Dziś o 18.30 kibice piłki ręcznej obejrzą kolejne starcie Wisły Płock z PGE Vive Kielce. W nowoczesnej Orlen Arenie pełne obcokrajowców drużyny powalczą o ligowe punkty, a wielu dziennikarzy i fanów nazwie to starcie Świętą Wojną. W porządku, ale pamiętajmy o jednym: mecze, dzięki którym powstało to określenie, rozgrywały się przed laty, w zupełnie innych realiach niż teraz. Kibice i zawodnicy tłoczyli się wówczas w ciasnych halach, w których wystarczyło się mocniej wychylić z trybun, by naubliżać do ucha graczowi drużyny przeciwnej. Zarówno w Petrochemii, jak i w Iskrze dominowali Polacy, często będący wychowankami klubów. I choć w zdecydowanej większości prezentowali mniejsze umiejętności niż obecne gwiazdy, to jednak nie można im było odmówić jednego: olbrzymiego zaangażowania, czasem połączonego z bardzo brutalną grą.
Przed dzisiejszym meczem w Płocku namówiliśmy na wspominki dziewięciu byłych piłkarzy ręcznych, którzy doskonale pamiętają jak to kiedyś było. Przenieśmy się wraz z nimi do lat 90. i początku XXI wieku.
Radosław Wasiak (obrotowy, były zawodnik kieleckiego klubu):
Marek Witkowski przeszedł z Petrochemii do Iskry, no i oczywiście musiał w końcu ten pierwszy raz przyjechać do Płocka jako zawodnik nowego klubu. Pamiętam, że w hali pojawił się wtedy niestety transparent, na którym była namalowana świnia, a nad nią widniało jego nazwisko. Ale nie chcę mówić o innych niemiłych historiach z czasów Świętej Wojny, nie ma sensu podkręcać atmosfery przed dzisiejszym meczem. Zamiast wspominać negatywny, wolę skupić się na plusach. Pamiętam, jak kiedyś w Blaszak Arenie wyszliśmy na parkiet w koszulkach z napisem „Jarek, jesteśmy z tobą”. Chodziło o naszego byłego bramkarza Jarosława Tkaczyka, niestety już nieżyjącego, który był wówczas chory. Kibice z Płocka zachowali się bardzo ładnie, przyjęli ten gest brawami, skandowali chyba też jego nazwisko.
Z wizyt w naftowym mieście miło wspominam też takiego pana z chłopcem na wózku, którzy zawsze dopingowali Wisłę. Przed spotkaniami podchodziłem do nich, rozmawialiśmy, darzyliśmy się wzajemnym szacunkiem, mimo że reprezentowaliśmy dwa różne obozy.
Rafał Bernacki (bramkarz, były zawodnik kieleckiego klubu):
Święte Wojny z moich lat były inne od tych teraz, bardziej polskie. W obu drużynach nie brakowało wychowanków, którzy gotowi byli zrobić wszystko, żeby tylko ich zespół wygrał. Ja dobrze pamiętam mecz, w którym Artur Niedzielski dostał karę krzyża, w efekcie której Wisła do końca spotkania musiała grać bez jednego zawodnika. Teraz już nie ma tego wykluczenia, ale proszę mi wierzyć, że wówczas otrzymanie go było dla drużyny nie lada problemem. Osłabieni Nafciarze i tak nas pokonali, pokazali wtedy niesamowity charakter. Ale i nam go nie brakowało. Bodajże w sezonie 1998/99 przegraliśmy w Blaszak Arenie dwa mecze, co wiązało się z tym, że musieliśmy potem wygrać siedem spotkań z rzędu, by sięgnąć po tytuł. Wytrzymaliśmy presję, zostaliśmy mistrzami kraju.
Skoro wspominamy już hale: zarówno ta w Płocku, jak i w Kielcach to były niezłe „kotły”. Wytrzymywaliśmy jednak to olbrzymie napięcie, ponieważ byliśmy z nim otrzaskani m.in. dzięki meczom w kadrze. Pamiętam takie spotkanie wyjazdowe z Bośnią. Na hali cztery tysiące wrogo nastawionych do nas ludzi, większość z nich… paliła jeszcze papierosy. Mieszanka dymu i ich wrzasków robiła spore wrażenie, po takich historiach ciężko było nas wyprowadzić z równowagi na krajowym podwórku.
Maciej Stęczniewski (bramkarz, były zawodnik kieleckiego klubu):
Z dużym sentymentem wspominam dawną płocką halę, czyli słynną Blaszak Arenę. Gdy graliśmy w niej w okolicach lata i robiło się ciepło, to… woda kapała z dachu na parkiet. Za jedną z bramek, dosłownie pół metra od niej, siedzieli kibice Wisły. Oddzielała mnie od nich tylko cienka siatka, podobna do tych, które są w bramce. Proszę sobie wyobrazić, ile „ciepłych słów” usłyszałem przez te wszystkie lata od płockich kibiców. (śmiech) Czy przeszkadzało mi to, że jestem obrażany? Niespecjalnie, ja to w sumie… rozumiałem. W ten sposób kibice Wisły chcieli pomóc swojemu zespołowi, w Kielcach działało to w drugą stronę.
Z wizyt w Płocku pamiętam jeszcze to nasze słynne wchodzenie do hali. Zawsze omijaliśmy wejście dla zawodników, wybieraliśmy drugie, dzięki czemu zanim dotarliśmy do szatni to musieliśmy przejść kilkadziesiąt metrów wszerz parkietu, naprzeciwko trybun. Kibice Wisły zawsze nas wtedy niemiłosiernie wygwizdywali, a my ich ironicznie pozdrawialiśmy – ta historia powtarzała się tyle razy, że z czasem stała się tradycją.
Paweł Sieczka (obrotowy, były zawodnik kieleckiego klubu):
Przyznam panu, że dawniej to mecze między Petrochemią a Iskierką były ostrzejsze niż dziś. Nie ma co ukrywać – my się wtedy nieźle laliśmy po mordach. Połamane noski czy porozcinane łuki brwiowe to była normalka. Dlaczego graliśmy tak brutalnie? Nie wiem, może z powodu braku telewizji na każdym meczu? Człowiek czuł, że jak nie widzi go oko kamery, to może pozwolić sobie na więcej (śmiech).
Mimo tego, że nasze starcia były ostre, darzyliśmy się z chłopakami z Płocka dużym szacunkiem. Znaliśmy się od małolata, walczyliśmy przeciwko sobie nie tylko w seniorach, ale i w grupach młodzieżowych.
Najlepsze wspomnienie? Zdobycie mistrzostwa w Blaszak Arenie. Cieszyliśmy się bardzo, ale z umiarem, trzeba było na tych płockich kibiców uważać, bo wtedy im, podobnie jak nam, nieco puściły emocje w związku ze stawką spotkania. Powrót po tym meczu do Kielc był bardzo długi, możliwe, że zatrzymywaliśmy się wtedy na każdej stacji benzynowej. Było już po sezonie, więc można było nieco wyluzować (śmiech).
Generalnie to tamte spotkania miały niesamowity klimat. Starsi kibice wiedzą o co chodzi, młodszym ciężko będzie to zrozumieć, ponieważ obecne Święte Wojny nie są już tak niezwykłe.
Marek Witkowski (rozgrywający, były zawodnik obu klubów):
Potwierdzam słowa Pawła: dawne Święte Wojny przypominały polowanie na ludzi, którzy robili na parkiecie różnicę. Teraz jest trochę inaczej, delikatniej. Ja absolutnie nie uważam, że ludzie powinni sobie we współczesnej piłce ręcznej wybijać zęby, czy łapać przy wyskoku rywala za ręce, co zdarzało się za moich czasów. Myślę jednak, że waga tych spotkań musi sprawiać, iż poszczególni zawodnicy naprawdę dadzą z siebie wszystko, podejdą do nich na maksa.
Jak tak patrzę na Wisłę i Vive dziś, to najbardziej nas z dawnych lat przypomina mi… trener Tałant Dujszebajew. Przy ławce rezerwowych udzielają mu się niesamowite emocje, zupełnie jak nam przed laty na parkiecie. Myślę, że gdyby mógł wyjść na boisko, to grałby dużo ostrzej niż jego zawodnicy (śmiech).
Andrzej Marszałek (bramkarz, były zawodnik płockiego klubu):
Święte Wojny? To było tak dawno temu, że już zapomniałem, co się wtedy działo (śmiech). A tak serio – nie zgodzę się z niektórymi kolegami, którzy mówili ci, że grało się wtedy brutalniej. Uważam, że mieliśmy dużą wolę walki i chęć odnoszenia sukcesu, ale nie byliśmy żadnymi rzeźnikami, bez przesady. Po prostu czasem puszczały nam emocje, ale czy teraz jest inaczej? Chyba nie, co pokazuje przykład Manolo Cadenasa i Tałanta Dujszebajewa sprzed kilku lat, kiedy obaj trenerzy starli się ze sobą w Orlen Arenie.
Jak wspominam pierwsze mistrzostwo Polski, zdobyte po wygranej 33:18 z Kielcami? Wspaniale. To był mecz, który od pierwszych sekund ułożył nam się idealnie. Dominowaliśmy w ataku i obronie, nie było w tym przypadku – doszliśmy do takiego poziomu ciężką pracą. Po wszystkim świętowaliśmy ten sukces najpierw razem, a potem w podgrupach. Wiadomo jak to jest – nie wszyscy członkowie zespołu muszą tak samo się lubić. Jakie dostaliśmy wtedy nagrody? O ile pamiętam, obyło się bez prezentów w stylu zegarek czy telewizor, otrzymaliśmy chyba premię pieniężną. Wtedy wydawała nam się zapewne wysoka, ale coś czuję, że teraz nie zrobiłaby wrażenia (śmiech).
Artur Niedzielski (skrzydłowy, były zawodnik obu klubów):
Ze Świętych Wojen najbardziej zapamiętałem to, że nie sposób było przewidzieć, jakim wynikiem się skończą. Dziś jest tak, że Vive dysponuje mocniejszym zespołem od Wisły, więc przeważnie wygrywa. Za moich zawodniczych czasów to naprawdę nie było tak oczywiste, dlatego kielczanom zdarzało się wygrać u nas, a nam na ich parkiecie.
Inne były też wtedy relacji z kibicami, myśmy byli z nimi naprawdę blisko. Pamiętam, że po sezonie robiliśmy wspólnego grilla, było dużo śmiechu i analizy sezonu, której nie przeprowadzaliśmy przy wodzie. Ale cóż, było po zawodach, więc fanom nie przeszkadzało, że skosztowaliśmy piwka lub dwóch.
Adam Wiśniewski (skrzydłowy, były zawodnik płockiego klubu):
Pamiętam dawną halę Vive, na ulicy Krakowskiej. Człowiek stał w rogu parkietu, a kibice z Kielc pluli na niego i rzucali gumami (śmiech). Oczywiście mobilizowało mnie to do lepszej gry. Kiedyś po ładnej akcji rzuciłem tam ważnego gola i zrobiło się naprawdę cicho. To była dla mnie naprawdę bezcenna chwila.
Pamiętam też, jak kiedyś zaatakowali mnie Michał Jurecki i Żeljko Musa. Schodziłem po obiegu do środka i chciałem rzucić, a zamiast tego wylądowałem po ich interwencji na plecach. Poczułem silny prąd, bałem się, że złamałem kręgosłup. W szpitalu kieleccy lekarze żartowali: „dobrze że, do końca sezonu nie zagrasz, ale za to plecy masz całe!” Po wszystkim chodziłem w gorsecie przez sześć tygodni.
Marcin Lijewski (rozgrywający, były zawodnik płockiego klubu):
Dawniej to były mecze, w których rodowici kielczanie walczyli na noże z płocczanami. Teraz w obu ekipach przedstawicieli tych miast jest coraz mniej, więc nie traktuję ich tak, jak kiedyś. Dla mnie to nie jest już żadna Święta Wojna, a po prostu prestiżowe spotkania, owiane historią, które rozdmuchują często dziennikarze. I dobrze, bo taki marketing napędza koniunkturę na handball.
W Niemczech występowałem w podobnych meczach, kiedy jako zawodnik Flensburga Handewitt walczyłem z THW Kiel, a potem jako szczypiornista HSV Hamburg grałem przeciwko obu wspomnianym zespołom. To inny rozmiar kapelusza niż w Polsce – całe Niemcy żyją tymi spotkaniami już tydzień przed nimi. Kibice są podekscytowani na maksa, bo wiedzą, że czeka ich uczta, w której wynik do końca będzie niewiadomą. W Polsce ostatnio jest inaczej, bo jednak przewaga Kielc nad Płockiem stała się dosyć wyraźna.
Kiedy wygrasz taki prestiżowy mecz, możesz liczyć na fory na mieście. Pamiętam, że we Flensburgu zdarzało się, iż nie pozwalano mi płacić za zakupy albo w kawiarni zapraszano na darmowe śniadanie. Oczywiście kij miał dwa końce – w przypadku porażki, gdy spotkało się na ulicy kibica, trzeba było odpowiadać na jakieś dziwne pytania…
KAMIL GAPIŃSKI
Fot. 400mm.pl, sprwislaplock.pl