Reklama

Weszło w Rio: Miasto, nad którym nawet Jezus rozkłada ręce

redakcja

Autor:redakcja

19 lipca 2017, 11:45 • 17 min czytania 47 komentarzy

Idąc środkiem drogi potykam się. Może o drut, może o patyk, wszystko jedno. Nie obejrzę się, by sprawdzić o co, bo przecież nie mogę oglądać się za siebie. Nie mogę też zwalniać tempa. Miejsce w którym jestem sprawia, że mam minę, jakbym jechał autobusem na gapę, a do środka wszedłby właśnie kanar. Widzę śmieci. Wszędzie widzę śmieci. Z rzeki czuję taki odór, że zastanawiam się, czy nie zatkać nosa, ale tego zrobić też nie mogę. Nie możesz całym sobą wszem i wobec obwieszczać, że jesteś tylko gringo, który nie dość, że przyszedł zrobić sobie krajoznawczą wycieczkę, to jeszcze nikt na tym nie zarobił.

Weszło w Rio: Miasto, nad którym nawet Jezus rozkłada ręce

Widzisz dzieci kopiące piłkę na ulicach i puszczające latawce. Ci zamożniejsi mają w swoich domach okna. Bez okien da się jednak wytrzymać, zima w Brazylii jest cieplejsza niż nasze lato. Ci, którzy radzą sobie najlepiej, mają nawet na ścianach telewizory. Telewizję ogarniają oczywiście nielegalnie, tak jak wszystko inne. Prąd? Nielegalnie, kradziony z przebiegającej obok sieci niskiego napięcia, która wygląda jakby zaraz miała spaść na łeb. Woda? Nielegalnie. Praca? Nielegalnie.

Przez niezabudowane okna i drzwi widzisz rodziny, które leżą na tapczanach i to ich jedyne zajęcie. Widzisz bary, w których sprzedawane jest najtańsze jedzenie. Widzisz ściany, na których zatrzymywały się kule z kałasznikowów. Widzisz dzieci, które najchętniej zerwałyby z ciebie koszulkę i sprzedały ją za 20 reali. Kupiłyby za to tyle ciastek, ile się da i zjadły wszystkie na raz.

– Idziesz zbyt szybko. Musimy iść w tym samym tempie, ramię w ramie, to twoja ochrona. Wyglądasz jak gringo – na bieżąco otrzymuję instrukcje, jak się zachować.

Po chwili ich ton zaczyna być naprawdę zdecydowany.

Reklama

– Nie rozumiesz, co powiedziałem? Równo to równo, ani kroku do przodu – mój kompan postanawia już wziąć sprawy w swoje ręce i siłą przyciąga mnie do siebie, jakby za chwilę coś miało się stać. – I wyjmij te ręce z kieszeni. Tutaj nie nosi się rąk w kieszeniach.

Znajdujemy się w jednej z faweli w Rio de Janeiro. Jeszcze nie wiem, że za chwilę kupimy porcję kokainy i przyłapie nas na tym zakamuflowany policjant.

***

Marcos to jeden z tych gości, obok których nie siada się w autobusach. Gdy wchodzi do środka, kobiety kończą rozmowę i chowają telefony do toreb, a faceci dla pewności chwytają się za kieszenie. Marcos wygląda jak typowy, brazylijski rzezimieszek, który na wyrywaniu telefonów ludziom z rąk i uciekaniu (popularny brazylijski sposób na zarobek) zjadł zęby. W sumie dosłownie, bo zbyt wielu ich nie miał, co nie dodawało mu punktów do wizerunku potulnego aniołka. Ale to tylko pierwsze wrażenie, bo w drugim pokazywał swoje oblicze wesołka, którym kupował każdego w dwie minuty.

Rejonem Marcosa była plaża Botafogo. Przy Copacabanie czy Ipanemie to ledwie niewiele znaczący skrawek piachu, rozmiarowo coś jak Kuba przy Stanach Zjednoczonych i Kanadzie. Marcos na plaży Botafogo zna każdego. A jeśli nie zna – po prostu podchodzi i poznaje. Zbyt wiele nowych twarzy się tam jednak nie pojawia.

– Sweden? – zagaja szczerząc się jak dziecko widząc moją koszulkę Zlatana Alomerovicia Ibrahimovicia. Sam miał na sobie trykot Brazylii, który – jak twierdzi – dostał od samego Marcelo, z którym ponoć zna się jak łyse konie z dzielnicy Botafogo. Nie doceniłem jednak wagi gestu, propozycję wymiany koszulek w mig odrzuciłem.

Reklama

– Nie, Polska. Wiesz może, gdzie jest stadion Botafogo?
– Tutaj niedaleko jest centrum treningowe. Akurat idę w tamtą stronę, możemy iść razem.

Szliśmy jakieś piętnaście minut, więc wypytałem swojego kompana o atrakcje w Rio. A że to był nasz pierwszy dzień w tym popieprzonym mieście – pytałem o wszystko.

– Czy na pomnik Jezusa da się wejść z buta?
– Co polecasz do zwiedzenia?
– Czy w fawelach jest bezpiecznie?

Marcos dzielnie odpowiadał.

– W fawelach nie jest bezpiecznie, jeśli idziesz tam sam. Jest bezpiecznie, jeśli idziesz tam z kimś. Ale wiesz co? Akurat mam do załatwienia jedną rzecz w faweli. Jeśli zapłacisz mi za autobus, możemy jechać razem.

Opcje dostania się do faweli są trzy. Możesz…

a) iść tam sam i liczyć na to, że cię nie okradną ani nie dostaniesz kulki w łeb (odpada),
b) iść tam z kimś znajomym (znajomych na fawelach niestety brak, odpada),
c) wykupić wycieczkę po faweli (drogą i lipną, odpada).

Propozycja spadła zatem jak z nieba.

Przystania na nią zacząłem jednak żałować już po dwóch minutach, gdy Marcos zaczął łapać autobus. Akurat staliśmy po prawej stronie pięciopasmowej drogi w godzinach szczytu. Samochód na samochodzie, ciągłe klaksony – istna masakra. Nasz autobus jechał oczywiście po drugiej stronie. Marcos nagle zerwał się i… tak po prostu wbiegł na pięciopasmową ulicę (zatrzymując wszystkie cztery pasy!!!) i… tak po prostu stanął na linii toru jazdy autobusu (sprawiając, że ludzie omal nie powybijali sobie zębów przez to gwałtowne hamowanie!!!). Cała brawurowa akcja potrzebna była po to, by za chwilę wzruszyć ramionami: – To nie ten autobus.

– Takie przechodzenie jest tu w ogóle legalne? – dopytuję.
– Dopóki nie wjedzie w ciebie samochód – legalne. Nie wiem, nie testowałem – odparł wcale nie wyolbrzymiając, bo tak w Brazylii przez jezdnie się zwyczajnie przechodzi.

Zanim wszedłem do faweli, musiałem przejść podstawowe przeszkolenie. Po pierwsze i najważniejsze: żadnych fotek, bo – mówi Marcos – nie wyjdziemy stąd oboje. Telefonu też lepiej nie wyjmować. Należy zdjąć z rąk wszelkie opaski z klubów czy hostelu – łatwo przez nie się domyślić, że jesteś gringo. Nie można iść za szybko, nie można iść zbyt wolno. Kiedy pada komenda „don’t speak”, należy przestać mówić. Nie można być spiętym. Nie można patrzeć ludziom do okien. Nie można patrzeć na ludzi, którzy zatrzymują się samochodami bądź motorami. Nie można mieć rąk w kieszeniach. Nie można przykuwać wzroku. Nie można opuszczać swojego carioci.

Ogólnie jednak nie miałem wrażenia, że koniecznie muszę stosować się do wszystkiego. Wydawało się tam całkiem bezpiecznie.

Po wejściu do faweli okazuje się, że propozycja wspólnej przejażdżki spadła z nieba nie tylko mnie, ale również i Marcosowi, który tuż po przeszkoleniu mnie z kindersztuby faweli przeszedł do ofensywy pod tytułem „pożycz 25 reali”. Nie wyglądał na człowieka, który ma z czego oddać, a że koszt powrotu autobusem dla dwóch osób to jakieś 15 reali – twardo stałem na stanowisku, że nie ma opcji, niczego nie pożyczę.

– Wrócimy za darmo. W Rio jest taki system, że wraca się za darmo – przekonywał.

Ta, jasne.

Marcos jednak bardzo nalegał i odpuścił w zasadzie tylko na chwilę, gdy usłyszałem komendę „zostań tutaj”. Mój kompan przystanął na chwilę pod budką z kartami SIM i wrócił rozpromieniony z plastikową tubką.

– Let’s try.
– Co to?
– Kokaina.

W tym momencie już wiem, że chcę stamtąd jak najszybciej spierdalać.

Przepraszam za wyrażenie, ale najdokładniej oddaje ono mój ówczesny stan – nie chcę uciekać, nie chcę wrócić do autobusu, ja chcę po prostu spierdalać. Naćpany gość chcący ogolić mnie z kasy w sercu faweli – sorry, bywały momenty, w których czułem się bezpieczniej. Na wspólne kosztowanie białej zdobyczy namówić się nie dałem, ale mój przewodnik uknuł idealny plan: poratuj w takim razie, kolego, chociaż jakimś papierkiem, co bym skręcił sobie porządny rulonik. Papierków nie miałem, miałem tylko banknoty. Dałem więc dwa reale. Banknot okazał się za lichy do zrobienia odpowiedniej rurki.

Dałem więc kolejne dwa reale. Banknot znów okazał się za lichy do zrobienia odpowiedniej rurki.

Dałem więc dwadzieścia reali. Banknot był już bez zarzutu (szok i niedowierzanie!).

Chwilę potem Marcos stwierdził, że skoro już ma ten banknot w rękach, to sobie go weźmie. Wszczynanie awantury z naćpanym gościem w sercu faweli nie było najlepszym pomysłem na spędzenie popołudnia, więc uznałem, że lepiej siedzieć cicho. Poszliśmy z dwudziestakiem jeszcze raz na stoisko z kartami SIM, znów musiałem poczekać obok, znów padła propozycja „let’s try”, znów brazylijski kumpel pociągnął nosem. Chwilę później wpadł w przerażenie.

– Fuck. Cops.

Policja do faweli generalnie wstępu nie ma, bo – jak słyszę – żadnej ze stron nie jest na rękę wzajemna naparzanka, a po faweli wieści roznoszą się błyskawicznie, ludzie są w stanie zmobilizować się w kilka minut. Policja ma jednak w tym środowisku swoich ludzi, którzy zakamuflowani mają trzymać łapę nad siatką kontaktów i wiedzieć, kto akurat rządzi. Jeśli akurat nie dzieją się niestworzone rzeczy i obcokrajowcy są bezpieczni (to dla Brazylijczyków punkt honoru – mogą mieć u siebie burdel, ale obcokrajowcowi nie może stać się krzywda), policja stosuje taktykę a’la Paweł Janas.

Nie znam portugalskiego, lecz bez problemu potrafię stwierdzić, że policjant wyraźnie zaczął mieć jakieś „ale”. Marcos złożył ręce w geście modlitwy i zaczął go błagać, co chwilę patrząc na mnie, a ja przytomnie uznałem, że to dobre momenty na to, by potakiwać. Później dowiedziałem się, że argumenty w rozmowie z policjantem obrał dość liche: przyszedł do faweli z gringo i chciał pokazać mu, jaka ona jest naprawdę. A bez prochów to wiadomo – jak tort bez truskawki. Nie wyglądał jednak jak członek MENSA, więc dobrze, że i taką historię udało mu się naprędce sklecić.

Co jednak najdziwniejsze… taktyka wypaliła. Tajniak machnął ręką i stwierdził, że konsekwencji żadnych nie będzie.

Ale to niejedyny plus tej sytuacji – Marcos podobnie jak ja też chciał już stamtąd tylko spierdalać. Musieliśmy przejść jeszcze w jedno miejsce, podobno do syna handlarza i  przekazać, co zaszło z policją. Tego wymagała lojalność.

Dużym utrudnieniem w realizacji naszego planu o powrocie okazało się to, że cała forsa z mojej kieszeni poszła konto dilera z faweli. No nie uwierzycie – wbrew zapewnieniom w Rio jednak nie funkcjonuje system, w ramach którego wraca się autobusem za friko, zwłaszcza, że nie ma czegoś takiego jak papierowe bilety do skasowania. Żeby wejść do autobusu musisz po prostu zapłacić i przejść przez kołowrotek (foto niżej). Marcos zatrzymywał po kolei autobusy i prosił kierowców o to, by wzięli nas bez opłaty. Pierwszego o dziwo udało się szybko uprosić, więc połowa drogi minęła na względnym luzie. Później czekało nas jednak 40 minut nieudanych prób zagadywania do każdego kierowcy. Zwietrzyliśmy okazję, gdy jeden z nich otworzył tylne drzwi dla kobiety, która nie zmieściłaby się w kołowrotku i szybko czmychnęliśmy tuż za nią. W autobusie zrobił się prawdziwy sajgon – ludzie zaczęli protestować, dlaczego jedni mogą jeździć bez biletu, a drudzy nie, wtedy też kobiety zaczęły chować do swoich torebek telefony, a jeden facet wręcz przykuł się do swojej walizki, jakby wiózł w niej miliony (serio). Groźnie wyglądający gość wchodzący bez biletu w ciemnych okularach nie jest w Rio de Janeiro widokiem, który prowokuje do przeglądania fejsa.

W końcu rozeszliśmy się każdy w swoją stronę. Na wszystko patrzył z góry wielki, murowany Jezus.

IMG_1582

Jedno z nielicznych rozczarowań wyjazdu – w kraju Canarinhos w autobusach nie ma Canarinhos

***

Zacząłem od tej lekko popieprzonej historii, gdyż wydaje mi się, że całkiem nieźle opisuje ona Rio. Jeśli zdarzyło ci się coś takiego osiem godzin po przybyciu do tego miasta – zdarzyć może ci się tam wszystko. Skoro dobrą historię możesz złapać w bogatej dzielnicy Botafogo, strach pomyśleć, co można złapać na przedmieściach. Z kulką między oczy włącznie.

W mieście Boga nie nosi się telefonów w rękach. Nie sprawdza się na ulicy, jak dojść do hostelu, nie ogląda się YouTube’a jadąc metrem. Kobieta z autobusu autentycznie schowała telefon w momencie, gdy z Marcosem weszliśmy do środka i ściskała torebkę tak, jakby miała w niej cały swój dobytek. – Zdejmij to – słyszymy, gdy Karol przemierza autobusem przedmieścia z słuchawkami na uszach.

– Czy tu jest niebezpiecznie?
– Bardzo, bardzo, bardzo, bardzo niebezpiecznie.
– Coś nam się może stać czy tylko kradną?
– Tylko kradną. Ale zdarza się to naprawdę bardzo często.

W podobnym tonie ludzie wypowiadają się, gdy dowiadują się, że chcemy iść na pomnik Jezusa. Kobieta w knajpie nie zna angielskiego ni w ząb, ale gestami pokazuje, by absolutnie nie wyjmować po drodze telefonów. Zdjęcia? Zapomnijcie. Kilka razy dano nam do zrozumienia, że mamy sobie wybić z głowy drogę pieszą pod pomnik. Nigdy nie wiesz, kogo spotkasz na trasie, a kolejka czy bus przetransportuje cię na sam szczyt, więc masz pewność, że nic się nie stanie.

Wszędzie było jednak względnie bezpiecznie. Ciężko stwierdzić, czy po prostu mieliśmy farta, czy lokalni mieszkańcy są lekko przewrażliwieni, a może jedno i drugie.

W mieście Boga na imprezy nie zabierasz ze sobą górki pieniędzy, kompletu dokumentów czy złotej karty kredytowej. W mieście Boga dziewczyny wodzą cię swoimi wdziękami, zapraszają do tańca i wyjmują z kieszeni telefon, a potem proszą, byś na nie tu poczekał i przepadają na zawsze. W mieście Boga uczciwe dziewczyny nie radzą, byś schował telefon do majtek, lecz same od razu ci go tam wsadzają, oczywiście bez twojego pytania.

W mieście Boga dostajesz po twarzy od pierwszej minuty. Na dworcu miasta Boga widzisz kilkudziesięciu niepełnosprawnych bez nóg, bez rąk, bez perspektyw i przede wszystkim bez kasy. W mieście Boga proszą o choćby jednego reala. Już od samego dworca zaczynają się niedokończone, pomazane, zburzone czy po prostu brzydkie budynki. Gdy w mieście Boga pytasz taksówkarza o drogę na stacje metra, ten robi minę co najmniej taką, jakby powoził cię właśnie po całym Rio, a ty na końcu stwierdziłbyś, że jednak nie masz kasy. To cud, że wręcz nie daje ci po mordzie.

W mieście Boga chude dzieci krążą po supermarketach i proszą o to, byś kupił im ananasy w puszce. Wypraszane przez ochroniarzy nie zamierzają tak po prostu ustępować. Gdy plan wielkiej gonitwy po sklepie w końcu pali na panewce, dzieci w mieście Boga rzucają się na ochroniarzy z pięściami i stają do walki, mimo że ta jest z góry przegrana. Potem uciekają i szukają sobie nowego supermarketu.

W mieście Boga przemierzając fawelę słyszysz od kompana ważne rady: – Nigdy nie pal cracku. Potem widzisz ludzi leżących w śpiworach nad rzeką, których nie stać nawet na mieszkanie w faweli. Kiedyś większość z nich miała na niej swoje cztery kąty, ale wolała oddać je za – nomen omen – parę działek. – Nigdy nie bierz cracku. Za to kokaina jest całkiem w porządku – słyszysz później uniwersalną mądrość.

W mieście Boga lądujesz w końcu na Copacabanie i zanim zdążysz usiąść na piachu, podbiega do ciebie lokalny sprzedawca.

– Caipirinha? – pyta z początku, proponując popularnego drinka.
– No, thanks.
– No?! – odmowa spotyka się z niedowierzaniem, a ty zastanawiasz się, czy bezpieczniej dla ciebie nie byłoby jednak tego drinka tego drinka wypić.
– No.
– OK. So… weed?
– No.
– No?!
– Really no.
– OK. So… cocaine?
– No.
– No?!?!?!
– No.

W mieście Boga sprzedawca robi właśnie minę „kompletnie nie kumam, po co tu przyjechaliście” i idzie dalej. W mieście Boga kierowcy autobusów dopijają jogurt, wyrzucają opakowanie za drzwi nie mając pojęcia, że robią coś nie tak. W mieście Boga spotykasz ulicznego grajka, który zostawia w domu trójkę dzieci i idzie grać na mandolinie, by zarobić na zioło. W mieście Boga spotykasz cariocas, którzy wręcz całują cię po rękach i myślą, że przyjechałeś z lepszego świata. W mieście Boga spotykasz dziewczyny, na które najlepiej podziała tekst „I don’t speak portuguese”. W mieście Boga idąc do toalety w klubie możesz ujrzeć faceta, który stoi przed pisuarem i robi sobie dobrze. W mieście Boga przy plaży możesz zrobić wszystko, a policja nigdy się o tym nie dowie. W mieście Boga trudniej wypłacić pieniądze z bankomatu europejską kartą niż kupić kokainę.

Rio de Janeiro jest przepiękne, wciąga, w Rio chce się być, do Rio chce się wracać, ale brudu w nim od groma.

I nie chodzi tu o worki walające się po fawelach.

***

Jakichkolwiek słów jednak użyję, i tak nie wyrażę piękna Rio tak fajnie, jak zrobił to Karol w swoim nagraniu. Bo Rio to przepiękne miasto, mimo swojego całego syfu. Obadajcie krótki klip z najlepszymi ujęciami, jakie udało się wyłapać.

***

Miasto Boga to także Maracana i bez tego punktu żadna wycieczka nie miałaby sensu. Akurat podczas naszego pobytu odbywały się derby Rio, Fluminense grało z Botafogo. Może to efekt niewielkiej rangi meczu i podczas spotkania reprezentacji Brazylii tych słów absolutnie bym nie powtórzył, ale ogólnie stadion sprawia wrażenie dość biedne. Rozczarowuje. Niestety, ale o wiele bardziej to Śląsk Wrocław niż Allianz Arena.

IMG_1631IMG_1635 IMG_1636

IMG_1664

Idąc na stadion oczywiście musisz minąć dziesiątki ulicznych sprzedawców, którzy chcą ci wcisnąć wszystko, co się da.

IMG_1669

Wyższy poziom ulicznego handlu, na niektórych stoiskach można płacić kartą VISA czy MasterCard

Dlaczego Maracana nie robi wrażenia? Powody są dwa. Pierwszy – to wielki, betonowy kloc. Przepraszam bardzo, jeśli kogoś uraziłem, ale naczytałem się o fantastycznym klimacie pierwotnej Maracany, a dostałem bezdusznego, olbrzymiego, szarego, wyremontowanego, betonowego kloca.

Drugi powód, będący rozszerzeniem pierwszego – to wielki, betonowy kloc, na którym nie ma ludzi. Frekwencja na Fluminense – Botafogo była naprawdę kiepska (ledwie 15 tysięcy na osiemdziesięciotysięczniku), przez co stadion straszył pustymi miejscami w zasadzie z zewsząd. Mimo że sam doping był przekozacki, roznosił się po pustym stadionie i już taki przekozacki się nie wydawał. Nawet po przestrzelonych sytuacjach charakterystyczne dla brazylijskich stadionów soczyste „uhhhh” (sprawdź tekst z Santosu) nie brzmiało dobrze. Jak mówili tubylcy, Maracana wypełnia się w finałowych meczach ligi, ale w środku sezonu – zapomnij.

Brazylijskie władze muszą rozwiązywać zatem konflikt z gatunku tragicznych – lepiej, by stadion czekał na mecze reprezentacji i niszczał czy by żył drugorzędnymi spotkaniami i tracił na swojej klasie?

IMG_1638

Nie trzeba Sherlocka by stwierdzić, że to trybuna na której siedziałem była telewizyjna.

IMG_1643

Szalenie oblegany sektor VIP. 

Podczas meczu – podobnie jak na stadionie Santosu – co chwilę ktoś chciał mi wcisnąć piwo, czipsy, loda, kabanosa. Sprzedawcy wykazują się jednak większą klasą. Po pierwsze – każdy z nich ma t-shirt, na którym wypisane są ceny odpowiednich produktów. Po drugie – noszą swoje towary w dość efektowny sposób.

IMG_1661

„Grażyna, za dużo mam na głowie w tej robocie”

Dla atmosfery Maracany charakterystyczne jest to, jak widzowie reagowują na wszelkie siatki/dryblingi/niekonwencjonalne zagrania. Wchodząc lekko spóźniony na stadion byłem pewien, że właśnie padł gol. Później identycznych aplauzów słyszałem ze dwadzieścia, bo w brazylijskiej lidze piłkarze szczególnie chętnie wdają się w drybling, jakby byli łasi na dopieszczanie przez publikę.

Fantastyczne obrazki dało się zaobserwować na stacji metra. Piątka kibiców Fluminense przekrzykiwała się wzajemnie z chmarą kibiców Botafogo. Jedni czymś zaczepili – drudzy odpowiadali ze strojoną mocą. Wszystko z na wesoło, pokojowo, w duchu zabawy a nie wzajemnego obrażania się. Nie jest to przyjemny widok? Taki… normalny? No jest. U nas piątka kibiców Flu zostałaby uznana za bandę półgłówków, która naraża się na niepotrzebnego guza.

Maracana zatem rozczarowuje. W samym Rio zdecydowaną przewagę mają za to barwy Flamengo. Dało się odczuć, że informacja o 40 milionach fanów tego klubu na całym świecie nie jest wyssana z palca.

 

***

IMG_1329

Idąc po wieczorne zapasy na brazylijską stację można mocno się pomylić

IMG_1337

Piłkarski wyjazd. trzeba strzelić więc kilka b(h)ram

IMG_1499

W klubach na wejściu dostawałeś kartkę, na której zaznaczano wszystko, co akurat zamówiłeś (opłata przy wyjściu). Zdradziecka sprawa – w Polsce gdy się wyzerujesz, to już nie kupisz, a tu musisz się pilnować. Jeśli zgubisz kartkę, płacisz 350 reali.

IMG_1506 Na koniec dostajesz piecząteczkę i jesteś puszczony do domu

IMG_1618

Wspaniałej urody okolice dworca Rio

IMG_1616

Marketing matrymonialny wznosi się w Rio na wyższy poziom

***

– Myślisz, że lepsza będzie biała cachaca czy kolorowa? A może ta do drinków?

Wybierając z Karolem alkohole, które można przywieźć do Polski, tak się zatraciliśmy, że omal nie zaliczyliśmy najspektakularniejszej wpadki 2017. O włos nie spóźniliśmy się na… samolot. Dotoczyliśmy się jakoś metrem do stacji, gdzie mieliśmy jeszcze przesiadkę w dwa autobusy i 1,5 godziny do odlotu. Nie żebym miał coś przeciwko pozostaniu w Rio, ale już w głowie układałem sobie plan awaryjny, co zrobić w sytuacji, gdy już faktycznie staniemy na terminalu z założonymi rękami.

Na stacji Vicente de Carvalho, na której wysiadamy oczekując na przesiadkę, panuje totalny chaos. Ktoś ucieka z takim przerażeniem w oczach, jakby szykował się tam jakiś zamach. Za chwilę kolejna osoba. Za chwilę… kilkanaście osób. Słychać krzyki, rozgardiasz. Totalna panika. Na przystanku autobusowej doszło do regularnej bitwy na pięści, kopniaki i wzajemne zadeptywanie się.

A my lawirujemy pomiędzy uciekającymi a bojownikami i dochodzimy do szewskiej pasji nie mogąc wypłacić pieniędzy z bankomatu na taksówkę. Znalezienie takiej, która obsługuje międzynarodowe karty płatnicze na przedmieściach graniczy z cudem.

Do lotu mamy więc 1,5 godziny i jeszcze  w dodatku nie wiemy, którym autobusem jechać. No i na razie na przystanek nie wejdziemy – muszą się skończyć naparzać. Później dowiedzieliśmy się, że podczas bijatyki kogoś zabili, ale… jakieś pięć minut po niej nie działo się już kompletnie nic. Ludzie się rozeszli, na ich miejsce przyszli nowi i w spokoju wyczekiwali na transport – czytając gazetę czy nagrywając wesołe wiadomości na WhatsApp. – It’s Rio – mówi nam gość, którego pytamy o drogę. Trupem przejmuje się tak, jakby to był królik, który stracił życie pod kołami. Zdążył przywyknąć.

Ale my wciąż mamy 1,5 godziny do lotu i nie mamy pojęcia, gdzie się udać.

I nagle w tej całej chorej sytuacji jak spod ziemi wyrasta Pedro, który zagaduje po angielsku: – Potrzebujecie pomocy?

A potem mówi do którego autobusu wsiąść (akurat jechał), łapie taksówkę obsługującą nasze karty płatnicze (akurat stała na następnym przystanku) i doprowadza nas prosto do kontroli bagażowej. Dziesięć minut później moglibyśmy już sobie szukać noclegu.

Czasem jednak nawet i w mieście Boga dzieją się cuda.

Tekst: JAKUB BIAŁEK

Wideo: KAROL STĘPNIEWSKI 

Najnowsze

Weszło

EURO 2024

Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]

Szymon Janczyk
8
Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]
Inne kraje

Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Michał Kołkowski
10
Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Komentarze

47 komentarzy

Loading...