Reklama

Trenera oszukasz, siebie oszukasz, życia nie oszukasz

redakcja

Autor:redakcja

09 października 2017, 15:35 • 18 min czytania 15 komentarzy

Internat pełen młodych piłkarzy to recepta na klęskę. Balangi, ucieczki, alkohol – ten schemat powtarzał się w wielu klubach. Ale nie w Lechu Poznań, gdzie zainwestowano w kamery na podczerwień, kraty w oknach, a nawet izolatkę.

Trenera oszukasz, siebie oszukasz, życia nie oszukasz

Patryk Wolski też spędził kiedyś noc w izolatce, ale ogółem wojskowy dryl mu odpowiadał. Przekonuje, że nawet wielki nacisk na naukę szkolną, jaki kładziono w Lechu, pomagał mu na boiskowej koncentracji. Zamiast osławionego “szkoła ci chleba nie da” mamy “szkoła pomoże ci zostać piłkarzem”.

Wolski jako nastolatek strzelił gola w Ekstraklasie, ale później dopadły go kontuzje. Choć to raptem rocznik 1993, już dwa lata temu skończył karierę. “Nie chciałem być zawodnikiem, który do trzydziestki roku gra w 2-3 lidze, a potem nagle budzi się z ręką w nocniku i nie wie co chce w życiu robić. “. Zapraszamy.

***

Uczyłeś się w III klasie gimnazjum w Radomiu, gdy przyszła oferta z Lecha Poznań.

Reklama

Mirosław Siara był w okręgu radomskim osobą, która oglądała zawodników dla Lecha. Wypatrzył mnie na jednym z turniejów, dostałem zaproszenie na trzydniowe testy. Pojechałem, a wkrótce pojawiła się poważna oferta – przeprowadzka do Poznania.

Jak poważnie traktowałeś wtedy szkołę?

Nie byłem osobą, która zbiera same piątki, ale nigdy nie miałem też problemu ze zdawaniem do klas. Mieszkałem obok szkoły, więc nawet specjalnie nie wagarowałem, z zachowania miałem bardzo dobry.

Nie bałeś się wyjechać? Poważny ruch – zostawiałeś rodziców, przyjaciół, dziewczynę. Cały swój ówczesny świat.

Nie będę ściemniał, chciałem wyjechać, zrobić kolejny krok do zostania piłkarzem. Choć z perspektywy wiem, że nie byłem na ten wyjazd w pełni gotowy. Nie zastanawiałem się szczególnie, tylko podjąłem decyzję. Na miejscu czekało mnie zderzenie z rzeczywistością. W Radomiu wyróżniałem się, strzelałem mnóstwo bramek. Wyjeżdżając do Poznania wierzyłem, że będzie tak samo dobrze. Okazało się, że gram po parę minut w meczach juniora młodszego, a czasem wcale.

Lekcja pokory.

Reklama

Widzę to samo podejście, które wtedy miałem, u rodziców wyróżniających się dzieciaków z radomskich klubów. Oni myślą, że ich dzieci są tak dobre, że poradzą sobie w każdym polskim klubie, zrobią karierę. Potrafię to rozpoznać, bo byłem taki sam. Ale wyjechałem i zobaczyłem dwudziestu, trzydziestu tak samo dobrych jak ja. Niektórych dużo lepszych.

Zareagowałeś ambicjonalnie czy to cię trochę przygwoździło?

Na początku dominowało zdenerwowanie. Wkurzałem się – zostawiłem dom, rodzinne miasto, dziewczynę, a potem nawet nie gram minuty w jakimś meczu. Mecze zazwyczaj były w sobotę rano, po nich chłopaki rozjeżdżali się do domów. Ja miałem o wiele dalej niż reszta, więc zostawałem i wracałem do pustego internatu. Bywało, że zostawałem sam na całym obiekcie. Jak zostawało nas dwóch z dwudziestu na weekend, to już uchodziło za tłum. Siedziałem więc i oglądałem mecze. Starałem się dzwonić do znajomych, rodziny i dziewczyny, ale to nie to samo co bezpośredni kontakt. Kiedy wyłączałem telefon lub Skype, towarzyszyły mi tylko ściany.

Miałeś problemy, żeby się zintegrować z grupą?

W pierwszym roku tak. Wszyscy byli z Wielkopolski, ja jedyny rodzynek z innego regionu. Znali się czy to z klubu, czy ze zgrupowań.

To może gdy po roku chciano cię odesłać do Radomia pojawiło się uczucie ulgi?

Nie, nigdy. Czułem, że poniosłem porażkę. Właśnie zaczynałem łapać grunt pod nogami, grywać więcej, a decyzję usłyszałem po… derbowym 6:1 z Wartą, w którym strzeliłem bramkę. Klasyczne z nieba do piekła. Zamiast świętować, pakowałem się. Bolało. Dano mi wolną rękę, mogłem iść gdzie tylko chcę. Siedziałem już w Radomiu, gdy odezwał się trener Bereszyński. Powiedział, że widział jakie robię postępy i mnie chce, a decyzję bierze na siebie.

Podejrzewam, że później za trenerem byłeś gotów skoczyć w ogień.

Nie tylko ja, a wielu chłopaków. Wszyscy go szanowali. Miałeś wrażenie, że zawsze wie jak się czujesz, co myślisz. Nie użyję wyświechtanego “miał indywidualne podejście”, bo kojarzy się z czymś wyrachowanym, a trener po prostu traktował cię szczerze, po partnersku, zarazem nie owijając w bawełnę. Chciał nas nauczyć czegoś nie tylko boiskowo, ale i życiowo.

Najlepsza porada jaką od niego otrzymałeś?

Życia nie oszukasz. Zawsze nam mówił, że możemy oszukiwać jego, możemy oszukiwać w szkole, możemy oszukiwać na treningu, możemy oszukiwać nawet siebie, ale życia nie oszukamy. Śmialiśmy się między sobą z tych słów. To był taki cytat, który każdy traktował szyderczo. Człowiek jednak dorasta. Teraz wiem, że trener dobrze wiedział co mówi.

Z tego co mówiłeś swego czasu w “Przeglądzie Sportowym”, w internacie akademii Lecha akurat życie ciężko było oszukać.

Ciężko. Trenerzy co dwa, trzy dni w szkole. Sprawdzali oceny i obecność. Bardzo szybko, bo po paru miesiącach mojego pobytu w Poznaniu, pierwszy chłopak wyleciał z drużyny. Czołowy zawodnik, fajny kolega, ale nie było zmiłuj. Nie słyszałem, żeby gdzieś wypłynął, a kto wie jakby potoczyły się jego losy, gdyby został w Lechu. Klub stawiał sprawę jasno: nie uczysz się, nie ma dla ciebie miejsca. Mieliśmy klasę piętnastu chłopaków i każdy zdał maturę, połowa z bardzo dobrymi ocenami, niektórzy z czerwonym paskiem.

Narzekaliście między sobą, że przyjechaliście grać w piłkę, a tu taka presja na książki?

Szatnia gada, normalna sprawa. Ale mimo młodego wieku dominowała świadomość tego, że jesteśmy tutaj nie dla zabawy, a w określonym celu. Każdy wiedział po co tu jest, każdy podchodził sumiennie do swoich obowiązków. Nie wiem czy to dlatego, że przeprowadzono taką selekcję również pod kątem mentalności, czy zdecydował przypadek i zebrała się akurat taka grupa, a może warunki jakie stawiał Lech pomagały wzmocnić w nas akurat te cechy naszych charakterów.

Kiedy rozmawiałem z juniorami Jagi opowiadali, że u nich w internacie non stop trwała balanga. Nocne ucieczki na dyskoteki, alkohol, dziewczyny, a nawet okazjonalnie dragi. Wy mieliście kraty w oknach.

Były na parterze. Od poniedziałku do piątku musiałeś wrócić do internatu do 20, w sobotę do 22, w niedzielę do 21. Później tylko, jeśli uzasadnił to opiekun. Zadzwonił rodzic, że wie gdzie jestem i przyjadę później? W porządku. Jeśli w ciągu dnia chciałem wyjść na miasto, musiałem otworzyć zeszyt przeznaczony dla zawodników, wpisać nazwisko, numer pokoju, godzinę wyjścia, cel wyjścia, planowany powrót.

O 22 to się dopiero impreza zaczyna.

Przez trzy lata w internacie poszedłem na jedną imprezę, w dodatku na osiemnaste urodziny kolegi. Jak przyszedłem do internatu, usłyszałem historię o starszych chłopakach, którzy wrócili koło południa w niedzielę z baletów. Została wezwana policja, badali ich alkomatem, automatycznie powiedziano im też, że pół roku nie trenują. Jeśli chcą zostać, to na własny koszt.

Przez trzy lata jak tam byłeś nikomu nie udało się uciec?

Musiałbyś wypisać się z internatu, że jedziesz do domu i spać w hotelu lub u kolegów.

W samym internacie nie dało się balować?

Zero szans. Na każdym piętrze kamery na podczerwień. Po 22 sprawdzana czystość w pokojach, później nie mogłeś wychodzić z pokoju. Na każdym piętrze siedziała osoba, która była za nas odpowiedzialna w internacie, także nawet jak o 23 wychodziłem do toalety, spotykałem opiekuna.

Wojskowy dryl.

Mocno. Wielu chłopaków było w szoku. Ja akurat szybko się do tego zaadaptowałem. Chłopak z Radomia, chciałem coś osiągnąć, a rodzice zawsze kładli mi nacisk na dobre wychowanie i odpowiedzialność.

Trafiłeś kiedyś do izolatki?

Raz.

Za co?

Za grę w piłkę w pokoju po 22.

Cisza nocna bez względu na wszystko.

Nic złego nie robiliśmy, odbijaliśmy piłkę, ale wparowała pani i kazała nam iść do izolatki na jedną noc.

Jak wyglądała izolatka?

Normalny pokój z jednoosobowym łóżkiem. Tylko ta krata w oknie.

Jednak trochę dziwne uczucie.

Więzienne klimaty. Ale to od godziny 22 do 6, potem cię wypuszczali.

Byliście nastolatkami, hormony buzują. Nie miałeś wrażenia, że omija cię coś fajnego?

Pewnie tak, nie raz się o tym rozmawiało. Chłopaki byli w lepszych sytuacjach, bo co weekend wracali do swoich miejscowości, także mogli tam sobie urządzić odskocznię. Ja jeździłem rzadko, więc zostawała rozmowa z dziewczyną przez Skype.

Twoja wyprowadzka do Poznania nie odbyła się kosztem związku? Na odległość nie jest łatwo go utrzymać.

Ona jest teraz moją żoną, mamy dziecko, także daliśmy radę. Zawsze mnie wspierała. Kiedy rodzice przyjeżdżali, jechała z nimi, a na telefonie potrafiliśmy rozmawiać godzinami.

W którym momencie nastąpił przełom i czułeś, że to wszystko zaczyna iść w dobrą stronę?

W drugim roku spłacałem zaufanie, którym obdarzył mnie trener Bereszyński. Pracowałem ciężko, nigdy nie odpuszczałem, a przede wszystkim uwierzyłem sam w siebie. Też dzięki trenerowi, bo widziałem, że on we mnie wierzy. Grałem coraz więcej i stałem się podstawowym zawodnikiem w juniorach starszych. Potem wszystko poszło ekspresowo.

Co się stało, że wyprzedziłeś konkurencję? Dopiero co mówiłeś, że gdy przyszedłeś do Poznania byli lepsi od ciebie.

Wiedziałem, że umiejętności posiadam, ja już po pierwszym treningu w Poznaniu wybiegłem w juniorach w pierwszym składzie, ale potem trochę przygasłem, chyba ze względów mentalnych. Pamiętam, że później najlepiej mi szło, gdy dużo się uczyłem. Zauważałem, że to skupienie i koncentrację przekładam na boisko. To może się wydawać dziwne, ale miało na mnie wpływ.

Zamiast osławionego “szkoła ci chleba nie da” mamy “szkoła pomoże ci na boisku”.

Zależy komu, ale ja gdy musiałem się uczyć, widziałem po sobie, że gram coraz lepiej. Kończyła się szkoła, naturalny czas wyciągania ocen i siedzenia nad książkami? Zwyżka formy. Znowu gdzieś poprawiałem ocenę, siedziałem i kułem? Lepsza boiskowa koncentracja. Nigdy wcześniej dobrze się nie uczyłem, a tutaj gdy przysiadłem, widziałem odmianę.

Najlepiej w życiu uczyłeś się wtedy Lechu?

Tak. Z wcześniejszych lat miałem braki, które stopniowo nadrabiałem. Na matematyce w poznańskim liceum pani się śmiała, że całe życie nic nie robiłem.

Wkrótce naukę musiałeś godzić z grą w pierwszej drużynie Lecha Poznań.

Dostałem zaproszenie do Młodej Ekstraklasy, która trenowała we Wronkach. Powiedziałem, że chciałbym w Poznaniu dokończyć klasę maturalną. Po konsultacjach klub podjął decyzję, że cztery razy w tygodniu będę trenował w Poznaniu, a we Wronkach raz przed meczem. Byłem graczem, który raz się łapie, a raz nie. Pewnego razu pojechaliśmy do Łodzi na mecz z Widzewem, a w tym samym czasie pierwszy zespół grał sparing w Kołobrzegu. Bakero wziął ze sobą kilku chłopaków z ME, więc zrobiło się miejsce. W dziesiątej minucie strzeliłem bramkę. Zagrałem świetny mecz. Rundę skończyłem z ośmioma golami, a przecież dużą jej część spędziłem jako rezerwowy. Zimą dostałem zaproszenie na okres przygotowawczy. Trenowałem od początku z nimi, ale po obozie we Wronkach miałem wrócić do siebie. Ostatniego dnia obozu zaplanowany był sparing z Zagłębiem Lubin, w którym w ogóle miałem nie grać. Kubie Wilkowi w nocy urodziło się jednak dziecko, pojechał do żony, a ja wskoczyłem w jego miejsce. Mecz mi wyszedł na tyle, że Bakero zabrał mnie do Hiszpanii i już zostałem w tej drużynie.

Jak wspominasz Rumaka?

Wcześniej dużo pracował z młodzieżą, więc miał dobre podejście. Żaden trening nie wyglądał tak samo, przez co nie chcę powiedzieć, że nie było powtarzalności, tylko że zawsze starał się urozmaicić tak, by nie było nudy. Znakomicie też rozpracowywał rywali na analizach wideo. Widać u niego, że trenowanie to jedna wielka pasja.

Kto w drużynie wziął cię pod skrzydła?

Artjoms Rudnevs. Miałem z nim zdecydowanie najlepszy kontakt. Zdarzało się nawet, że byliśmy razem w pokoju na zgrupowaniach. Człowiek pogodny, sympatyczny, a choć należał do starszyzny, to nie wywyższał się, traktował nas młodych normalnie. Bardzo dobrze się ze wszystkimi dogadywał.

Bardzo cię zaskoczyło, że ze względów rodzinnych skończył karierę?

Pamiętam, że dla niego zawsze rodzina była najważniejsza. Na zgrupowaniach dzwonił do żony, żeby mu chociaż córeczkę pokazała na video. Jeśli podjął taką decyzję, to na pewno nie przez błahostkę. Był bardzo ambitny.

Niektórzy inni ze starszyzny traktowali cię z góry?

Na pewno. Czasem się słyszało niemiłe słowa, można było – nie w sensie dosłownym – oberwać.

To ryzykowałeś z Piastem podczas swojej jedynej bramkowej akcji w Ekstraklasie.

Ale nikt mnie nie atakował jak się przyjrzysz. Niby idę sam, ale obrońcy wyraźnie myśleli, że dogram do Kuby Wilka lub do Trałki, a mnie odpuszczali. W końcu zdecydowałem się na strzał i to była dobra decyzja. Może koledzy mieliby pretensje, gdybym zawalił, ale prowadziliśmy 3:0, wynik pozwalał zaryzykować.

Było dla ciebie szokiem zderzenie z Ekstraklasą, jej całą otoczką?

Nie. Nigdy nie podchodziłem do meczów emocjonalnie. Oczywiście takie chwile jak debiut na Bułgarskiej z Cracovią czy wspomniany gol – fajna sprawa. Ale ja jestem przede wszystkim w pracy. Mam zadanie do wykonania. Nigdy nie miałem poczucia, że strzeliłem gola, młodo zadebiutowałem, to jestem kozak. Tata też mnie zawsze przy ziemi trzymał, tłumaczył, że trzeba pracować, pracować i jeszcze raz pracować. Może tylko żałuję, że wtedy nie dostałem więcej szans. Strzelałem mnóstwo goli w ME tamtej jesieni, szansę w lidze też wykorzystałem, a już nie dostałem okazji poważnej w Ekstraklasie.

Trzy minuty razem do końca rundy.

A łącznie 11 bramek w różnych rozgrywkach. Mnie każda minuta wtedy niesamowicie motywowała. Takie szczegóły – 10 grudnia, 1:0 z Koroną, końcówka. Ale wchodzę ja przy niebezpiecznym wyniku, a Semir czy Grzesiek Wojtkowiak zostają na ławce. Znowu czujesz wiarę w siebie. Ale za chwilę wszystko się skończyło.

Zaczęły się kontuzje.

Byłem na parodniowym sylwestrowym wyjedzie w Zakopanem. Ubrałem się w ortalion i poszedłem w góry biegać. Wróciłem z tego treningu biegowego i czułem ból w Achillesie. Zadzwoniłem do fizjoterapeuty. Był 29 grudnia, kazał mi się 2 stycznia stawić w Poznaniu. Przyjechałem, zobaczyli, że zrobiło się zapalenie. A potem wydaje mi się, ze byłem źle leczony.

Dlaczego?

Jeśli masz zapalenie Achillesa leczone przez 5-6 miesięcy, co normalnie powinno trwać maksymalnie kilka tygodni, to coś musi być nie tak. Mi wstrzyknięto steryd, który zablokował zapalenie, nie czułem nic, ale po dwóch tygodniach uraz wracał. A potem znowu dostałem steryd, parę dni przerwy, wejście w trening, kilka tygodni, ten sam uraz. Wkrótce porobiły mi się zrosty na Achillesie. Pojechałem do kliniki do Rzymu. Zrobili badania, powiedzieli, że wyczyszczą Achillesa, ale być może trzeba będzie skrócić kawałek kości piętowej. Na szczęście już wszystko było potem dobrze, ale to wszystko trwało ponad pół roku. Nie wiem kiedy znowu zagrałem cały mecz.

Wszystko w momencie, gdy płynnie się rozwijałeś.

To był jeszcze taki okres, kiedy nie panowała taka otoczka życia piłkarza, gdzie wiadomo powszechnie jak istotna jest dieta i właściwy tryb życia. Nie miałem takiej świadomości co powinienem robić jako kontuzjowany zawodnik. Nie było dietetyka, który powiedziałby: Patryk, staraj się jeść to i tamto, wprowadż suplementację. Ja po prostu… żyłem. Wracałem do domu, coś tam gotowałem i jadłem.

Cofamy czas: co robisz inaczej?

Pilnuje trybu życia, snu, jedzenia, regeneracji, suplementacji, pracy na siłowni. Wtedy nie wiedziałem, ani nikt mi nie podpowiedział.

Co rozumiesz przez pilnowanie snu? Imprezowałeś?

Nie. Możesz nie wierzyć, ale przecież w tym momencie w którym jestem po co miałbym ściemniać? Przez cztery lata w Poznaniu byłem trzy razy na imprezie. Wtedy, jeśli miałem na drugi dzień tylko rowerek, to siedziałem i oglądałem do drugiej w nocy film.

Wkrótce wróciłeś do rodzinnego miasta.

Zadzwonił trener z Radomiaka i spytał czy nie chciałbym tu odbudowywać się po kontuzji. Skoro miałem do wyboru trzecioligowe rezerwy Lecha, a drugoligowy Radomiak, to wybór był jasny.

Radomiak, w którym zawsze chciałeś grać.

Pewnie, to mój klub, byłem i jestem kibicem. Zawsze jestem na trybunach. Teraz ze względu na żonę i dziecko rzadziej jeżdżę na wyjazdy, ale byłem choćby w Bytowie na barażu. Jeszcze w czasach Poznania zdarzało się, że jechałem pociągiem z kilkoma przesiadkami na wyjazd za Radomiakiem. Moje życie jest związane z Radomiakiem na dobre i na złe.

Sprawdziłem niektóre wasze przyśpiewki. Powiesz mi co według kibica Radomiaka wstyd robić w życiu?

Kraść, chodzić na mecze Broni i w Kielcach się urodzić.

Twój pierwszy pobyt w Radomiaku wiele satysfakcji boiskowej nie dał.

Byłem zapuszczony fizycznie, nie miałem czucia piłki. Jakbym wybudzał się z głębokiego piłkarskiego snu. Ale pod koniec rundy grałem już od początku, strzelałem bramki, wytrzymywałem, wyglądało to nieźle. W międzyczasie przyszedł trener Jałocha. Dokonał zimą rewolucji, zostało tylko ośmiu chłopaków, w tym ja. Miałem ofertę od Bogusława Baniaka z Floty Świnoujście, czyli I ligi, ale odmówiłem. Jałocha bardzo chciał, żebym został.

Czemu odmówiłeś Flocie?

Byliśmy z Radomiakiem w strefie spadkowej, nie chciałem być takim, który ucieka jak jest źle. Powiedziałem Jałosze – chcę pomóc się utrzymać. No a potem okazało się, że tak mnie chciał w drużynie, a potem prawie nie wystawiał. Wyniki słabe, szans prawie wcale, spadliśmy, Jałocha odszedł. Ciężko mi to wszystko było znieść, bo starałem się zimą na Maksa. Wynajmowałem sobie trenera indywidualnego, żeby jeszcze dokręcić sobie śrubę. Pilnowałem suplementacji, ćwiczyłem na własną rękę po treningach. To wszystko potęgowało frustrację związaną z brakiem gry. Dodatkowo dla mnie jako kibica spadek to tym bardziej wstydliwa sprawa. Cieszę się, że potem mogłem się odwdzięczyć i pomóc w powrocie do II ligi.

Lech pewnie nie takiego pobytu w Radomiaku oczekiwał.

Na pewno. Wróciłem z wypożyczenia bez żadnej rozmowy. Sam musiałem dzwonić i pytać gdzie mam trenować. Nikt o niczym mnie nie informował, nie wiem czy jakbym nie zadzwonił to by dali znać, że mam treningi w Poznaniu. Trafiłem do rezerw. Byłem bo byłem. Miałem grać, to ktoś schodził z jedynki i grał. Miałem poczucie, że moja obecność tutaj nie ma żadnego znaczenia i nikt na mnie nie liczy. Gdy zgłosili się ponownie z Radomia, Lech chciał za mnie pieniądze przerastające możliwości Radomiaka. Był marzec. Klub wisiał mi za styczeń, luty, sam naciskałem na rozwiązanie kontraktu. Powiedzieli, że mogę odejść, jak zrzeknę się tych wypłat. No to się zrzekłem.

Jak dziś wspominasz Lecha?

Bardzo dobrze. Pryzmat ostatniego półrocza w rezerwach nie zaciemni tego, że w Poznaniu przeżyłem bardzo fajny okres. Do Lecha zawsze będę miał sympatię.

Ale Radomiak na pierwszym miejscu i pomogłeś zrobić awans.

W jakimś stopniu, nie chcę tez przeceniać swojej roli. Znowu zimą byłem kontuzjowany, więc wchodziłem w rundę z marszu. Było coraz lepiej, ale podjąłem decyzję, że kończę karierę.

Mimo, że byłeś młodym chłopakiem, mimo, że awansowaliście do drugiej ligi, mimo, że cię chcieli.

Chcieli, żebym został, ale na zasadzie: “jak nie uda się ściągnąć zawodnika, którego mam w planach, to masz nową umowę”. W takim razie dziękuję. Sam zdecydowałem i poszedłem do pracy w rodzinnym biznesie. Nie chciałem być zawodnikiem, który do trzydziestki roku gra w 2-3 lidze, a potem nagle budzi się z ręką w nocniku i nie wie co chce w życiu robić. Teraz, gdy dobiję do trzydziestu pięciu lat, będę miał dwanaście lat doświadczeń w innej branży. Zamiast zarabiać z piłki tyle, co na bieżące utrzymanie, będę wykwalifikowanym pracownikiem w innej dziedzinie. Zupełnie inne perspektywy.

Ale zostałeś przy piłce. Poprowadziłeś Centrum Radom w A-klasie i do tematu podszedłeś poważnie.

Prowadziłem tam chłopaków rocznika 1999. Czasami zastępowałem trenera pierwszej drużyny, a chłopakom musiały się podobać moje zajęcia, bo zapytali prezesów, czy nie mógłbym ich poprowadzić. Postawiłem sobie jasny cel: zrobić to, co nigdy się tutaj nie udało. Klub istniał wtedy szesnaście lat, a nigdy nie awansował do okręgówki. Uruchomiłem kontakty, zebrałem fajną ekipę.

Przede wszystkim wprowadziłeś standardy godne wyższych lig.

Na zbiórki przychodziłem czterdzieści minut przed nimi. Kupiłem wieszaki do szatni i z osobą, która mi pomagała, rozwieszaliśmy piłkarzom przed treningami stroje, układaliśmy spodenki i getry na krzesełkach. Jechałem kupić węglowodany na mecz. Już wcześniej w roczniku 99 lubiłem nagrać mecz, zrobić jego analizę, wyciąć poszczególne fragmenty, pokazać im błędy, które mogą poprawiać. Zaangażowałem się i wszystko mieli gotowe tak jak na wyższej lidze. Traktowałem ich poważnie, a oni traktowali mnie.

To się wiązało również z karami.

Zarabiali w A-klasie pieniądze i to wcale nie małe. Jak ktoś miał 1000 złotych miesięcznie, to musiał się liczyć z wymaganiami. Pięćdziesiąt złotych za nieusprawiedliwioną absencję na treningu, trzydzieści złotych za spóźnienie. Połowa pensji miesięcznej jeśli ktoś bez usprawiedliwienia nie przyszedł na mecz. Tę ostatnią karę raz wlepiłem, ale generalnie to były chłopaki z zaskakująco dużą świadomością jak na a klasę. Na treningach było po 18-20 osób. Trenowali bardzo ciężko. Chciało im się.

Ty natomiast nawet na tym poziomie analizowałeś rywali.

Najczęściej jeździłem na Orońsko, ze względu na to, że z nimi walczyliśmy bezpośrednio o awans. Musiałem wiedzieć o nich wszystko. Mieli szybkiego skrzydłowego, który raz grał na lewej, raz na prawej. Mieli wysokiego i silnego napastnika, który wygrywał wszystkie główki. Do tego w pomocy grający trener Daniel Grymuła, który rozgrywał. Trenowaliśmy więc walkę w powietrzu i zbieranie drugich piłek pod kątem napastnika. Na skrzydło ćwiczyliśmy podwojenie. Na pomocnika ćwiczyliśmy odcinanie od gry i wymuszanie gry do tyłu. Plan się powiódł. Wyłączyliśmy im trzech zawodników, którzy  ciągnęli grę. Przez cały mecz oddali jeden celny strzał, nie funkcjonowali, wygraliśmy. Wtedy, po tym meczu, czułem się usatysfakcjonowany jako trener. Wiedziałem, że robota została dobrze wykonana.

Jak sobie założyłeś, tak zrobiłeś, był awans w pierwszym sezonie. Niezły debiut w trenerskim światku.

Jeśli chodzi o nasz okręg to na pewno. Okręgówka jest bardzo popularna w Radomiu. Gdy graliśmy tu derby odpalano race na trybunach, a widzów było kilkuset. Fajne rzeczy na takim szczeblu.

Tu jest nawet sponsor tytularny ligi.

Tak, Campeon.pl. To bardzo silna okręgówka. Zdarzają się zawodnicy, którzy utrzymują się tylko z grania. Kluby się rozwijają, taki Proch Pionki inwestuje w odnowę biologiczną na stadionie, siłownię, bazę.

Szło ci dobrze również w drugim sezonie, a jednak zdecydowałeś się to zostawić. Dlaczego?

Między mną a zarządem zaczęły się pojawiać zgrzyty. Pozbywali się zawodników, których chciałem, a narzucali innych. Nie mogę sobie na to pozwalać, odpowiadam za zespół i mam swoją wizję.

Nie ciągnie cię na ławkę trenerską? Start miałeś naprawdę udany, rokujący.

Prowadzę indywidualnie dwunastolatków z Radomia, ale owszem, czasami brakuje.

Trafia się B klasa. Idziesz?

B klasa? Może aż tak nie.

A klasa walczy o utrzymanie. Idziesz?

Może bym spróbował. Wszystko zależy jak by to miało wyglądać. Pracuję w Wierzbicy w firmie taty, zajmujemy się prefabrykacją instalacji przeciwpożarowych. Będę się tym zajmował całe życie. Mam też półroczne dziecko, a nie chciałbym być ojcem, który pracuje od poniedziałku do piątku, w sobotę go nie ma, bo ma mecz, a niedzielę denerwuje się, bo wczoraj przegrał.

Leszek Milewski

Najnowsze

Hiszpania

Mbappe wraca z dalekiej podróży. Taki Real kibice chcą oglądać

Patryk Stec
4
Mbappe wraca z dalekiej podróży. Taki Real kibice chcą oglądać

Weszło

Koszykówka

Fenomen socjologiczny czy beneficjentka “białego przywileju”? Kłótnia o Caitlin Clark

Michał Kołkowski
4
Fenomen socjologiczny czy beneficjentka “białego przywileju”? Kłótnia o Caitlin Clark
Piłka nożna

„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”

Jakub Radomski
37
„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”
Boks

Szeremeta zmęczona, ale zwycięska. „Chcę odbudować boks w Polsce” [REPORTAŻ]

Jakub Radomski
6
Szeremeta zmęczona, ale zwycięska. „Chcę odbudować boks w Polsce” [REPORTAŻ]

Komentarze

15 komentarzy

Loading...