Od soboty jest najstarszym czynnym polskim pięściarzem. Kiedy posyłał na deski Czecha Richarda Waltera, miał niespełna 49 lat. Dariusz Snarski. Olimpijczyk w Barcelony z 1992 roku, trzykrotny mistrz Polski, ale też bokser niespełniony, bo oprócz pasów mniej poważnych federacji, na międzynarodowym ringu nigdy nie zaistniał. Nie zrobił takiej kariery i nie zarobił takiej forsy jak Michalczewski, Gołota czy Adamek, ale jego życiorys to i tak mocna opowieść. Opowieść podlana alkoholem, z imprezami i bójkami. – Trener kadry narodowej Jurek Rybicki na obozie w Zakopanem mówił do mnie tak: „Darek, klękaj i przyrzekaj, że nie będziesz pił w czasie świąt!”. Ale jak wróciłem do Białegostoku, to wszystko co zostało wypracowane na obozie, zostawiłem w dyskotekach. Co tu dużo kryć, był bal – opowiada w rozmowie z Weszło „Snara”, który jest dziś zawodnikiem, trenerem i promotorem w jednym.
***
Przepraszam, że musiał pan czekać, ale mam tutaj sajgon. Jak codziennie zresztą. Człowiek jest zarobiony, ale nie narzeka. Boks w Białymstoku musi żyć.
Widzę, że kryzys wieku średniego nie dotyczy „Snary”?
Nie, bo w życiu sportowca nie można od tak sobie rzucić treningu i leżeć. Choróbska tylko czekają, dlatego zawsze starałem się coś robić. Chociaż kiedy w 2010 roku stoczyłem walkę z Krzysztofem Cieślakiem, to na pewien czas zostawiłem salę, treningi, odpuściłem. Prowadziłem wtedy wprawdzie jeszcze jakieś zajęcia z chłopakami, ale sam bardzo się nie angażowałem. No i wtedy zacząłem tyć, do tego stopnia, że aż własna żona zaczęła mnie wyzywać od bab. Mówiła: „Zobacz, jak ty wyglądasz?”. Ale muszę przyznać, że naprawdę byłem nieźle spuchnięty, bo ważyłem chyba około 75-77 kilo, gdzie kiedy walczyłem z Cieślakiem, na wadze było 61. Dlatego wtedy bardzo mocno wziąłem się za siebie, potem w 2013 roku wyskoczyła jeszcze druga walka z Maciejem Zeganem i od tego momentu już cały czas trenuję. Zawsze znajdę czas na siłownię, bieganie, nieraz przy chłopakach sam nakładam rękawice. I jak widać po ostatniej walce, nie jest ze mną jeszcze aż tak źle.
Podczas gali w Białymstoku znokautował pan 29-letniego Czecha Richarda Waltera. Kto wie, może złamał pan chłopakowi karierę, bo teraz będą się z niego śmiać, że zebrał łomot od gościa, który mógłby być jego ojcem.
Pewnie będą. Byłem trochę zaskoczony, bo kiedy podczas przygotowań oglądałem jego dotychczasowe walki, to był z niego niezły „wiracha”. Zawsze atakował i naprawdę myślałem, że na mnie też od razu się rzuci. Ale kiedy tuż przed walką staliśmy na środku ringu i podawaliśmy sobie ręce, to widziałem, że był zesrany. Ewidentnie. Od razu przejąłem więc inicjatywę i po prostu robiłem swoje. A że sierpowe wyszły czysto na szczękę, to chłopak się przewrócił. Mając tyle lat wyprowadzam na pewno mniej ciosów niż kiedyś, ale jak widać wciąż potrafią one zrobić wrażenie na przeciwniku.
Dlaczego wyszedł pan na ring po czterech latach przerwy? Ta walka była podyktowana po prostu tym, że chciał pan pobić rekord Przemysława Salety i zostać najstarszym czynnym polskim pięściarzem?
Nie, zupełnie nie. Ja o tym rekordzie dowiedziałem się z internetu, kiedy ktoś napisał o naszej gali. Potem usiadłem, na spokojnie to wszystko przekalkulowałem i faktycznie wyszło, że Przemek boksował z Tomkiem Adamkiem w wieku 47 lat, a więc była szansa na fajny rekord. Teraz jeśli ktoś będzie chciał mnie przebić, będzie miał jeszcze trudniej. Na razie jednak nikogo takiego nie widać.
Podczas gali dopingowali pana m.in. Dariusz Michalczewski i Wojciech Fortuna. Co powiedzieli po walce?
Wojtek pogratulował udanego pojedynku, a Darek jak to Darek – powiedział, że koniecznie muszę jeszcze wyskoczyć na ring, kiedy będę miał pięćdziesiątkę na karku.
I wyskoczy pan?
Co mi szkodzi. Jeśli zdrowie dopisze i wszystko będzie w porządku, to będę nad tym myślał. Na razie jednak chcę pilnować swoich chłopaków, promować ich, bo oni są dla mnie najważniejsi. Ja będę jak coś tylko na dokładkę. Zobaczymy.
To dobra okazja, żeby trochę powspominać. Często wraca pan myślami do dzieciństwa?
Pamiętam jak jeździłem na wieś do Kalnicy pod Brańskiem. Już wtedy strasznie ciągnęło mnie do boksu. Urządzaliśmy sobie sparingi za stodołą, a ring wytyczały cztery sosny, pomiędzy którymi wieszało się liny. Nawet rękawice szyło się samemu. W sąsiedztwie mieszkali cyganie i od czasu do czasu walczyło się też z nimi. Mój świętej pamięci dziadek śmiał się, że Darek walczy z Kubańczykami, bo tacy byli ciemni. Wtedy byliśmy tym tak przejęci, że za tamtą stodołą nawet wręczaliśmy sobie medale z plasteliny lub kory drzewnej. To była frajda. Później, kiedy już zacząłem chodzić na treningi w Gwardii Białystok i dostałem swoje pierwsze prawdziwe rękawice, to woziłem je tam ze sobą. Już nie musiałem szyć. W pamięci zapadło mi też to, jak oglądałem z dziadkiem igrzyska olimpijskie w Moskwie. Za małolata marzyło się o takiej imprezie i dwanaście lat później sam pojechałem na swoje igrzyska.
Zanim jednak w ogóle zaczął pan boksować, było podejście do Jagiellonii. Dlaczego nie został pan piłkarzem?
Z ciekawości poszedłem do klubu, potrenowałem i nawet pojechałem na jeden mecz do Choroszczy. Po latach znajomi wspominali, że już wtedy próbowałem rządzić, krzyczałem, rozstawiałem wszystkich. Ale piłkarzem nie zostałem, bo gdzie z takimi marnymi warunkami do piłki? Mały byłem. Miałem 150 centymetrów, ważyłem 44 kilogramy. Poza tym to chyba nie dla mnie. Już od małego byłem waleczny, dlatego szukałem czegoś innego. Poszedłem więc najpierw na treningi judo, potem były zapasy i w końcu boks.
Aż tak nosiło łobuza?
Nosiło. Kiedy biłem się za małolata, to pół szkoły wybiegało na zewnątrz. Zawsze znalazł się w klasie jakiś gość, który gnębił słabszych lub ciągał dziewczyny za włosy, a że nigdy nie byłem strachliwy, to od razu wyskakiwałem.
Jaki był pana szkolny bilans walk?
Nie liczyliśmy, ale chyba nie dostałem nigdy jakoś mocno. Chociaż nie, był taki jeden duży, który mnie pobił. To była zabawna sprawa, bo później, kiedy przechodził obok szkoły, zaczaił się na niego mój ojciec i trochę go poturbował (śmiech). W ramach rewanżu za syna. To był jednak duży chłop jak na tamten wiek. Nie dość, że był od nas o rok starszy, bo siedział, to jeszcze… kradł nam kanapki. Co ciekawe, spotkałem go po wielu latach i trochę powspominaliśmy tamte stare czasy. Było z tego dużo śmiechu.
A pamięta pan, jak zarobił pierwsze pieniądze w życiu?
Dostałem je za medal mistrzostw Polski kadetów w Poznaniu. Część pieniędzy oddałem rodzicom. W drugiej połowie lat 80. miałem już stypendium z klubu, sponsora i powodziło mi się naprawdę nieźle. Mój tato czasami lubił żartować, że zarabiałem prawie tak jak komendant wojewódzki milicji. Ale nie ma co ukrywać, miałem dobrze. Później było już trochę gorzej, bo klub nie miał pieniędzy i nie płacił, dlatego trzeba było sobie radzić inaczej.
Co pan robił?
Jeździłem do Warszawy i do Konstancina-Jeziorny, gdzie układałem chodniki, workowałem cement. Było lato, nie miałem za co żyć, więc musiałem coś robić. Potem miałem krótki epizod w Zagłębiu Lubin, po czym wróciłem do Białegostoku. Znów udało się znaleźć sponsora, dzięki czemu miałem na życie. W 1991 roku zostałem też po raz pierwszy mistrzem Polski seniorów i wszedłem do kadry narodowej. Później wystąpiłem nawet w meczu Polska-Stany Zjednoczone rozgrywanym w Białymstoku. To było duże wydarzenie, bo przyleciała do nas silna ekipa z takimi zawodnikami jak Shannon Briggs czy Shane Mosley. Miał też przylecieć Oscar de la Hoya, ale doznał niestety kontuzji. Wielka szkoda, bo miałbym wtedy szansę z nim zaboksować.
Najpierw układał pan chodniki, a kilka lat później był już na olimpiadzie w Barcelonie. Niezła historia. Wciąż żal tamtej przegranej walki z Niemcem Marco Rudolphem w 1/8 finału? To największy koszmarek w karierze?
To był wałek. Takie jest moje zdanie. Druga runda była moja i gdyby normalnie punktowano, to w trzeciej być może bym go rozbił. Po pierwszej rundzie było 3:1 dla Rudolpha i nie miałem o to żadnych pretensji, ale kiedy zobaczyłem, że po drugiej jest 6:1 – gdzie zadałem tyle ciosów – to aż ręce mi opadły. Tragedia. Monitor wisiał mi nad głową i jak zobaczyłem punktację, to… Później, kiedy po walce rozmawiałem z Rudolphem jeszcze w sali, powiedział tylko: „Referee…”. W Barcelonie zdobył wicemistrzostwo, później przeszedł na zawodowstwo, ale nic nie osiągnął, krótko walczył. Lata później sam odezwał się do mnie na Facebooku. Widział, że ja wciąż boksuję i życzył mi powodzenia. Zapytałem go, co robi. Odpowiedział, że jest kucharzem w restauracji.
(W Barcelonie Marco Rudolph przegrał w finale z Oscarem de la Hoyą)
Andrzej Kostyra z „Super Expressu” napisał ostatnio: „Po tej przegranej z Rudolphem Darek poszedł w tango. A jak już szedł w tango, to na ostro”. Tak było?
Czy na ostro? Zależy co to znaczy dla Andrzeja. Pamiętam, że chodząc po wiosce olimpijskiej najpierw płakałem, bo jak ma się czuć człowiek, któremu sędziowie odebrali być może szansę na medal? Bo ja naprawdę wierzyłem, że mogę go zdobyć. Później, przyznaję, wychodziłem z wioski, siadałem w barze i wiadomo, że coś tam się wypiło. Chodziłem lekko wypity, ale bez przesady.
Ale jakieś wybryki chyba jednak były. To prawda, że z małych opresji musiał pana wyciągać wtedy nawet Janusz Wójcik?
Była taka akcja na wejściu do wioski olimpijskiej. Zadzwonili ochroniarze z bramy, że jakiś polski bokser rozrabia i poprosili, żeby ktoś go uspokoił i zabrał. Chciałem wejść, ale byłem bez akredytacji, dlatego trochę krzyczałem, że jestem bokserem i o co im w ogóle chodzi. I akurat Janusz Wójcik przyszedł, załagodził sytuację zabierając mnie stamtąd. Cała historia.
W Hiszpanii poznał się pan też z Wojciechem Kowalczykiem. Razem też ponoć trochę rządziliście w Barcelonie.
Z Wojtkiem wiadomo jak było, nawet jak wypił kilka piw to strzelał bramki. Zawsze wiedział gdzie stanąć. W ogóle podpasowaliśmy chyba sobie. Na tyle, że nawet po olimpiadzie przyjeżdżał do mnie do Białegostoku razem „Ratajem”, dołączał do nas również Darek Czykier. Bardzo fajnie ich wspominam. Oni też, tak jak ja, nie zarabiali wtedy kokosów. Dzisiaj piłkarze mają pełne portfele, majątki, a to byli normalni, skromni goście.
Po powrocie z olimpiady dochodzi do bójki w jednym z klubów przy ulicy Lipowej w Białymstoku. Zaczepia pana dwóch facetów, ale mają pecha, bo to były pana imieniny.
Tak, wszędzie poszło w Polskę, że olimpijczyk zrobił burdę. Nawet w telewizji o tym mówili. Gdzie ja tych ludzi nawet nie pobiłem. Po prostu złapałem ich za głowy i uderzyłem o siebie.
A to nie pobicie?
Tak jak pan powiedział, to były moje imieniny, byłem wypity. Myślałem, że ci dwaj się ze mnie śmieją, robią sobie jakieś jaja, ale prawda wyszła dopiero po latach. Tak się złożyło, że spotkałem ich w ubiegłym roku w Białymstoku na dyskotece i jeden z nich opowiadał, że oni wtedy tylko się do mnie uśmiechali (śmiech). Ale gdybym ja ich wtedy naprawdę pobił, to wylądowaliby w szpitalu. Ja w ogóle nigdy nie biłem ludzi na ulicy, pod tym względem byłem akurat grzecznym chłopakiem.
Na zawodowstwo przeszedł pan w 1998 roku. Nie ma pan dziś poczucia, że to było trochę za późno? Był już pan wtedy m.in. trzykrotnym mistrzem Polski.
Też tak myślę. Powinienem zrobić to od razu jak tylko nie zakwalifikowałem się na igrzyska olimpijskie w Atlancie. Wtedy było trzeba wyjechać do Niemiec, tym bardziej że była szansa podpisać umowę w Hamburgu. Ale zostałem tutaj.
Potem był moment, że wyjeżdżał pan walczyć nawet na Wyspach Brytyjskich. Chodziło wtedy przede wszystkim o pieniądze, szybki zarobek? Niektórzy mówią, że był pan bokserem „na telefon”.
Zdobyłem pas IBF Intercontinental, walczyłem o mistrzostwo Europy, ale później mój promotor za bardzo już mi nie pomagał, nie miał chyba na mnie pomysłu. A trzeba było przecież gdzieś zarobić, dlatego wybraliśmy te Wyspy. I latałem tam, bo czasami w Polsce nie było już za co żyć, gdzie przecież miałem żonę i córkę. Co miałem robić? Pójść na budowę, kiedy byłem jeszcze czynnym bokserem? Zacząłem więc latać, raz wygrałem, raz przegrałem, kiedy indziej mnie oszukali, jakiś remis. W pewnym momencie wypracowałem tam jednak już sobie pewną renomę, wszyscy wiedzieli, że jestem hard boxer. Wiadomo, że nie wszystkie gale były tam robione na wypasie, ale z drugiej strony nie były to też jakieś podrzędne eventy. Przede wszystkim zależało mi jednak na jakiejś kasie, żeby przywieźć cokolwiek do domu. W pewnym momencie miałem nawet ofertę od promotora z Glasgow, żeby zostać tam na dłużej, ale nie chciałem być jakimś chłopcem na posyłki, dlatego uznałem, że wrócę do Białegostoku. Chciałem coś zrobić na Podlasiu, już wtedy myślałem o organizacji gal.
Ale wcześniej, w 2001 roku była wspomniana walka o mistrzostwo Europy z Włochem Stefano Zoffem. To mogła być przepustka do większej kariery i większych pieniędzy?
Tak, to był ten moment. Pamiętam, że pojechałem na wakacje nad morze, bo nie szykowała się żadna walka i nagle dostałem telefon, że za miesiąc mogę się bić o mistrza Europy. Byłem zaskoczony, ale wzięliśmy to. Później popatrzyłem na tego Zoffa i myślałem, że go zajeżdżę. Czułem, że mam z nim szanse. W ringu rzucił się na mnie, ale w końcu zaczął słabnąć, przez co od szóstej rundy już ja dochodziłem do głosu. Ale przyszła pechowa ósma runda, kiedy w jednej akcji wypadła mi „szczęka”. Odruchowo pokazałem to ręką sędziemu, ale zupełnie niepotrzebnie, bo trzeba było boksować do końca, może on sam w końcu by to zauważył i przerwał walkę. Bo kiedy pokazałem na podłogę, w tym samym momencie Zoff wyprowadził cios. Zrobiłem zejście odpowiadając jeszcze Włochowi, ale wtedy sędzia wskoczył między nas i koniec pojedynku (skończyło się technicznym nokautem – red.). Dziwna decyzja. Później nawet włoska „La Gazzetta dello Sport” napisała, że sędzia gapa, bo nie zauważył, że wypadł mi ochraniacz. Szkoda, ponieważ wtedy Zoff zaczął już słabnąć. On się już wystrzelał, a ja się rozkręcałem. Pechowo to się zakończyło. Pamiętam, że za tamtą walkę dostałem 20 tys. marek. To była moja najwyższa gaża w karierze. To był całkiem spory grosz jak na tamte czasy.
Kiedy miał pan pieniądze, wianuszek znajomych zawsze był szeroki?
W pewnym momencie nawet moja małżonka kazała mi już przestać łazić po mieście. Bo zawsze tak miałem, że chciałem to z tym posiedzieć, to z tamtym. Każdy o tym wiedział. Dziś już jednak nie jest tak, że dla każdego jestem na zawołanie. Z najbliższymi kolegami utrzymuję kontakt, ale tak naprawdę nie mam czasu na jakieś spotkania, imprezy, bo jestem zarobiony prowadzeniem grupy. Ostatnio nie miałem nawet czasu, żeby pojechać na dłuższe wakacje. Raptem na tydzień udało się wyjechać z żoną pod Barcelonę. Prowadzenie klubu i organizacja gal pochłania mi mnóstwo czasu, to dużo stresu i nerwów, dlatego czasami wolę już posiedzieć w domu.
Czyli jak to się mówi, już pan nie „bywa”?
Czasami tylko spotkam się z Darkiem Michalczewskim, niekiedy też on do mnie przyjedzie. Od czasu do czasu spotkam się również z Zeniem Martyniukiem, ostatnio byłem na otwarciu jego pubu w Białymstoku. Ale z nim jest jeszcze większy problem się złapać, bo jak wiadomo, cały czas koncertuje.
On też jest kibicem boksu?
Wiem, że Zenek na pewno się nie bije (śmiech). A jeśli chodzi o boks, to w zasadzie chyba tylko mi kibicuje. Czasami wychodził i śpiewał przed moimi walkami. Kiedyś byliśmy nawet sąsiadami. Spędzaliśmy z sobą sporo czasu, siedzieliśmy oglądając wspólnie boks, słuchając disco polo, czasem wypiło się jakieś piwo, było bardzo wesoło. Zenek odniósł wielki sukces, jest na fali. Mamy u nas kilka topowych zespołów disco polo, ale reszta to tak naprawdę powinna grać po jakichś wiejskich zabawach. Jemu się udało.
Pana kariera mogła się inaczej potoczyć? Wie pan pewnie o czym mówię.
Miałem trochę pecha, szczególnie na tych najważniejszych imprezach, czyli na igrzyskach olimpijskich i mistrzostwach świata w Tampere. A w sporcie, wiadomo, trzeba mieć też i szczęście.
Przed tymi mistrzostwami w Tampere to chyba nie tylko szczęścia panu zabrakło, ale i świeżości. Przed wyjazdem była ponoć mocna impreza.
Trener kadry narodowej Jurek Rybicki na obozie w Zakopanem mówił do mnie tak: „Darek, klękaj i przyrzekaj, że nie będziesz pił w czasie świąt!”. Ale jak wróciłem do Białegostoku, to wszystko co zostało wypracowane na obozie, zostawiłem w dyskotekach. Co tu dużo kryć, był bal. Niestety mocno przesadziłem i nie zdążyłem się zregenerować, bo nie jest tak łatwo odbudować się w tak krótkim czasie. Wygrałem pierwsze walki, po pokonaniu zawodnika z Rosji wszedłem nawet do ósemki i medal był coraz bliżej, ale później miałem walkę dzień po dniu i nie dałem rady. Zabrakło świeżości.
Gdyby nie alkohol, mógł pan zrobić większą karierę?
Pewnie tak, ale ile ja tam mogłem wypić? Przecież ja ważyłem ledwie ponad sześćdziesiąt kilogramów, dużo nie potrzebowałem. Ale fakt, momentami można było się powstrzymać. Teraz piję co najwyżej piwo i to jeszcze niskoalkoholowe. Po ostatniej gali było after party i wypiłem trzy piwa. Nie ciągnie mnie już tak jak kiedyś, uspokoiłem się.
Spokój spokojem, ale na pewno jest coś, co byłoby w stanie wyprowadzić z równowagi 49-letniego Dariusza Snarskiego.
Nie jestem już tak narwany jak kiedyś, ale powiem szczerze, na pewno nie wytrzymałbym, gdyby ktoś obraził moją żonę lub córkę.
Pana córka, Sandra, to Miss Lata 2016 na Podlasiu. Goni pan przyszłych zięciów?
Jeden kiedyś trochę za dużo powiedział, to przewrócił się niechcący na ulicy. Już go nie ma, ale jest następny kandydat.
ROZMAWIAŁ RAFAŁ BIEŃKOWSKI
Fot. 400mm.pl