W pierwszych trzech meczach ligowych miał udział przy czterech bramkach, błyskawicznie przekonując do siebie fanów Chelsea. Rozbudzając ich nadzieje na to, że oto z Madrytu przyszedł napastnik co się zowie, który poprowadzi The Blues do trofeów, a sam włączy się do walki o koronę króla strzelców. Tak można było pisać trzy lata temu po debiutanckich tygodniach Diego Costy, tak też trzeba teraz pisać o początkach Alvaro Moraty na Stamford Bridge. Dziś Hiszpan miał ogromny udział przy zwycięstwie nad Evertonem, notując drugą asystę i zaliczając drugiego gola dla ekipy Antonio Conte.
Nie wszyscy byli przekonani, że ta podmianka przebiegnie bezboleśnie. Mowa była przecież o wejściu w buty gościa, który od sześciu sezonów rok w rok zdobywał dwucyfrową liczbę ligowych bramek. I to wejścia w wykonaniu Moraty, który sezon z co najmniej dziesięcioma trafieniami w najwyższej klasie rozgrywkowej miał póki co jeden. Owszem, przez większość swojej kariery pełnił rolę jokera, ale to tylko wzmagało wątpliwości. Czy biorąc na siebie odpowiedzialność za grę od początku w praktycznie każdym ważniejszym spotkaniu, prezentując się publiczności w zdecydowanie większym wymiarze czasowym, będzie potrafił utrzymać średnią minut potrzebnych mu na wypracowanie lub zdobycie bramki? No bo przypomnijmy, jak było to w czterech ostatnich sezonach:
* w La Liga 2016/17 – gol lub asysta średnio co 67 minut
* w Serie A 2015/16 – gol lub asysta średnio co 97 minut
* w Serie A 2014/15 – gol lub asysta średnio co 102 minuty
* w La Liga 2013/14 – gol lub asysta średnio co 70 minut
Póki co przenosiny do nowej ligi kompletnie go nie przyhamowały. Nadal wykręca naprawdę imponujące cyferki, wreszcie jednak mogąc o sobie równocześnie powiedzieć z pełnym przekonaniem, że stał się ważnym zawodnikiem pierwszego składu. Jeden mecz zajęło mu wygranie rywalizacji z Michym Batshuayim i nie zanosi się na zmianę układu sił, mając w pamięci, że jedyne trafienie Belga w obecnych rozgrywkach to to samobójcze w starciu z Tottenhamem.
Dziś Morata jeszcze umocnił swoją przewagę, bo to za jego sprawą padły obie bramki w pierwszej połowie, które ustawiły mecz dla Chelsea. Chelsea mającej niepodlegającą dyskusji przewagę nad Evertonem, zdecydowanie bardziej chcącej strzelić bramkę, niż – jak The Toffees – wikłać się w walkę o środek pola i o utrzymanie czystego konta. Hiszpan najpierw przyjęciem ustawił sobie piłkę pod zgranie jej głową do Fabregasa, odkupującego poniekąd swoje winy z pierwszej kolejki, bo uderzającego zbyt precyzyjnie dla Jordana Pickforda. Później już sam wykończył wrzutkę Cesara Azpilicuety. Mimo dopiero 40. minuty na zegarze, praktycznie zamykając tym sposobem mecz.
Bo trudno mówić o tym, by mimo 0:2 Everton wyglądał na drużynę mającą pomysł na to, jak można rywali dogonić. The Toffees nie musieli tego robić w starciu ze Stoke, nie byli też przyciśnięci do odrabiania strat z Manchesterem City i dziś, gdy pierwsza taka próba przyszła, nie potrafili przekonująco pokazać, że i to faktycznie potrafią. Dość powiedzieć, że pierwsze uderzenie, które musiał bronić Courtois, zostało oddane w 87. minucie przez Gueye’a. Że aż do ostatniego kwadransa najlepszą sytuacją Evertonu był zablokowany wślizgiem strzał Sandro Ramireza, a dopiero piętnaście minut przed końcem sygnał do ataku dał obrońca (!) Ashley Williams, dwa razy dobrze odnajdując się w polu karnym, ale też niecelnie strzelając głową.
Trzeba powiedzieć to wprost – wynik, jaki padł dziś na Stamford Bridge nie przyprawia naszych odczuć po tym spotkaniu choćby maleńką szczyptą zdziwienia.
***
Premier League, mecze z 14:30:
Chelsea – Everton 2:0
Fabregas 27’, Morata 40’
West Brom – Stoke 1:1
Rodriguez 61’ – Crouch 77′