Niby powinniśmy się już przyzwyczaić, bo przecież Adam Nawałka nie rozpakował walizek w reprezentacji przedwczoraj, tylko parę lat temu, ale nasze mózgi wciąż nam podpowiadają, że to musi być jakiś podstęp. Jest bowiem siódma kolejka eliminacji, reprezentacje dojeżdżają już do mety, a my, by przeciąć jej linię, musimy najpierw pojechać na obiekt jednego z dwóch najtrudniejszych rywali w grupie. Normalnie w takich okolicznościach od poniedziałku słuchalibyśmy pieśni patriotycznych, we wtorek krzyczelibyśmy „hej! Kto Polak na bagnety!”, w środę oglądalibyśmy gole z mundialu w 1974, a od czwartku obgryzalibyśmy z nerwów paznokcie aż do kostek przepijając ziółkami. A dziś? A dziś spokój. Przez cały tydzień.
Gdy ekipa Nawałki przeszła dość na luzie przez eliminacje do Euro, każdy był mile zaskoczony, lecz raczej nie musiał sobie z tego powodu układać życia na nowo. UEFA miała przecież wtedy gest, zaprosiła na imprezę pół kontynentu i tylko najwięksi frajerzy nie dostali biletu. Nasi frajerami być nie chcieli, to miłe, ale jeszcze za małe, by wypinać piersi po ordery. Eliminacje do mundialu – uuu, to już inna para kaloszy, w ostatnich dwóch edycjach polska reprezentacja dostawała obuwie o kilka rozmiarów za duże, bo topiła się widowiskowo. Gdy Beenhakker szturmował RPA, był w tym przekonujący jak aktorzy w paradokumentach Polsatu (rany, wyprzedziliśmy wtedy tylko San Marino!). Kiedy Fornalik próbował nas zawieźć do Brazylii, mecze o wszystko graliśmy chyba co kolejkę, zawsze kończąc na kilku kolejkach w barze, bo nie dało się tego oglądać.
No, nie szło nam, ścieżka na mundial to nie jest dla Polaków spacer przez park z uśmiechem na ustach, tylko orka przez pole minowe, gdzie każdy kolejny krok może być tym ostatnim. A przynajmniej była.
Tymczasem Nawałka chce nas kolejnego nawyku oduczyć. Zaczął źle, przecież tylko zremisował z Kazachstanem i co więksi pesymiści mogli pomyśleć, że nawet taki fachura na chorobę mundialową nie pomoże. Nic to, później nasza kadra wychodziła z większych i mniejszych opresji. Gramy kaszanę z Armenią? Lewandowski ładuje w piątej minucie doliczonego czasu. Tracimy prowadzenie na trudnym terenie w Czarnogórze? Zaraz strzeleckie czasy przypomina sobie Piszczek i wywozimy trzy punkty. Jedziemy do Bukaresztu? Cudowną akcję przeprowadza Grosicki, potem bezradnych gospodarzy dobija Lewandowski.
Jesteśmy spokojni, mamy prawo być, mamy prawo ufać tej grupie ludzi. Cholera, przecież oni ostatni mecz o punkty przegrali z Niemcami we Frankfurcie, potem trzeba było uśmiechu losu i rzutów karnych, by wyrządzić im krzywdę.
Czy coś się przez lato zmieniło? Lewandowski strzela, Glik broni (i strzela!), Zieliński wciąż się rozwija, Grosicki szaleje w Championship, Piszczek trzyma wysoki poziom. Pewnie, pojawiły się problemy, jak słaba forma obrońców – Pazdana i Jędrzejczyka – czy brak Krychy w kadrze, ale z Nawałką przeszliśmy już tyle, że znów: wypada mu zaufać, wypada być spokojnym. Kiedyś robilibyśmy pod siebie, słysząc głosy o tym, że Bendtner żyje drugą młodością i strzela w Rosenborgu. Teraz – okej, fajnie, niech sobie chłopak radzi, ale kogo może przestraszyć jakiś Rosenborg? Lewego? Glika? Piszczka? Polskie kluby owszem, one boją się wychylić głowę poza granicę kraju, kadra to jednak inne, lepsze granie. I inny, lepszy świat.
Kto wie, może ten spokój nas zgubi, może wrócimy na ziemię i po doskoczeniu naszych rywali na trzy punkty zacznie się poważna nerwówka. Na teraz strachu jednak nie ma, jest spokój, za który jesteśmy Nawałce zwyczajnie wdzięczni. Po prostu rozsiądziemy się w fotelach – zamiast chować się za nimi – i zobaczymy, co teraz wymyśli on i jego ekipa. A że zazwyczaj panowie kombinują dobrze, liczymy na bardzo udany piątkowy wieczór.
Fot. FotoPyk