„Nieee, to jest niemożliwe, żeby to było na czysto i uczciwie. Pewnie się koksują” – zarzucano nam w kraju. Dlatego kiedy pobiegliśmy w Nowym Jorku rekord Polski, po wszystkim sami poszliśmy na kontrolę antydopingową, żeby udowodnić wszystkim. Stoimy tam, a oni na nas patrzą:
– Czego wy chcecie, przecież my was nie chcemy badać?!
– Ale my chcemy, żebyście nas zbadali.
– Polacy są jacyś popierdoleni… – pomyśleli.
Robert Maćkowiak. Mistrz świata i Europy ze słynnej sztafety 4×400, która na przełomie wieków potrafiła dobrać się do skóry nawet Amerykanom. W rozmowie z Weszło opowiada o swoim dzieciństwie, zajęciach W-F na szkolnym strychu, Piotrze Rysiukiewiczu, któremu trzeba było podawać tlen po biegu, oraz pamiętnej wywrotce w finale igrzysk olimpijskich w Sydney, kiedy los ograbił go z wymarzonego medalu olimpijskiego.
***
Jak wyglądała pana pierwsza bieżnia?
Pamiętam ją dokładnie, była oczywiście w Rawiczu. Zanim jeszcze zacząłem biegać w latach 80., to w 50.-60. jeździli tam żużlowcy Kolejarza. Potem klub upadł i w to miejsce zrobiono właśnie 400-metrową bieżnię. Kiedy pierwszy raz tam biegałem, miałem jakieś 12-13 lat. Na rozbiegu do skoku w dal leżała jeszcze czarna guma. No a sama bieżnia wiadomo – żużlowa.
Gorzej jest się wyrżnąć w czasie biegu na żużlu, czy na tartanie?
Tartan jest gorszy! Kiedy biegnie się na żużlu, to zawsze jest jakiś poślizg, a tam już tylko tępa guma. Wiele razy zdarłem lub przepaliłem sobie skórę na tartanie i to naprawdę nic przyjemnego. Paskudna sprawna.
Swoje pierwsze kolce też pan pamięta?
Szkolne, oczywiście Polsporty z bardzo cieniutką podeszwą na pięcie i z wkrętami na półtora centymetra. Szkoła, wyłącznie szkoła… Po zawodach zawsze trzeba było je z żalem oddać, bo kiedyś sprzętu nie było tyle co teraz.
Pana historia jest dość typowa dla wielu lekkoatletów: mała miejscowość, mała szkoła.
Nie było też sali gimnastycznej. Szkoła była tak ciasna, że zimą nie było nawet jak ćwiczyć na korytarzu. Wie pan, jaka była jedyna możliwość? Wkładało się rękawiczki, czapkę i szło się… na strych. Dookoła były magazyny, a na środku stał stół do ping-ponga. I grało się. Cały czas oczywiście w tych czapkach i rękawiczkach, bo wtedy to jeszcze były zimy. A tak w ogóle, to moją pierwszą miłością w lekkoatletyce był skok w dal, byłem nawet wicemistrzem Polski młodzików. Ale przez kolejne dwa lata – m.in. właśnie przez to, że nie było dobrego sprzętu – bardzo często borykałem się z kontuzjami. W końcu z moim pierwszym trenerem Bogusławem Jusiakiem postanowiliśmy biegać. Przerzuciłem się na sprinty.
Skoro tak dobrze panu szło w sporcie, to skąd pomysł, żeby do zawodówki pójść na stolarza?
Kiedy kończyłem podstawówkę, ojciec poszedł na rentę, a mama dopiero zaczynała pracować, bo wcześniej nas wychowywała. Po prostu nie było pieniędzy, a miałem jeszcze dwóch młodszych braci. Pójście do szkoły zawodowej dawało jakąś swobodę finansową, mogłem odciążyć rodziców. W Rawiczu była wówczas filia Swarzędz Meble i za to, że chodziłem trzy dni do szkoły, a dwa dni na praktyki, dostawałem połowę pensji normalnego pracownika. To była naprawdę fajna kasa, jak na tamte czasy. Nie musiałem już ciągnąć od rodziców. A wiadomo, byłem młody, trenowałem, potrzebowałem na wyjazdy, na buty. Poszedłem w sport, ale to prawda, jestem wyuczonym stolarzem.
To co panu zostało z tego stolarstwa?
Spokojnie potrafię prosto przeciąć, porobić kliny czy jakieś proste łączenia. Są rzeczy, których się nie zapomina. Fachu uczyliśmy się przez pierwszy rok, a od drugiego poszliśmy już na produkcję. Na koniec musiałem nawet sam wykonać mebel, żeby zdać praktykę.
A po szkole komu pan kibicował? Lata 80. to przede wszystkim słynna rywalizacja Carla Lewisa i Bena Johnsona. Chciał pan być jak oni?
Dokładne, moim idolem był Lewis. Aczkolwiek jak teraz przypominam sobie tamte czasy, to nie byłem marzycielem. Zawsze skupiałem się na zadaniach, a dla mnie trening to była świętość. Rano, kiedy jechałem na praktyki, wychodziłem z domu o godz. 5. W jednej ręce była torba ze sprzętem, w drugiej torba ze śniadaniem. Po praktykach rozkładałem się gdzieś w szatni na stadionie, a jak była ładna pogoda, to na zeskokach i czekałem na trening. Wracałem do domu o godz. 18-20. Ale kiedy trwały zawody, ciężko było oderwać mnie od telewizora. Pamiętam jak dziś: 1987 r., mistrzostwa świata w Rzymie, Ben Johnson ciął się ostro właśnie z Carlem Lewisem. Pojechałem wtedy akurat do mojej dziewczyny i ona – wiadomo, jak to kobieta – chciała gdzieś wyjść. „To ty sobie idź, ja siedzę” – mówię.
Później, kiedy już wyjeżdżał pan na swoje pierwsze poważne imprezy, spotkanie którego sportowca zrobiło na panu największe wrażenie?
Chyba brytyjskiego sprintera Linforda Christie. Świetnie zbudowany, masywny, w telewizji wyglądał po prostu jak gladiator. Ale później, kiedy zrobiłem sobie z nim zdjęcie, to doszedłem do wniosku, że wcale nie byłem dużo mniejszy od niego. Czyli jak widać telewizja zawsze troszkę przekłamuje. Podczas mistrzostw świata w Tokio w 1991 r., które były jedną z moich pierwszych poważnych imprez, miałem też okazję zobaczyć w akcji Lewisa i Mike’a Powella. Legendarny finał skoku w dal, a ja siedzę na trybunach. To jest coś, czym mogę się poszczyć, tego nikt mi nie zabierze. Byłem świadkiem niebywałego wydarzenia, kiedy Powell pobił rekord świata skacząc 8,95, a Lewis deptał mu po piętach.
400 metrów zaczął pan biegać dopiero w wieku 21 lat. Stary chłop już pan był jak na wybór specjalizacji.
To prawda, chociaż nie do końca. W wieku 21 lat pierwszy raz przebiegłem 400 m, ale trenować zacząłem trzy lata później. Kiedy tylko skończyłem szkołę, przeprowadziłem się do Wrocławia, gdzie trafiłem po opiekę trenera Wiesława Kokota. I tak od 18. roku życia trenowałem już w pełni jako zawodnik Śląska Wrocław. Co roku mieliśmy tam robione badania wydolnościowe na rowerku. I co roku po tych badaniach opis moich wyników był taki: „Wybitne predyspozycje wytrzymałościowo-szybkościowe (400 metrów)”. Co roku to samo. I właśnie po powrocie z mistrzostw świata w Japonii w 1991 r. umówiłem się z trenerem, że na koniec sezonu wystartuję na te 400 m. Wyjechaliśmy na mecz Polska-Ukraina rozgrywanego w Białej Cerkwi. Normalnie brałem tam udział na biegu 200 m i sztafecie 4×100, ale poza konkurencją pobiegłem właśnie pierwszy raz na 400. I tak się złożyło, że biegnąc poza konkurencją pobiegłem 47,40 i byłem najlepszy. W pierwszym starcie, bez treningu, bez niczego.
Tak na luzie?
Gdzie tam, zajechałem się strasznie, aż wymiotowałem. Przez następnych kilka godzin miałem ból głowy i powiedziałem siebie: „Nigdy w życiu więcej 400 metrów”. I rzeczywiście, przez kolejne trzy lata udawało mi się tak ślizgać, żeby biegać inne rzeczy.
Do momentu, kiedy nie wywalili pana z kadry 200-metrowców.
Tak, to był 1993 r. Powiedzieli mi, że nie interesuje ich 23-letni stary człowiek biegający 21 sekund.
Kiedy rozmawiałem z Adamem Kszczotem, opowiadał mi, że bieg na 800 m to koszmar, który często kończy się wymiotowaniem na mecie. Pan powiedział kiedyś, że do 400 m też trzeba mieć jaja. Dlaczego?
To spustoszenie organizmu, bo tzw. dług tlenowy jest o wiele większy na 400 m, niż na 800. U 800-metrowców najważniejszą rzeczą jest pobiec rozsądnie pierwsze 400-600 m, żeby jeszcze starczyło pary na koniec. Tam wcale nie trzeba bardzo mocno pobiec początku, ale ważne, żeby równo pobiec końcówkę, bo zawodnicy nie są w stanie przyspieszyć. To tylko złudzenie, że kibic widzi, jak nagle ktoś na finiszu wyprzedza wszystkich. Tak naprawdę ten ktoś po prostu na końcówce mniej traci siły niż ci, którzy „spuchli”. W biegu na 400 m na ostatniej „setce” też nie jesteś w stanie przyspieszyć, ale tam cały dystans trzeba pobiec mocno.
Jak na taki wysiłek reagował pana organizm?
Wszystko było kwestią wytrenowania. Pamiętam, że jak wracałem po kontuzji – już w późniejszym okresie kariery – to było ciężko. Ale jak byłem w sztosie, czyli od 1995 do 2001 r., to dla mnie biegi najszybsze były praktycznie najmniej okupione zmęczeniem. Bo mój organizm był świetnie przygotowany. Na igrzyskach w Sydney miałem łącznie siedem biegów, gdzie przed każdy robiłem sobie jeszcze przetarcie na 300 m. Tyle miałem w nogach. Ale już Rysiu to miał przygody.
Piotr Rysiukiewicz. Opowie pan?
On się nie bał „wyjechać”, jak to mówiliśmy. Miał mega mocną psychikę. To był jedyny zawodnik, który przed każdym biegiem chodził i mówił: „Panowie, przynieście mi moje rzeczy, ja będę leżał tam, za metą”. Bo on wiedział, że po biegu będzie leżał. Nazywaliśmy go testerem służb medycznych.
Aż tak katował się w czasie biegu?
To był ewenement, on po prostu potrafił niemal dosłownie zostawić serce na bieżni. Minął linię mety, a później trzydzieści minut leżał w pozycji embrionalnej. Jego organizm w końcu się uspokajał, wstawał i funkcjonował dalej. Lekarze próbowali podawać mu oczywiście tlen, bo bali się o niego, ale on nigdy nie chciał. Dobrze obrazuje to historia z mistrzostw Europy w Wiedniu. Tam była taka sytuacja, że oprócz sztafety w finale 400 m byli Marek Plawgo i właśnie Rysiu. I po finałowym biegu na 400 m miał odbyć się finał 4×400. A Piotrek jak to Piotrek, po tym biegu indywidualnym wylądował oczywiście w ambulatorium. Jeszcze zmuszali go, żeby dał sobie pobrać krew. „Piotrek, no daj im ten palec, niech ci pobiorą” – mówili wszyscy. Leżał tak na łóżku, przypięli mu EKG, monitoring serca, a on w końcu mówi tak: „Lekarz, pilnuj, bo 40 minut przed muszę wstać i się poruszać”. On na to, że dobra, nie ma sprawy. No więc Piotrek leży, dochodzi do siebie i co chwilę pyta tylko: „Lekarz, ile jeszcze?”. „No chwilkę jeszcze” – odpowiadał tamten. Minęła chwilą i znowu to samo: „Doktor, jak tam?”. „Już możesz wstać”. No to Rysiu wstaje, odkleja to wszystko co miał przypięte do klaty, a ci lekarze na niego naskakują, co on robi?! „No jak to co? Ja mam zaraz sztafetę” – mówi. Wstał, poruszał się i pobiegł fenomenalnie. Zostaliśmy mistrzami Europy.
Trener Józef Lisowski mocno was cisnął?
Cisnął, ale wszystko było robione z głową. Wprowadził wówczas wiele innowacyjnych – jak na Polskę – rozwiązań. Przykład: biegaliśmy nie na tętno, tylko na kwas mlekowy. Każdy z nas miał zrobioną krzywą kwasu, czyli wiedzieliśmy, w jakim tętnie poruszamy się w pułapie tlenowym, beztlenowym itd. Nasze treningi były inne niż wszystkich.
Od początku wierzyliście w jego metody?
Tak. To był człowiek, który od razu powiedział nam: „Panowie, wy indywidualnie na świecie nie istniejecie. Ale jesteście mistrzami świata w bieganiu w drużynie”. Chodziło o przełożenie naszych wyników na sztafetę, bo w niej biegaliśmy wyraźnie lepiej niż normalnie wynosiła suma naszych wyników indywidualnych. To był ewenement, bo wiadomo, że tacy Amerykanie to wszyscy szybko biegali w pojedynkę. A u nas było tylko dwóch, którzy pobiegli w życiu poniżej 45 sekund.
Poza bieżnią byliście raczej spokojną grupą, czy daliście się trochę we znaki trenerowi?
Bardzo solidnie podchodziliśmy do treningów, ale nie ma mowy o tym, że byliśmy grzeczni. 400-metrowiec nie może być grzeczny, nie może być ministrantem. To musi być kawał ch…arakteru. Wiedzieliśmy kiedy możemy się zabawić, kiedy pojechać coś pozwiedzać, ale wiedzieliśmy także, że jak mamy trening, to trzeba się do niego bardzo mocno przygotować.
Pierwszą bombę odpaliliście w 1998 r. w Nowym Jorku, gdzie wykręciliśmy kapitalny rekord Polski – 2:58.00.
Myślę, że premierowa bomba była odpalona wcześniej, na mistrzostwach świata w Goeteborgu w 1995 r. To była pierwsza impreza, gdzie w końcu nam zaufano, uwierzono, że coś może z nas być. Pamiętam, że przed mistrzostwami wracaliśmy z Superligi w Lille, gdzie nasza sztafeta pobiegła bardzo dobrze. I w drodze powrotnej zapadła decyzja, że jednak jedziemy na zgrupowanie do Font Romeu, gdzie mieliśmy przygotować się już bezpośrednio do mistrzostw w Goeteborgu. Była wtedy na nas straszna nagonka. Telewizja, „Przegląd Sportowy”, Maciek Petruczenko pytał po co my tam jedziemy, że to będzie wstyd. A my weszliśmy tam do finału, gdzie wybiegaliśmy piąte miejsce i tylko kilka setnych zabrakło nam do rekordu Polski. To był ten pierwszy rok, kiedy zaczęliśmy dobrze biegać.
Wspomniany wcześniej rekord Polski z Nowego Jorku dawałby medal na wszystkich mistrzostwach świata od roku 1999. W niektórych przypadkach nawet złoty. Kosmos.
To piąty wynik w historii, przed nami są tylko Stany Zjednoczone, Wielka Brytania, Bahamy i Jamajka.
Po rekordzie już na dobre zaczęliście deptać po piętach Amerykanom. Kiedy tak naprawdę poczuł się pan jak gwiazda „lekkiej”?
Ale ja do dzisiaj nie czuję, że byłem gwiazdą. Jestem normalny. Jak mnie pytają, to zawsze mówię, że kiedyś coś tam biegałem.
No niech pan nie przesadza.
Wtedy, dzięki temu że byłem w klubie wojskowym i miałem stypendium olimpijskie, można było naprawdę spokojnie żyć. Ale jedyne profity pojawiały się, kiedy zdobywaliśmy medale. Tylko że ta refleksja zawsze była po, nigdy wcześniej. Nie było czegoś takiego: „Panowie, biegamy, bo jest do zgarnięcia 75 tys. dolarów do podziału”. To zupełnie nie te kategorie. Pech chciał, że w tamtych czasach nie było jeszcze takich sponsorów jak Orlen i my tak naprawdę nie mieliśmy z tego żadnych dużych pieniędzy. Fajnie, starczyło żeby wyjechać na wakacje i funkcjonować bez stresu, ale na pewno nie żeby zapewnić sobie byt na lata.
Jakie to uczucie zostać mistrzem świata po prawie dziesięciu latach od biegu? (w 2008 r. odebrano Amerykanom tytuł mistrzów świata z Sewilli z 1999 r. po tym, jak zdyskwalifikowano za doping Antonio Pettigrew – red.)
Złość. Tylko i wyłącznie złość. Chociaż z drugiej strony, jakby nie biegł wtedy Pettigrew, to biegłby inny i pewnie i tak by z nami wygrali. Co ciekawe, po latach dostaliśmy wprawdzie medale za pierwsze miejsce, ale całkiem inne.
Atrapy?
W pewnym sensie tak. Mają złoty kolor, są opisane, ale nie mają nic wspólnego ze srebrnymi medalami, które wtedy faktycznie wywalczyliśmy. Dlatego zawsze jak jadę na spotkania z młodzieżą, to wożę ze sobą dwa. I mówię ciekawostkę, że proszę, oto srebrny medal, który po dziesięciu latach zamienił się w złoty. Straciliśmy też finansowo, bo za wygraną było chyba 20 tys. dolarów więcej. Tych pieniędzy oczywiście też nie zobaczyliśmy, bo Amerykanie musieliby je oddać. Pamiętam, że jedyne co nam po latach zostało wyrównane, to jakieś 3 tys. zł z Urzędu Kultury Fizycznej i Sportu. To wszystko. A, no i została mała satysfakcja z tytułu.
Antonio Pettigrew w finale leciał obok pana na tej samej zmianie.
To była druga zmiana. Od początku do końca w tym samym tempie, nie odjechał mi. Ponownie spotkaliśmy się rok później na igrzyskach Sydney, ale tam niestety miałem wywrotkę i musiałem go gonić.
Niektórzy twierdzą, że jego samobójstwo w 2010 r. było konsekwencją właśnie dopingowej wpadki, przez którą stracił nie tylko wspomniany tytuł mistrza świata, ale musiał też oddać m.in. właśnie medal olimpijski z Sydney.
Myślę, że mogło tak być.
Was jednak też podejrzewano o doping. Wielu nie wierzyło, że możecie na sucho tak walczyć z Amerykanami.
Spotykałem się z takimi opiniami m.in. na uczelniach podczas spotkań ze studentami. Mówiłem im wtedy, że nie zdają sobie w ogóle sprawy, co to znaczy kontrola antydopingowa. W momencie, kiedy byłem 11. zawodnikiem na świecie na swoim dystansie, musiałem wysyłać do komisji rozpiskę każdego dnia, gdzie będę. I oni w każdym momencie mogli do mnie zadzwonić i powiedzieć, że będą u mnie za pół godziny, żeby zrobić kontrolę. Mało tego. My – chociaż może nie tyle żeby mieć czyste sumienie, bo wiedzieliśmy, że byliśmy czyści – po każdych ważnych zawodach wymuszaliśmy kontrole na organizatorach. Nawet jeśli nie chcieli nas badać. Wręcz płaciliśmy im za to czasami naprawdę ciężkie pieniądze.
Żeby udowodnić niedowiarkom?
Tak, bo wiedzieliśmy jacy są Polacy. Jeżeli komuś coś wychodzi, to od razu są podejrzenia. „Nieee, to jest niemożliwe, żeby to było na czysto i uczciwie. Pewnie się koksują” – zarzucano nam w kraju. Dlatego kiedy pobiegliśmy w Nowym Jorku wspomniany rekord Polski, po wszystkim sami poszliśmy na kontrolę antydopingową, żeby udowodnić wszystkim. Stoimy tam, a oni na nas patrzą:
– Czego wy chcecie, przecież my was nie chcemy badać?!
– Ale my chcemy, żebyście nas zbadali.
– Polacy są jacyś popierdoleni… – pomyśleli.
I powiem panu, że po zdobyciu wszystkich pozostałych medali, czy to srebra w Maebashi, czy złota w Lizbonie, zawsze byliśmy badani.
A kiedykolwiek ktoś chociaż proponował panu doping?
Nigdy w życiu.
Wie pan, o co muszę zapytać.
Standard.
Jak to było z tą wywrotką w finale olimpijskim w Sydney?
To było pudło z numerem, które stało zaraz obok toru. Prawda jest taka, że wszystko w tamtym miejscu powinno być przesunięte metr-półtora dalej. To jedna sprawa. Druga jest taka, że nasza sztafeta nie powinna biegać na ósmym torze. Mieliśmy piąty wynik półfinałów, dlatego powinno przypisać się nam tor siódmy lub drugi. Paradoks jest taki, że nawet telewizja nie sfilmowała tej mojej wywrotki, na nagraniu widać tylko jak już wstaję i zaczynam biec.
Jak to dokładnie wyglądało?
Potknąłem się i zrobiłem „tygryska” przez pudło. Bo jeśli chodzi o bezpośrednią przyczynę upadku, to błąd mimo wszystko leżał po mojej stronie. Zasada zmian w 4×400 jest taka, że odbierający do samego końca patrzy na pałeczkę, czyli do pewnego momentu biegnie tak naprawdę tyłem. To wszystko było tak szybko robione, że ja nie uwzględniłem jednej rzeczy: że zmiana na ósmym torze jest po lekkim łuku. Gdyby nie było tej skrzynki, to co najwyżej delikatnie nadłożyłbym biegu, ale praktycznie nic bym na tym nie stracił. A przez to, że ta skrzynka stała tuż obok łuku, zahaczyłem o nią prawą nogą. Tak mocno, że aż miałem później krwiaka na paluchu. Przewróciłem się, ale pobiegłem dalej. Była to więc bezpośrednio moja wina, ale organizator nie powinien w ogóle dopuścić, żeby w tym miejscu cokolwiek stało.
Co miał pan w głowie, kiedy już się podniósł i zaczął biec? Wszystko robił pan z automatu, czy myślał o tym aż do oddania pałeczki?
Ja właśnie nie wiedziałem, co się stało! To było tak emocjonujące, byłem tak skupiony na robocie, że przejąłem pałeczkę, przewróciłem się i pobiegłem dalej nie wiedząc, co to było. Myślę sobie: „Kurde felek, co jest grane?!” I tak przypieprzyłem na początku, że później prawie umierałem, kiedy oddawałem pałeczkę (Polacy ukończyli bieg na 5. miejscu – red.)
Jaka była reakcja kolegów tuż po biegu?
Mieliśmy ogromną szansę na medal. Atmosfera po biegu była wisielcza. Pamiętam, że na bankiecie Piotrek Rysiukiewicz powiedział: „Panowie, każdego mogło to spotkać. Ale uszanujmy jedno. Robert wstał, doniósł pałeczkę i dzięki temu dokończyliśmy bieg i mamy stypendium olimpijskie”. Bo gdybym tego biegu nie skończył, stypendium by nie było.
Ale emerytura olimpijska przepadła.
Niestety. Oddałbym wszystkie medale które mam, za jeden olimpijski. Nawet brązowy. OK, jestem mistrzem świata, ale co z tego wynika? Nic. Jestem mistrzem Europy i co z tego wynika? Nic. To już tylko historia, która była prawie 20 lat temu. Ten czas tak zasuwa, że to aż przerażające. Ludzie, którzy wówczas nam kibicowali, może jeszcze kojarzą kogoś takiego jak Maćkowiak, ale pozostali?
Miałem zapytać, czy dorobił się pan na sporcie. Rozumiem, że nie.
Nigdy w życiu w tamtych czasach. Teraz jest lepiej. Będąc tak jak my przez 10 lat w sztosie, biegając w czubie światowym i mając takich sponsorów jak Orlen, byłoby inaczej. Problem w tym, że my wtedy jako grupa z jednej strony byliśmy bardzo rozpoznawalni, ale z drugiej strony wciąż mało ciekawi dla sponsorów. Po prostu za wcześnie zaczęliśmy wygrywać.
Spotyka się pan od czasu do czasu z chłopakami ze sztafety, żeby powspominać stare czasy?
Kiedy minęło dziesięć lat, zaczęliśmy obchodzić rocznicę naszego rekordu Polski. Na pierwszym zjeździe postanowiliśmy, że będziemy spotykać się co pięć lat. Były już więc dwa spotkania, kolejne w przyszłym roku, kiedy rekordowi stuknie 20 lat.
To jak wygląda taki zjazd słynnych “Lisowczyków”?
(głośny śmiech) No jak, spotykamy się i rozmawiamy! Ja na przykład bardzo lubię herbatę, a już każdy inteligentny czytelnik niech sobie sam dopowie resztę.
4 sierpnia startują mistrzostwa świata w Londynie. Jak ocenia pan szanse swoich następców? Nasza sztafeta ostatni finał w MŚ zanotowała dawno temu, w 2009 r. w Berlinie.
Bardzo chciałbym, żeby doszli do finału i „rozmontowali” trzy minuty. Mam nadzieję, że trener Lisowski cyrkluje z formą na mistrzostwa i że uda się stanąć na wysokości zadania. Bo to są naprawdę waleczne chłopaki. Kibicuję im bardzo mocno, bo ileż to można żyć naszymi wynikami.
Są waleczni, ale wasza sztafeta i tak wciągnęłaby ich nosem. Taka prawda.
No tak…
ROZMAWIAŁ RAFAŁ BIEŃKOWSKI