachtem, a czy pamięta pan jeszcze swoją pierwszą łódkę w życiu?

Jasne, to był mały jacht klasy Optimist. Pływałem nim jako dziecko podczas wakacyjnego obozu żeglarskiego nad Zalewem Zegrzyńskim.

W dzieciństwie miał pan ponoć ksywkę „Cebula”? Skąd się wzięła?

Też z tego pierwszego obozu żeglarskiego. Miałem wtedy dziewięć lat i wywijaliśmy z rówieśnikami różne numery. Któregoś dnia po kolacji zwinąłem z kuchni świeżą cebulę, rozgniotłem ją i wrzuciłem pod łóżka moim najlepszym kolegom i koleżankom. Smród był taki, że aż nie szło wytrzymać. Oczywiście zaraz w nocy zrobiła się afera, a z samego rana na apelu musiałem zrobić sto pompek, chyba ze dwieście przysiadów, do tego jeszcze w ramach kary przypisano mi jakieś dodatkowe zadania. W pewnym momencie ktoś krzyknął „cebula, cebula!”, no i tak już zostało. Czasami nawet tata tak do mnie woła. Jak widać miewałem różne pomysły, czasami dobre, czasami jeszcze lepsze, ale takie zachowanie przeszło mi tak mniej więcej w wieku 23-24 lat.

Wyczytałem, że mając 17 lat, sam szukał już pan sobie sponsorów. Ponoć na maszynie do pisania wystukał pan pierwsze oferty sponsorskie, które później rozsyłał do różnych firm.

Musiałem zacząć szukać finansowania, ponieważ rodzicie w końcu powiedzieli, że już dłużej nie dadzą rady mi pomagać. Ojciec kiedyś specjalnie dla mnie sprzedał nawet samochód. Oddał Volkswagena Golfa i przesiadł się do Fiata 125p, żebym ja mógł mieć nowy żagiel do łódki. Pamiętam to doskonale. Prawdziwi sponsorzy pojawili się dopiero po moich pierwszych sukcesach.

Pamięta pan ten dzień, kiedy dowiedział się, że jedzie do Atlanty?

To był cały proces, bo brałem udział w kilku regatach kwalifikacyjnych. Kiedy już się to stało, oczywiście bardzo się z tego cieszyłem, ale od razu zacząłem myśleć: „No dobra Mateusz, masz już paszport olimpijski, jedziesz, ale co ty chcesz tam osiągnąć?”. Bo ja już tak mam, że u mnie moment celebracji trwa jakieś pół sekundy. Jest sukces, a ja już zastanawiam się, co dalej, co dalej, co dalej.

M.Kusznierewicz 124

M.Kusznierewicz 126

Przed Atlantą prawie nikt pana nie znał.

Zupełnie! Wszystko zmieniło się dopiero po powrocie do Polski. Złoty medal był dla mnie trampoliną do świata wielkiego sportu.

Wygrał pan w wieku ledwie 21 lat, co w żeglarstwie jest raczej rzadkością. Starzy wyjadacze nie mieli problemu, żeby pogratulować złota takiemu szczypiorkowi?

Widziałem na ich twarzach gorycz porażki. Później, kiedy byłem czwarty w Sydney, przeżywałem to samo. Coś koszmarnego. Ale wtedy w Atlancie moi najwięksi rywale gratulowali mi medalu. Docenili to, bo wiedzieli, że był to też pierwszy taki medal dla Polski w historii. Pamiętajmy też, że wtedy nasz kraj był zupełnie inaczej postrzegany, niż teraz. Często byłem pytany o Polskę, bo wtedy jeszcze nie było Facebooka, tylu mediów, nie było nas w Unii Europejskiej, obcokrajowcy kojarzyli tylko papieża i Wałęsę. Polska była po prostu postrzegana jako kraj, który dopiero co wyszedł z systemu komunistycznego. Ale nigdy się tych pytań nie wstydziłem, nie traktowałem tego jako ujmę.

A jak świętował zwycięstwo w Atlancie Mateusz Kusznierewicz?

Nie mogę podać szczegółów, bo nie wszystkie są do publikacji, ale powiem tak: do swojego pokoju w hotelu wróciłem chyba po dwóch-trzech dniach.

Czyli impreza udana.

Regaty się skończyły, nie było już żadnej presji, nie trzeba było pilnować treningowej rutyny, więc była wolność. Po wszystkim poszliśmy wznieść toast do restauracji i do baru w Savannah, gdzie odbywały się regaty. Na marginesie: to właśnie tam znajduje się słynna ławka, na której siedział Forrest Gump. Pamiętam też jak weszliśmy do jednego baru, ubrani oczywiście po sportowemu. Stanąłem przy barze, wszyscy nagle zaczęli krzyczeć na moją cześć „hip, hip, hurra!”. Barmanka, naprawdę superbabka, aż zapytała kim ja jestem. Kiedy już się dowiedziała, tak się na mnie rzuciła… Nigdy tego nie zapomnę, tych ludzi i tego klimatu. Pełen spontan.

Po powrocie do Polski zaczęły się wizyty: u prezydenta, w zakładach pracy, mediach. Stał się pan gwiazdą, prawie wyskakiwał z lodówki. Był moment, kiedy pomyślał pan sobie: „Sorry, mam już dość”?

Mało tego, ja nawet straciłem przytomność.

Tak po prostu? Padł pan?

Dosłownie. Tempo było takie, że byłem aż mocno odwodniony. Zapominałem jeść, odpoczywać, zatrzymać się chociaż na chwilę. To było jak tornado. Dobrze, że nie straciłem wtedy całkowitej kontroli nad tym wszystkim i mi nie odbiło. Szaleństwo. Dochodziło nawet do takich sytuacji, że jedna dziewczyna podała się za dziennikarkę tylko po to, żeby mnie osobiście poznać. Wywiad się udał, ale nigdy nie został opublikowany (śmiech). Ale to wszystko przełożyło się też na ogromny wzrost popularności żeglarstwa w naszym kraju. Pamiętam, jak w 1997 r. dzwonili do mnie trenerzy mówiąc, że już w maju mieli wyprzedane wszystkie miejsca na wakacyjne obozy żeglarskie.

Z Sydney wrócił pan bez medalu, w Atenach cieszył się pan z brązu. Dziś już nie każdy pamięta, że niewiele brakowało, a tego krążka mogło nie być.

Tam było kilka takich momentów, gdzie niewiele brakowało, a skończyłbym na piątym-szóstym miejscu. W jednym wyścigu zanotowałem falstart, w innym poważnie rozciąłem sobie nogę. Z tą nogą to był kompletny przypadek, zahaczyłem o jakieś okucie w łódce. Rana była dość głęboka, a widok całego pokładu zalanego krwią – co by nie mówić – jednak odciąga uwagę od najważniejszego. Nie było łatwo, dlatego brąz był dla mnie ogromnym sukcesem.

Wszystko zakończył pan słynnym fikołkiem do wody. Co ciekawe, po latach przyznał pan, że to była scena „pod fotoreporterów”. Dlaczego?  

Z prostego powodu. Osiem lat wcześniej zdobyłem złoto, wtedy brąz, a miałem jeszcze ambitne plany, żeby przesiąść się na większą łódkę i startować w klasie Star. To wymagało pozyskania większych finansów, a problem w tym, że żeglarstwo nie jest bardzo medialnym sportem, ciężko atrakcyjnie pokazać je w relacji telewizyjnej, a co za tym idzie zachęcić sponsorów. Dlatego musiałem pokazać coś efektownego, żeby zostać zauważonym. Moja radość była oczywiście naturalna, ale wiedziałem, że muszę to jeszcze podnieść do potęgi entej. Ten mój skok był później pokazywany wiele razy nie tylko w polskiej telewizji, ale i za granicą w Eurosporcie, CNN, chociaż często bez komentarza. Pamiętam, jak rok później w Portugalii ktoś mnie przypadkiem rozpoznał mówiąc: „Ale fajnie się cieszyłeś, ten skok do wody, gratuluję złotego medalu!”. Niektórzy myśleli, że skoro tak się cieszyłem, to musiałem wygrać.

Projekt „Polska100” zakończy się przypłynięciem do Polski w 2020 r. Będzie miał pan więc dwa lata na wymyślenie nowej cieszynki.

Może wskoczę do wody z samego czubka masztu?

ROZMAWIAŁ RAFAŁ BIEŃKOWSKI

Fot. archiwum prywatne

Najnowsze

Boks

Pięściarze dali radę, transmisja nie. “Niestety, ten DAZN to wielki shit”

Błażej Gołębiewski
8
Pięściarze dali radę, transmisja nie. “Niestety, ten DAZN to wielki shit”
Boks

Olbrzym nie dogonił króliczka. Usyk ponownie pokonał Fury’ego!

Szymon Szczepanik
22
Olbrzym nie dogonił króliczka. Usyk ponownie pokonał Fury’ego!

Komentarze

3 komentarze

Loading...