Jego pokręcone życie to w zasadzie gotowiec dla każdego reżysera. Nic, tylko znaleźć podobnego drągala w Hollywood i kręcić. Wyszłoby z tego połączenie komedii z dramatem, przeplatane jeszcze kinem psychologicznym. Słowem – mieszanka wybuchowa, gdzie logika często schodzi na dalszy plan. Bo ciężko jest poważnie traktować kogoś, kto potrafi wbiec na konferencję prasową w przebraniu Batmana, by później tarzać się po podłodze z podstawionym Jokerem. Z drugiej jednak strony, jego wygrana z Władimirem Kliczko i odśpiewanie w ringu „I Don’t Want To Miss A Thing”, to jedne z najważniejszych i najbardziej zapadających w pamięci momentów ostatnich lat w boksie. Tyson Fury właśnie powiedział „dość”. Ale u niego nawet przejście na sportową emeryturę nie może odbyć się po ludzku. Dlatego ogłosił to już drugi raz w ciągu półtora roku.
Ponieważ jego historia jest niebanalna, warto zacząć ją od… Rzeszowa. To właśnie tamtejsza hala Podpromie była bowiem gospodarzem meczu Polska-Irlandia, do którego doszło 22 listopada 2007 r. W składzie gości znalazł się m.in. 19-letni Fury, który już wtedy uchodził za niezłego kozaka wśród nastolatków, będąc m.in. medalistą mistrzostw Europy juniorów. Rękawice skrzyżował wtedy z debiutującym w naszej reprezentacji Michałem Jabłońskim. Do dziś pozostaje on jedynym Polakiem, który się z nim zmierzył. Walka odbyła się w kategorii +91 kg, ale dla Brytyjczyka była ona raczej umowna.
– Michał ważył około 91 kilo, ale tamten jakieś trzy dychy więcej! – dobrze pamięta Zbigniew Szmigiel, prezes Podkarpackiego Związku Bokserskiego, z którym rozmawiamy. – Różnica między nimi była kolosalna, chłop był też strasznie wysoki, ale to była decyzja Michała, że chce z nim walczyć. Ostatecznie przegrał przed czasem. Zdjęcie Fury’ego do dziś wisi jednak na tablicy na korytarzu naszego związku.
Co ciekawe, przeglądając raport z wygranego przez Polaków meczu na stronie podkarpackiego związku, można zauważyć, że Brytyjczyk figuruje w nim jako „Luke Furey”. Imię jeszcze od biedy się zgadza, bo olbrzym tak ma na drugie, ale nazwisko już przekręcono.
„Miśkowi brakło pary, ale zważywszy na jego kontuzję ręki to i tak dobrze walczył. Gdyby nie te długachne ręce Furey’a, Misiek dałby mu radę” – napisał wtedy jeden z kibiców.
„I don’t wanna close my eyes”
Kariery „Miśka” i Tysona pobiegły jednak ostatecznie kompletnie różnymi drogami. Jabłoński nigdy nie przeszedł na zawodowstwo i jego największym sukcesem pozostało wicemistrzostwo Polski seniorów. Fury z kolei zawodowcem został już rok później, pokonując w debiucie w Nottingham Węgra Belę Gyongyosi. Można powiedzieć, że wziął się ostro za robotę żeby wyrabiać nazwisko w nowym świecie. Nie minął nawet rok, a miał już za sobą dziewięć pojedynków, oczywiście wszystkie wygrane. Wygrywał hurtowo. Inna sprawa, że na przetarcie potrafił dostawać takich „bombardierów” ciężkiej, jak chociażby Zack Page, który w momencie walki miał na koncie 21 zwycięstw i… 32 porażki. Pierwszym poważnym sprawdzianem był dla niego w 2011 r. Dereck Chisora, który bilans miał już znacznie lepszy (14-0). Stawką było mistrzostwo Wielkiej Brytanii wagi ciężkiej. Zdobył je oczywiście Fury wygrywając na punkty. Obaj spotkali się ponownie trzy lata później, kiedy jednak ich nazwiska były już wymieniane w gronie możliwych kandydatów do tytułu mistrza świata. I Chisora ponownie zebrał manto.
Rok później Fury doczekał się więc szansy walki o mistrzowski pas, który chciał zedrzeć z Władimira Kliczki. Było co zdzierać, bo Ukrainiec dzierżył jak wiadomo tytuły WBA, WBO i IBF. Potyczkę pierwotnie zaplanowano na październik, ale przez kontuzję Ukraińca przełożono ją o miesiąc. Jeśli jednak chodzi o postrzeganie szans, nic się nie zmieniło – faworytem ekspertów i bukmacherów był Kliczko. Inne zakończenie byłoby trzęsieniem ziemi.
Okres promocji walki był jednym wielkim ściekiem. Oczywiście ze strony Brytyjczyka, który przy każdej możliwej okazji dokładał do pieca rywalowi, gdy ten najczęściej tylko odpowiadał na zaczepki. „Staruszek”, „nudziarz”, „stary pierdziel” – to były tylko pieszczoty, bo teksty serwowane przez Fury’ego najczęściej miały poziom chodnika. „Nie interesują mnie tytuły, tylko pokiereszowanie twojej twarzy” – wypalił. Z kolei na jednym z treningów – co oczywiście nagrano, bo w takich chwilach nic nie dzieje się przypadkiem – zaśpiewał Kliczce pieść pogrzebową. Granice? Jakie granice? Najbardziej kuriozalnym momentem było natomiast pojawienie się na konferencji prasowej wspomnianego już na początku Batmana. Podczas każdego z podobnych spotkań na twarzy Ukraińca malowało się poczucie zażenowania połączone z bezradnością. Bo pretendent do tytułu, chociaż robił z siebie klauna, to zagarnął całe show dla siebie. To on był gwiazdą, to on dawał „mięcho” dziennikarzom. Ciężko przegadać taką chałapę, dlatego przy mikrofonie to wyważony Kliczko od początku leżał na dechach.
Walka w Dusseldorfie też była brzydka. Kliczko był bezradny, ani razu nie zagroził Fury’emu. Ten oczywiście pajacował – ciągle coś krzyczał, prowokacyjnie zakładał ręce za plecami – ale zadawał też ciosy. Konsekwentnie obijał mistrza przez dwanaście rund, był znacznie bardziej aktywny, co dało mu sensacyjną wygraną na punkty. Pogonił nudziarza. Tak jak chciał.
„I don’t wanna fall asleep”
Został mistrzem, chociaż jego życie i kariera to ciągłe sprzeczności. Walcząc z Kliczką ważył 112 kg, ale kiedy przyszedł na świat, miał zaledwie pół kilograma. Był wcześniakiem, urodził się w szóstym miesiącu ciąży i rokowania nie były dobre. Mimo całkiem poważnych problemów zdrowotnych wyrosło z niego jednak wyjątkowo dorodne dziecko. Imię zawdzięcza z kolei ojcu Johnowi, który był wielkim fanem Mike’a Tysona.
Pochodzi z okolic Manchesteru, chociaż jego rodzina wywodzi się z irlandzkich Cyganów (travellersów), grupy etnicznej prowadzącej koczowniczy tryb życia. Fury wprawdzie nie spędził całego życia w przyczepie kempingowej, jak chociażby grany przez Brada Pitta Mickey-Cygan, bohater filmu „Snatch” (nomen omen on też boksował), ale do dziś jest dumny ze swoich korzeni. Stąd przydomek „Gypsy King”, czyli „Król Cyganów”. To zresztą jego czuły punkt, coś, co bardzo łatwo wyprowadza go z równowagi. Kiedy Kliczko porównał go do Hitlera – co było jego reakcją na ostre słowa Brytyjczyka na temat Żydów – Fury wpadł w szał i bez silenia się na wyrafinowaną ripostę nazwał rywala po prostu „ukraińskich chujem”. Bo zna trochę historię i wie, że Hitler wymordował w czasie wojny wielu Cyganów.
A boks? Miał go we krwi, bo jego ojciec też był zawodowym pięściarzem, chociaż bez sukcesów. John był zresztą jego trenerem w pierwszych latach kariery. Tyson naturalnie zanim bił się między linami, robił to na ulicy. Nigdy się nie bał, wystarczyła mu dosłownie jedna iskra do mordobicia. Przemocy naoglądał się też w domu, gdzie ponoć ojciec z matką walczyli ze sobą nie tylko werbalnie. O tym, jak krewkim facetem jest tata pięściarza, mówi historia z 2011 r., kiedy podczas bójki wydłubał swojemu rywalowi oko. Został za to skazany na jedenaście lat więzienia, ale ostatecznie wyszedł już po czterech. Jakkolwiek banalnie by to więc nie zabrzmiało, sala treningowa dała wyszumieć się Tysonowi i uchroniła go od bycia podwórkowym zawadiaką. Tym bardziej, że miał talent i wiedział, co z nim zrobić.
„Cause I’d miss you, baby”
No i od zawsze miał gadane, co w boksie jak wiadomo nie jest bez znaczenia. Problem w tym, że Fury zawsze próbował być ekspertem także w innych dziedzinach niż sport. Tutaj dochodzimy do kolejnego skomplikowanego procesu myślowego zachodzącego w jego łysawej głowie, bo z jednej strony mamy człowieka, który niemalże na każdym kroku podkreśla swoją miłość do Boga i rodziny, z drugiej zaś kogoś, kto ustawia po kątach wszystkie grupy społeczne, nie oszczędzając nikogo. Zresztą co tu pisać, oddajmy głos samemu Tysonowi.
O kobietach:
„Najlepsze miejsce dla kobiet to kuchnia i jej zaplecze”
„Moja żona czasami potrzebuje ciosu podbródkowego, a czasami nie potrzebuje”.
O wspomnianych już Żydach:
„Świat zwariował, nie ma w nim moralności ani lojalności, nie ma nic. Wszyscy słuchają rządu i potulnie idą za nim jak owieczki. Pozwólcie, żeby wyprali wam mózgi syjoniści, żydowscy ludzie, którzy mają banki, gazety i stacje telewizyjne. Niech oni wszyscy wypiorą wam mózgi” – za to akurat kajał się i przepraszał po reakcji środowiska żydowskiego.
O osobach o innej orientacji seksualnej:
„Są tylko trzy rzeczy, których potrzeba, żeby diabeł zawitał do domu. To homoseksualizm, aborcja i pedofilia. A kto by pomyślał, że jeszcze w latach 50. i 60. pierwsze dwie zostaną zalegalizowane?”.
„Myślę, że w ciągu najbliższych dziesięciu lat czymś normalnym będzie odbywanie stosunków ze zwierzętami domowymi – wiesz, kotami, psami, a to wszystko będzie legalne”.
Nic więc dziwnego, że na jego kolejne wybryki coraz częściej zaczęli krzywić się nawet rodacy. Ci sami, którzy wcześniej podziwiali jego w pewnym sensie poruszającą historię irlandzkiego Cygana, który został mistrzem świata zarabiając fortunę. Właśnie coraz bardziej rosnący brak akceptacji na Wyspach był powodem, dla którego niesforny gwiazdor zaczął nawet przebąkiwać coś o przeprowadzce do Los Angeles i boksowaniu za oceanem.
„And I don’t want to miss a thing”
Powiedział kiedyś, że w jednej chwili ma ochotę lecieć na księżyc, by sekundę później pędzić samochodem i roztrzaskać się o ścianę – to zdanie całkiem trafnie oddaje charakter Fury’ego. O tym, że miewa on problemy ze sobą, wspominał jeszcze długo przed walką z Kliczką, ale wtedy częściej odczytywano to jako próbę zwrócenia na siebie uwagi, zrobienia szumu. Wszystko wybuchło jednak po zdobyciu tytułów. Chociaż wyznaczono datę rewanżu, to walkę przełożono oficjalnie przez kontuzję kostki Brytyjczyka. Nie było jednak tajemnicą, że ten od miesięcy nawoził się alkoholem, który był dla niego antybiotykiem na chorobę – depresję.
W pierwszych miesiącach po zdobyciu pasów wydarzyło się dla niego wiele złego. Zaczęło się od odebrania pasa IBF, bo nie miał zamiaru stanąć do obowiązkowej obrony tytułu. Uznał, że woli przygotować się do rewanżu z Kliczką, niż do potyczki z Wiaczesławem Głazkowem, która z jego perspektywy nie miała większego sensu. To była jednak tylko przygrywka do tego, co wydarzyło się chwilę później, konkretnie do dopingowej wpadki. Okazało się, że w jego próbce z 2015 r. (pobranej kilka miesięcy przed mistrzowską walką) wykryto nandrolon. Jego obóz oczywiście wszystkiemu od początku zaprzeczał, ale brytyjska komisja antydopingowa zaczęła grzebać w sprawie. Później wyszło jeszcze jego zamiłowanie do kokainy, dlatego jesienią 2016 r. – chwilę po tym, jak sam ze względu na zły stan psychiczny zrezygnował z tytułów WBO i WBA – komisja zawiesiła jego licencję bokserską. Dopingowa sprawa wciąż jest w toku, a tylko jej pozytywne rozstrzygnięcie mogło sprawić, że odzyska papier. Jego bokserski licznik zatrzymał się więc na imponującym 25-0.
Fury pierwszy raz koniec kariery ogłosił na Twitterze w październiku 2016 r., by po kilku dniach napisać, że to był tylko żart. Żartem jednak na pewno nie były jego pogłębiające się problemy z samym sobą. W wywiadzie udzielonym magazynowi „Rolling Stone” tak mówił o swoim uzależnieniu: „Robiłem w życiu wiele rzeczy. Brałem dużo kokainy. Było tego dużo. Ale dlaczego nie powinienem brać kokainy? To moje życie, prawda? Mogę robić, co chcę. Od miesięcy nie byłem na siłowni, nie trenowałem. Przeżyłem depresję. Nie chcę już żyć, dlatego kokaina jest w porównaniu z tym małą rzeczą”.
Wydawało się, że złe duchy w końcu udało się przegonić, dlatego do boksu miał wrócić na początku lipca podczas gali w Londynie. Znów skończyło się jednak na zapowiedziach. I na ponownym zakończeniu kariery. Czy tym razem już na serio? Wcale niewykluczone, że kiedy czytacie ten tekst, „Król Cyganów” znów szuka swoich rękawic.
RAFAŁ BIEŃKOWSKI
* śródtytuły pochodzą z kawałka „I Don’t Want To Miss A Thing” Aerosmith