Po cały dniu jazdy dotarliśmy do Skardu. Zadziwiające miejsce. To takie wrota Karakorum. Punkt startowy wszystkich trekkingów. Coś jak Zakopane w Tatrach, Chamonix pod Mont Blanc czy Bariloche w Patagonii. Niemal ostatnia szansa w miarę sensownych zakupów. Tutaj też załatwia się kluczowe formalności, w tym organizuje pozwolenia na wyjście w góry. Bez odpowiedniego świstka papieru wojsko nie wypuści nikogo.
Zresztą jazda po Karakoram Highway wiąże się z ciągłymi kontrolami dokumentów. Co kilkadziesiąt kilometrów szosę przegradza szlaban, a tam posterunek policji i weryfikacja kwitów. Z Chillas ruszyliśmy przed 7 rano. Zapowiadano nam ośmiogodzinną podróż. Droga w znakomitej większości asfaltowa. Momentami jednak pojawiają się wyrwy, albo odcinki po prostu na skale, po której da się jechać delikatnie operując gazem. Asfalt najróżniejszej jakości, od dziury na dziurze, po idealny, który przywoływał w nas chęć by wsiąść na kolarzówki. Ten pomysł pojawiał się równie nagle, jak znikł. To jak jeżdżą tutaj kierowcy od razu odebrało nam wolę jazdy na rowerze. Na pierwszy rzut oka można pomyśleć, że jak wariaci. Jednak w tym szaleństwie na drodze jest pewna metoda. Klakson to narzędzie równie ważne jak hamulec ręczny albo dźwignia zmiany biegów. Służy do komunikacji ostrzegawczej przed wejściem w zakręt, o ile nie jest widoczny z drugiej strony. Trąbi się w podziękowaniu za dobry manewr przepuszczenia, czasem aby kogoś ponaglić do ustąpienia albo po prostu ostrzeżenia. Może w drodze powrotnej pokusimy się o policzenie ile razy kierowca użył sygnału dźwiękowego. Mijanki do odrębna kategoria ekstremy. Droga wiedzie wzdłuż koryta brunatnej w kolorze rzeki Indus. Krajobraz iście księżycowy. Skały, skały, skały… Od czasu do czasu mija się tylko zielone oazy, w których mieszkają ludzie. Miejscami trzeba omijać głazy, które spadły na drogę, albo dziury wypłukane przez wodę. Mimo sporego ruchu wszystko odbywa się płynnie. Kierowcy współpracują, nie utrudniają sobie, nikt na nikogo nie pomstuje. Kiedy dojechaliśmy do Skardu, zajechaliśmy pod znany wszystkim wspinaczom hotel Mashabrum. W tym momencie w naszym busie rozległy się oklaski w uznaniu świetnej roboty dla kierowcy.
W Skardu można spotkać niezwykle ciekawych ludzi. Przed hotelem powitał nas Dariusz Załuski, który doszedł już do siebie po kłopotach z zębem i ruszy z nami do bazy pod K2. Podczas kolacji z przedstawicielami agencji górskiej spotkaliśmy legendarnego Davo Karnicara. Wspominałem już o nim w jednym z wcześniejszych wpisów. Pierwszy człowiek, który zjechał na nartach ze szczytu do podstawy Everestu. Mówił, że jest trochę za ciepłe lato na zjazd, że na pewno pojawi się tutaj jak będzie nieco zimniej. Duża ilość śniegu powoduje zagrożenie lawinowe. Doszedł do pierwszego obozu, ale musiał się wycofać. Przegrał z bólem pleców. Podczas szykowania obozowiska bazowego dźwignął jakiś głaz i coś mu „pykło” w krzyżu. Jeszcze tutaj chodził poskręcany, z grymasem bólu na twarzy. – K2 to góra, na którą trzeba być w stu procentach gotowym. Próbowałem, ale podczas jazdy na nartach trzeba być gotowym na wykonania czasem naprawdę ekwilibrystycznych ruchów. Nie mogłem ryzykować – powiedział. Spotkaliśmy się także podczas śniadania. Davo podarował nam pysznego melona. Łudził się, że da radę wsiąść do samolotu do Islamabadu. Jednak poruszana już przeze mnie kwestia połączeń Islamabad – Skardu i z powrotem, przypomina trochę walkę z wiatrakami, albo urzędników rodem z Kafki. Karnicar jest niezwykle sympatyczny. Nie odczuliśmy, że poznaliśmy się chwilę temu. Rozmowa jak ze starym znajomym.
Spacerując po Skardu warto zjeść mango. Nie jadłem nigdzie tak pysznego owocu. Palce lizać, takie soczyste i słodkie. Chcąc nie chcąc mija się stadion. Mieliśmy szczęście, bo akurat odbywał się mecz. Trudno mi ocenić poziom gry, bo zawodnicy grali w piachu czy też ile z pobliskiej rzeki. Do tego piłka przypominała raczej biedronkę, którą pamiętam z czasów szkolnych. Ciekawe zjawisko. Zero ultrasów.
Szef agencji górskiej od wczoraj działa, by przyspieszyć nasz wyjazd do Askole. Przy śniadaniu mówił 80% szans, że nie będziemy musieli siedzieć w Skardu kolejny dzień. Po godzinie latania po mieście wrócił z uśmiechem na twarzy i powiedział 80% i kazał się pakować, by ruszyć o 10.30. Do hotelu przyjechała pokaźna grupa Koreańczyków, którzy wybierają się na trekking do bazy pod K2. To chyba przez nich siadło wifi kompletnie. Nie wiem nawet jaki był wczoraj wynik Legii, co nas mocno frustruje. Tablet lokalesa odmawia wejścia na polskie strony. Załamka. Jeśli dziś ruszymy do Askole, kolejny tekst wyślę po pomyślnym dotarciu do bazy pod K2. Tam dopiero ekipa ma sprzęt satelitarny umożliwiający wysyłkę. Nasze i ekipy #K2SKIchallenge postępy można śledzić na stronie www.andrzejbargiel.com. Tam znajduje się lokalizator GPS i zaznaczone są nasze pozycje.
Z wiadomości z góry, to dostaliśmy zamówienie od Jerzego Natkańskiego na kolejny śpiwór, gdyż jeden stracił porwany przez wiatr. Jędrek Bargiel z kolei zmienił pierwotny plan wejścia drogą Kukuczki i Piotrowskiego (a w zasadzie jego autorską wariacją). Po zerwaniu się seraka nasi wspinacze stwierdzili jednak, że warto wybrać nieco bezpieczniejszą drogę. Tu trzeba jednak się było dogadać ze znanym nowozelandzkim wspinaczem Russellem Bricem, którego komercyjna wyprawa zaporęczowała już odcinki do obozu I i II. 400 dolarów od osoby za korzystanie z poręczówki. Nie ma skrupułów. Chłopaki pracują już nad dotarciem do „trójki”.
Zdrowia i przygód!
DARIUSZ URBANOWICZ