Reklama

Nawet Duńczycy przyznawali, że byliśmy lepsi. Teraz czas pokazać charakter

redakcja

Autor:redakcja

24 sierpnia 2017, 16:10 • 16 min czytania 12 komentarzy

– Mamy takie doświadczenie i wybór – możemy zrezygnować i zdecydować się inną profesję, chodzić po dachach lub roznosić listy, albo zostać w piłce, gdzie trzeba przełknąć takie porażki i wrócić do żywych. Zabolało. Pewnie jeszcze nieraz zaboli. Teraz przyszedł moment, by pokazać charakter – mówi o dwumeczu z Midtjylland Leszek Ojrzyński, którego trenerska kariera (choć sam nie użyłby tego słowa) w ostatnich miesiącach ruszyła z kopyta. Jeszcze w kwietniu rozważał oferty z I i II ligi, a dziś ma w dorobku Puchar i Superpuchar Polski, utrzymał Arkę w ekstraklasie i zaliczył piękną, dramatyczną przygodę w europejskich pucharach. Porozmawialiśmy o tych ostatnich, szalonych miesiącach.

Nawet Duńczycy przyznawali, że byliśmy lepsi. Teraz czas pokazać charakter

Miałem iść dziś na boks, po raz pierwszy w Gdyni, ale musiałem przez ciebie trochę zmienić plany.

W ramach odstresowania?

Przede wszystkim chodzi o to, by znaleźć czas na jakiś ruch, ale czasami trzeba też wyrzucić z siebie pewne sprawy. Boksować zacząłem w Bielsku, później nie miałem już tylu okazji. Tam był trener, który od czasu do czasu prowadził zajęcia dla drużyny, dołączyliśmy z kilkoma osobami ze sztabu. Nie powiem, że się wciągnąłem, bo to byłaby przesada, ale kilka razy poszedłem na salkę. To idealny trening na wyładowanie, bo naprawdę można po nim paść. Przy walce z cieniem czy na worku tracisz nadmiar energii i jesteś spokojniejszy. Poza tym, miałem jeszcze tylko raz okazję zagrać w tenisa ze znajomym.

Boks bardziej pasuje panu do wizerunku.

Reklama

Groźnego? Nie wiem, czy taki jestem. Na pewno czasami mam taką minę i na pewno jestem wymagającym trenerem. Wymagającym wiele od zawodników, ale też od siebie.

Ostatnio wsiadł pan na taki rollercoaster, że teraz chyba ciężko będzie wrócić do ligowej młócki.

Ciężko. Widać już po wynikach – trzy punkty zgarnęliśmy na samym początku, później były remisy, a ostatnio doświadczyliśmy porażki. Puchary rządzą się swoimi prawami i zostawiliśmy w nich trochę sił. Czasami jak wracasz później do ligi i wiesz, że przed tobą jeszcze tak wiele kolejek, to ciężko o grę na 120%, widoczne są te braki. Rolą trenerów jest to, by się ich pozbyć lub by były na tyle zniwelowane, że drużyna potrafi wygrywać. Na razie nie było nam to dane, ale tak na dobrą sprawę, wyłączając mecz z Pogonią, tylko przeciwko Koronie byliśmy słabszym zespołem. Resztę spotkań mogliśmy spokojnie rozstrzygnąć na swoją korzyść.

Powiedział pan o drużynie, a jak jest z pańską mobilizacją?

Też wyczuwam rezerwy w głowie. Na tym to wszystko polega, by do każdego spotkania – niezależnie czy to 3. kolejka czy 35.  – podchodzić tak, jakby miało być tym ostatnim. Za każdym razem powinniśmy wychodzić na boisko jak na finał Pucharu Polski. W takim meczu niczego nie możesz odłożyć na potem, potrzeba maksymalnej mobilizacji. Ale łatwo się mówi, trudniej to zrobić. Dążymy do tego. Jesteśmy na początku drogi. Pracujemy, by Arka w następnym sezonie również znalazła się w ekstraklasie. Do tego jest Puchar Polski. Może znów coś fajnego w nim ugramy?

Trochę asekuracyjnie wyznacza pan te cele.

Reklama

Czy ja wiem…

Było 13. miejsce w zeszłym sezonie, ale też Puchar Polski, Superpuchar, przygoda w Europie. Ludzie w Gdyni pewnie chcieliby teraz czegoś więcej, przynajmniej w ekstraklasie.

Też bym chciał czegoś więcej, ale trzeba twardo stąpać po ziemi. Gdybyśmy mieli budżet na poziomie górnej ósemki, to byłyby podstawy mówić, że to nasze miejsce.

Ale pieniądze nie grają, pan sam często odwołuje się do przykładu Leicester.

Wiem o tym doskonale, ale nie mogę wywierać przesadnej presji. Wywieram ją na co dzień w szatni i na sobie, bo powiedziałem w którymś z wywiadów, że moim marzeniem jest zajęcie szóstego miejsca w lidze. Szóstego, bo to byłoby najwyższe miejsce w historii występów Arki w ekstraklasie. Udało mi się coś takiego osiągnąć zarówno w Koronie, jak i w Podbeskidziu. Byłby prawie komplet. Pracowałem też w Zabrzu, ale Górnik to 14-krotny mistrz Polski, więc ciężko było to poprawić (śmiech). Tym bardziej, że nie dano mi dokończyć pracy. Takie mam marzenie, ale pamiętam o tym, że inni też się zbroją i stawiają sobie podobne lub jeszcze wyższe cele. Czeka nas ciężka walka w każdym meczu. Podchodzimy ambitnie, zobaczymy gdzieś nas to zaprowadzi.

WARSZAWA 07.07.2017 MECZ SUPERPUCHAR POLSKI 2017 --- POLISH SUPERCUP 2015 FOOTBALL MATCH IN WARSAW: LEGIA WARSZAWA - ARKA GDYNIA 1:1 k. 3:4 LESZEK OJRZYNSKI FOT. PIOTR KUCZA/ 400mm.pl

Generalnie chyba strasznie spokojnie podchodzi pan do tych sukcesów z ostatnich miesięcy. Trudno znaleźć wypowiedź, który świadczyłaby o puszeniu się. Nie wiem, czy nawet nie zbyt spokojnie.

Bo doskonale wiem, jakie jest życie trenera. Wspomniałeś przed chwilą o Leicester. Ranieriego też żegnano w nieciekawych okolicznościach, a wcześniej ci sami ludzie stawiali mu pomniki. Przeżyłem tu niesamowite chwile, dziękuję za to działaczom i zawodnikom, ale podchodzę do tego na chłodno. Wcześniej pracowałem w klubach, w których takie rzeczy jak Puchar Polski, Superpuchar czy gra w Lidze Europy były tylko naszymi marzeniami. Celem było utrzymanie. Jednak tam też często pokazywaliśmy na analizach urywki z Ligi Europy, żeby było w głowie to, że kiedyś możemy się tam znaleźć.

Zaczął pan już używać w swoim kontekście słowa „kariera”? Wcześniej prostował pan dziennikarzy.

Bo to nie jest kariera. To moja praca, mój sposób na życie, na zarabianie. O karierze można mówić, gdy prowadziło się reprezentację, albo gdy naprawdę osiągnęło się coś w Europie, a nie zagrało się w jednej rundzie eliminacji. Ja na razie osiągnąłem za mało, choć oczywiście cieszę się z tego, co ostatnio się zdarzyło.

Ale o „przygodzie z trenerką” chyba pan nie mówi?

Nie. Po prostu praca. Wiem, w ilu klubach pracowałem, w jak ciężkich warunkach i ile wyrzeczeń to czasami kosztowało. I szanuję to wszystko. Tym bardziej, że byłem rok na bezrobociu. Wiem, jak się wtedy tęskni za pracą i całą otoczką. Człowiek pokornieje. Jak przychodzą sukcesy, to łatwo obrosnąć w piórka, ale lepiej skupić się na pracy.

Powiedział pan, że utrzymanie z Arką to największy sukces w pana karierze, większy niż piąte miejsce z Koroną.

Nie w karierze. W pracy.

Okej, to naprawdę pana największy zawodowy sukces?

Może nie samo utrzymanie, ale wszystko co w Arce zrobiliśmy. Puchar Polski. Co prawda wcześniej drużynę prowadził „Nitek”, on doszedł do finału, ale mi było dane Arkę w nim reprezentować. Przychodziłem do drużyny, która przegrywała i traciła wiele bramek, więc trzeba uznać, że wykonaliśmy dobrą robotę. Do tego jeszcze Superpuchar i dwa mecze w Europie, czyli dodatki do tego wszystkiego. Fajne doświadczenia.

Gdyby nie było tej perspektywy gry w finale, to w ogóle wziąłby pan tę robotę? Arka była na 13. miejscu, więc samo utrzymanie nie byłoby przyjmowane jako coś szczególnego, a drużyna niebezpiecznie pikowała, była rozbita na 100 kawałków.

Może nie na 100, ale było nieciekawie. Kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana. Siedziałem rok na tym bezrobociu, a jestem człowiekiem, który lubi pracować i lubi jak coś się dzieje. Gdyby nie było finału, też bym się zdecydował. Ja wierzę w swoją pracę i wiem, że nigdzie nie jest łatwo. Oczywiście dzwonili do mnie znajomi i mówili o ryzyku – że jak nie wyjdzie, to całkowicie mogę wyhamować na tym rynku i w ogóle mieć problem z jakąkolwiek kolejną ofertą.

Było ryzyko dołożenia ręki do dwóch spadków z rzędu, bo w jakimś stopniu za ten Górnika – choć nie dano panu popracować do końca – też pan odpowiada.

Tylko że to nie było tak, że dostałem propozycję i po prostu wziąłem tę robotę. Cały czas obserwowałem ligę i planowałem, jak można poukładać pewne rzeczy. Oczywiście już po podpisaniu kontraktu musiałem niektóre z tych założeń zweryfikować, ale ja zawsze będę w siebie wierzył. Jestem typem fightera, który wchodzi i nie kalkuluje, nie rozmyśla, tylko podejmuje konkretne decyzje. Wiadomo – jakieś warunki też stawiam, ale gdy druga strona je przyjmuje, to zabieram się do pracy.

Blisko był pan podjęcia pracy w I lidze?

Miałem kilka takich propozycji. Miałem też bardzo ciekawe oferty z II ligi i rozmawiałem z tamtejszymi działaczami, ale ciągle liczyłem na ekstraklasę. Cierpliwość była już na granicy wytrzymałości. A jestem takim człowiekiem, że jak czuję, iż ktoś mnie bardzo chce i wierzy we mnie, a zazwyczaj na początku tak jest zawsze (śmiech), no to jestem – piszę się. Gdyby nie propozycja z Arki, to kto wie, gdzie bym wylądował. Pewnie dziś byśmy nie rozmawiali.

Patrząc na kilka ostatnich przykładów, taki dłuższy okres bez pracy może wyjść trenerom na dobre. Marcin Brosz był bezrobotny przez 13 miesięcy, a później sprawdził się zarówno w Koronie, jak i w Górniku. Wcześniej Czesław Michniewicz czekał jeszcze dłużej, a następnie zrobił wyniki z Pogonią i Bruk-Betem. Tak samo jak Jacek Zieliński z Cracovią. Teraz pan.

Zgadzam się z tym. W tym zawodzie potrzebny jest reset, bo z czasem człowiek zapędza się w narożniki. Cały czas jedzie na adrenalinie, cały czas jest w kieracie, a czasami potrzeba spokojnego spojrzenia, przemyślenia, odreagowania. Każda historia jest inna, a myślę, że ci trenerzy mogliby powiedzieć podobne rzeczy. U mnie tak było. Wcześniej się niecierpliwiłem, a z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że ta przerwa zrobiła mi dobrze. Zyskała też moja rodzina. Niestety później straciła, bo po roku bliskości wróciliśmy do tego, co było wcześniej. Tu są zaniedbania, ale taką mamy pracę.

Żona nie miała pana dość?

Trochę snułem się po kątach. Komentowałem mecze w Eurosporcie, w Kielcach byłem zaangażowany w projekt pracy indywidualnej z młodymi zawodnikami. Ciągle byłem przy piłce, bo bez niej ciężko żyć. Mój syn też gra w piłkę, dużo czasu z nim spędzałem na treningach. Ma pasję, z tego się cieszę. Nie musiałem go napędzać, wręcz przeciwnie – on mnie mobilizował, bym coś jeszcze mu zaaplikował. Ale tak jak spokojnie podchodzę do swojej pracy, tak to samo jest w przypadku jego przygody z piłką. Czasami jeden moment może cię przyhamować lub wywindować, więc trzeba zachować mądrość.

WARSZAWA 02.05.2017 FINALOWY MECZ PUCHAR POLSKI SEZON 2016/17 --- FINAL OF POLISH CUP FOOTBALL MATCH IN WARSAW: LECH POZNAN - ARKA GDYNIA 1:2 LESZEK OJRZYNSKI FOT. PIOTR KUCZA/ 400mm.pl

Jeden moment. Coś jak ręka Siemaszki? Na gorąco bronił pan swojego zawodnika, a jak pan patrzy na to z perspektywy czasu?

Dalej będę bronił, bo to nie było tak, że machnął gdzieś ręką i zachował się z wyrachowaniem. Zrobił to w ferworze walki. Wiadomo, jakie było ciśnienie. Wiadomo też, jak mocno Rafał się utożsamia z Arką. Nie odwrócimy tego. Ale nie sprowadzajmy wszystkiego do tego jednego momentu, bo było jeszcze 70 minut. Nie tak jak u nas w Lidze Europy, że tracimy bramkę i po minucie nie mamy czego szukać. O innych meczach już nawet nie wspominam. Stracił Ruch, straciła Łęczna, takie jest życie. Mamy teraz VAR, więc takich błędów będzie mniej, choć już widzimy, że dalej są kontrowersje nawet w tych meczach z udziałem systemu.

Zastanawiał się pan, czy wystawiać Siemaszkę w kolejnym meczu?

To prawda. Widziałem, że chłopak bardzo mocno to przeżył. W Gdyni było zadowolenie, bo dało nam to wiele, ale u niego było widać przygnębienie – każdy człowiek, który ma sumienie, zachowywałby się tak samo. To było trochę jak bitwa, a w takich warunkach robisz różne rzeczy. Walczysz o życie. Oczywiście nie w sensie dosłownym, ale o lepsze życie, nie tylko dla siebie, ale też rodziny, kibiców, pracowników klubów i czasami takie rzeczy się zdarzają. Potem jak ostygniesz i to zobaczysz, to czujesz się niezręcznie. Na szczęście Rafał doszedł do siebie, porozmawialiśmy i w następnym meczu strzelił już przepisowo.

Dla pana musiało być to o tyle niezręczne, że nie zachęca pan swoich piłkarzy do oszukiwania. A to nie jest reguła.

Nie zachęcam, wręcz przeciwnie… Czasami mówię, że jak jesteś faulowany, to możesz coś od siebie dodać, żeby sędzia lepiej widział, ale jak nie jesteś, to nie nabieraj na faul, nie udawaj kontuzji. Bo najczęściej to się obraca przeciwko piłkarzom i przede wszystkim nie jest fair. Tylko to znów słowa. A zdarza się, że przy linii sam się łapię na różne sytuacje. Nie mam przekonania, czy piłka wyszła za boisko, ale podnoszę rękę. Zwykły odruch, impuls.

Ruch domagał się powtórki tego meczu. Brał pan w ogóle taki scenariusz pod uwagę?

To byłoby kuriozum. Liga polska ma tyle lat, było tyle błędów sędziowskich. Pamięta pan powtórzony mecz?

Przytaczany był przykład meczu Bayernu z Norymbergą z lat 90.

Kiedyś Kiesslingowi uznano bramkę, której nie strzelił i nikt nie powtarzał meczu. Mnóstwo było takich sytuacji w historii. Gdyby teraz zrobiono wyjątek, każdy by szedł z takim wnioskiem przy poważniejszym błędzie i piłka wyglądałaby dziwnie. Nawet się nad tym nie zastanawiałem, bo nie brałem pod uwagę takiej ewentualności. W życiu też popełniasz błędy i nie masz możliwości powtórki. Raz ciebie zaboli, raz coś ci pomoże.

Mecz z Zagłębiem chyba też jest dziś nie do końca miłym wspomnieniem.

Dlaczego niemiłym? Wygraliśmy ważny mecz, który dał utrzymanie.

Okoliczności były jednak kontrowersyjne.

Co ja mogę powiedzieć o tych „okolicznościach”? My wyszliśmy z zamiarem wygrania tego meczu i tyle. Gdyby Stokowiec wystawił juniorów, to dopiero byście piali, że odpuścił mecz! Wystawił piłkarzy, którzy myśleli o urlopach i wyszło jak wyszło. My byliśmy zdeterminowani, a w piłce w większości przypadków właśnie takie drużyny wygrywają. Strzeliliśmy trzy bramki, a nawet cztery, bo jeszcze swojaka i wywalczyliśmy utrzymanie. Do każdego meczu można coś dorobić. Tu było to o tyle łatwiejsze, że kluby są zaprzyjaźnione. Ale zawsze są jakieś przyjaźnie czy sztamy. I co? Mieliśmy nie rozegrać tego meczu? Nie rozumiem. Wyszliśmy i zagraliśmy.

Jeden z pana piłkarzy powiedział dziennikarzowi sport.pl, że było mu wstyd, bo widział, że przeciwnik odpuszcza.

Nie wiem, który z piłkarzy i na jakiej podstawie, więc ciężko mu się ustosunkować. Jego trzeba pytać. Dla mnie to dziwna historia, ale w takim kraju żyjemy, że czasami wyszukujemy sobie takie podteksty, podjudzamy i spekulujemy. Kij ma zawsze dwa końce – wybieram jeden albo drugi. Ja sam myślałem, że w Zagłębiu zagrają młodzieżowcy. Oczywiście nie cały skład, ale kilku tak – były takie sygnały, że niektórzy ważni piłkarze wcześniej wyjadą na urlopy. Ale pod wpływem nagonki Piotrek Stokowiec zrobił inaczej, bo mecz był pod podwójną lupą. Zdziwiłem się, ale ja odpowiadam za skład Arki.

Chciałbym jeszcze wrócić do finału Pucharu Polski. W czym tkwi tajemnica sukcesu? Wydaje się, że wszystko potoczyło się idealnie według planu, który gdzieś tam mógł się urodzić w pana głowie.

Plan był taki, żeby wygrać.

To taki plan ramowy!

Przede wszystkim nikogo się nie można bać. To było wielkie święto, bo możliwość zagrania na Narodowym to zawsze coś. Kiedyś miałem tylko okazję, by prowadzić na nim drużynę celebrytów, gdzie było może 500 osób na trybunach, a tu 12 tysięcy ludzi przyjechało z samej Gdyni. I chcieliśmy sprawić im niespodziankę. Zostaną nam w głowie fajne obrazki, wiele zostało uwiecznionych.

WARSZAWA 07.07.2017 MECZ SUPERPUCHAR POLSKI 2017 --- POLISH SUPERCUP 2015 FOOTBALL MATCH IN WARSAW: LEGIA WARSZAWA - ARKA GDYNIA 1:1 k. 3:4 LESZEK OJRZYNSKI FOT. PIOTR KUCZA/ 400mm.pl

Pana uchwycono z różańcem. Była możliwość, żeby później podziękować, np. na pielgrzymce? Mówił pan o Fatimie.

Nie było, bo mam sporo zmian w rodzinie. Sprowadzam żonę i córkę do Warszawy z Kielc, syna też trochę inaczej będziemy lokować. A przerwa trwała tylko dwa tygodnie, bo zaraz ruszyły nowe przygotowania. Myślałem, że może uda się wybyć na 2-3 dni do Fatimy, ale po sprawdzeniu lotów nie wyszło. Ale zrobię to jeszcze w tym roku, zapewne w grudniu.

Głośno mówi pan o swojej wierze, a dziś to trochę niepopularne.

Nie interesuje mnie, czy to popularne, czy nie. Ja nie jestem od tego, żeby podobać się ludziom. Nie robię tego na pokaz. Gdy ktoś mnie pyta, to nie szukam wymówek, tylko mówię, że jestem osobą wierzącą. Oczywiście też grzeszną, bo nie jestem świętoszkiem. Ale ciągle mam przy sobie różaniec, staram się codziennie modlić, wierzę w opatrzność, odwołuję się do świętych. I tak idę przez życie. Nie wiem, gdzie mnie to zaprowadzi, bo jestem na to za słaby i to nie moja rola. Moją rolą jest pokonywać przeszkody, które opatrzność stawia mi na drodze. Jak to zrobię – to już zależy przede wszystkim ode mnie.

Na portalu Radia Gdańsk wyczytałem, że upomniał się pan o kapelana drużyny.

Nie do końca. Jest ksiądz, który odprawia nam msze za pomyślność i dziękczynne za Puchar Polski czy utrzymanie. Robi to w swojej parafii i nie jest jeszcze usytuowany jako oficjalny kapelan jak w innych klubach. Na razie tak działamy. Chłopaki znają go lepiej i wiedzą, gdzie się skierować, jeśli mają taką potrzebę.

Jak się skończyła sprawa z medalem?

Poszedł na licytację i kupił go dobry człowiek. Za 16 tysięcy z haczykiem, które poszły na hospicjum. Miało to wyglądać inaczej, ale działacze chcieli uchronić mnie prze utratą medalu, podarowali więc go trenerowi Nicińskiemu z innej puli. Jednak słowo się rzekło, oddałem swój na cele charytatywne.

Był pan zadowolony z wylosowania z Midtjylland?

Nie byłem, bo widziałem, że to mało medialny rywal, ale mocny i trudny do przejścia. Wystarczyło spojrzeć na to, jak Duńczycy grali w Europie w poprzednich sezonach. Dodatkowo gdy sprawdziło się warunki fizyczne tych zawodników, to wiedzieliśmy, że to będzie bardzo wysoko zawieszona poprzeczka. Świetnie są przygotowani pod tym względem i pod względem taktycznym również. Te mecze kosztowały nas bardzo dużo tak jak finał Pucharu Polski. Ci, którzy grali, byli wyeksploatowani fizycznie i psychicznie, bo potem ostatecznie okazało się, że trzeba się spakować na dobre.

Pan w ogóle musiał mobilizować drużynę przed takim meczem?

Trzeba było dodawać wiary w to, że możemy, bo przecież każdy mógł sobie odpalić internet i zobaczyć, że dwa lata temu przegrał tam Manchester United, że wcześniej wyeliminowany został przez nich Southampton. Inne mecze też można przytaczać. Może wartość tych zawodników nie jest bardzo wysoka, ale są uznani i w tych pucharach pokazywali się z dobrej strony. Trzeba było dodawać wiary, bo byliśmy kopciuszkiem. Na następnym miejscu była realizacja założeń. Ktoś powie, że my tu strzeliliśmy w doliczonym czasie gry, oni tam, więc wyszło na zero. Nie do końca się zgadzam, bo my już nie mieliśmy szansy, a Duńczycy mieli cale 90 minut. Jednak przygoda fantastyczna. Zobaczymy, czy dane nam będzie ją powtórzyć  – czy tu jako pracownicy Arki, czy może w przyszłości w innych klubach. Ale teraz skupiamy się na najbliższy meczu ligowym.

Z czasem to rozgoryczenie jest większe czy czas powoduje, że z większym szacunkiem podchodzi pan do tego, co zrobiliście? Rzadko po przegranych meczach na drużynę spada tylko pochwał.

Pochwały na pewno są bardzo miłe, a dostaliśmy masę takich wiadomości od naszych sympatyków, ale również od ludzi, którzy nie do końca nam kibicują. Nawet w Danii od trenerów czy ludzi związanych z Midtjylland słyszeliśmy, że byliśmy lepsi i tak naprawdę bardziej zasłużyliśmy na ten awans, ale to jest piłka i oni się cieszą. Szacunek jednak wzbudziliśmy. Został on i wspomnienia, ale ja staram się już w tym nie grzebać. Odpowiadam na pytania, ale sam już nie rozmyślam. Można wrócić i obejrzeć sobie te mecze, ale trzeba pracować na teraźniejszość i przyszłość, a o tamte rzeczy trzeba być mądrzejszym.

Pan ma sobie coś do zarzucenia? Nie zdążył pan zrobić trzeciej zmiany.

No właśnie. Czasami mówi się, że chytry dwa razy traci. Krzysiek Sobieraj leżał na murawie i była przerwa w grze, wstrzymałem więc tę zmianę do najbliższego wybicia, kolejnej przerwy. Danch był już gotowy, by wejść. A okazało się, że nie wszedł, bo jak dostaliśmy bramkę to nie było sensu robić tej zmiany – została minuta dla tych, którzy byli na boisku. I teraz można sobie pogdybać. Może Adam wybiłby tę piłkę? Z dzisiejszej perspektywy wiem, że powinienem zachować się trochę inaczej.

Jaki obraz zastał pan w szatni?

Przykry. Niektórzy mieli łzy w oczach, u innych dominowała złość. I to naturalne – przecież w kolejnej rundzie mógł być atrakcyjny przeciwnik, dziś byśmy grali rewanż. Ale tak jest w życiu. Trzeba podchodzić z pokorą do pewnych spraw. Ludzie mają większe problemy – choroby, brak środków do życia. Z nami aż tak źle nie jest.

Zawsze ucieka pan w takie skrajności.

Tłumaczę sobie w ten sposób pewne rzeczy. Mamy takie doświadczenie i wybór – możemy zrezygnować i wybrać sobie inną profesję, chodzić po dachach albo roznosić listy, albo zostać w piłce, gdzie trzeba przełknąć takie porażki i wrócić do żywych. Zabolało. Ale pewnie jeszcze nieraz zaboli. Można siedzieć za podwójną gardą i wtedy nie masz problemu. To jest moment, żeby pokazać charakter.

Rozmawiał MATEUSZ ROKUSZEWSKI

Fot. FotoPyK

Najnowsze

Komentarze

12 komentarzy

Loading...