Kiedy był jeszcze zawodnikiem Oklahoma City Thunder, dał się namówić na występ w filmie familijnym „Thunderstruck”. Grając samego siebie w magiczny sposób oddał w nim swój talent 16-latkowi, który marzył o karierze koszykarza, chociaż wcześniej potykał się o własne nogi i nadawał się co najwyżej do podawania wody kolegom z drużyny. Film, mimo że wystąpił w nim też Jim Belushi, okazał się jednak gniotem i zarobił niewiele ponad pół miliona dolarów. Kevin Durant gwiazdą Hollywood raczej więc nie zostanie. Od czasu tegorocznych finałów jest za to gwiazdą pierwszej wielkości w NBA. Dziś jest ubóstwiany, przez niektórych ekspertów stawiany bywa nawet wyżej niż LeBron James, ale jeszcze rok temu musiał wysłuchiwać, że jest zdrajcą i sprzedawczykiem.
To był bardzo nietypowy i bardzo ciężkostrawny grill. Zamiast piwa był kanister z benzyną, a zamiast kiełbasek koszulka z numerem 35. Tak wyglądał jeden z wielu filmików, który trafił do sieci po ogłoszeniu przejścia Kevina Duranta z Oklahomy do Golden State Warriors.
Kibice Thunder palili wszystko, co kojarzyło im się z niedawnym idolem. Plakaty, buty sygnowane jego nazwiskiem, nawet skarpetki. Na jednym z nagrań nastoletni fan z Oklahomy najpierw przez kilka minut spazmatycznie lży koszykarza uderzając w biurko, by na koniec – nie ściągając z siebie jego koszulki – pociąć ją nożyczkami. Wielu ludzi nie mogło mu wybaczyć, że odszedł z klubu, który dał mu wszystko. Wszystko, oprócz mistrzowskiego pierścienia. Mówiąc inaczej – że poszedł na łatwiznę dołączając do gotowej drużyny skrojonej na miarę mistrzostwa.
„Jordan nie odszedł do Detroit Pistons, kiedy jego Bulls dostawali od nich łomot” – przypominali niektórzy kibice, najwyraźniej ci wciąż łudzący się, że oprócz pierdyliarda dolarów wpompowanych w ligę, zostało w niej jeszcze trochę romantyzmu.
W lutym, kiedy Durant po raz pierwszy po przewrocie przyjechał do swojego dawnego domu z nowymi kumplami z Oakland, też nie było milej. Motywem przewodnim na trybunach była tego dnia „cupcake”, czyli „babeczka” będąca synonimem gracza-mięczaka. Był też cały festiwal transparentów: „Nigdy nie bądź samolubny”, „35-35=0”, „Przebyłem całą drogę z Nowego Jorku tylko po to, żeby cię wybuczeć” – to tylko kilka przykładów kibicowskiej twórczości. Nie zabrakło też oczywiście spięć w czasie gry, chociażby z dawnym boiskowym druhem Russellem Westbrookiem.
– Myślałem, że będzie trochę głośniej – odgryzł się jednak sam zainteresowany po meczu, który ostatecznie wygrali zresztą Warriors. Ale bądźmy szczerzy, tamtego wieczoru naprawdę nie wynik był akurat najważniejszy.
Gen mistrza, na który trzeba było poczekać
Dalsza historia jest już doskonale znana. GSW i ich kwartet Durant, Stephen Curry, Klay Thompson i Draymond Green niszczą w play-offach do zera kolejno Portland Trail Blazers, Utah Jazz i San Antonio Spurs, by w decydującej rywalizacji rozbić 4:1 Cleveland. Sam Durant w finałowych meczach rzuca kolejno 38, 33, 31, 35 i 39 punktów zostając dopiero szóstym graczem w historii ligi, który we wszystkich meczach finałów zdobywa ponad 30 „oczek”. Zdobywa pierwsze w życiu mistrzostwo i MVP finałów. Dzień później Nike – w której stajni 29-latek jest od dawna – wypuszcza spot pod tytułem „Debate This” będący odpowiedzą na wielomiesięczny hejt wymierzony w gwiazdora. Dostaje się nie tylko kibicom, ale też wymądrzającym się ekspertom.
– Będę szczery: strasznie krytykowałem go, kiedy przechodził do Golden State – mówi dziś w rozmowie z Weszło Radosław Hyży, jeden z czołowych polskich koszykarzy ostatnich lat, a obecnie ekspert NC+, który komentował wiele meczów z udziałem Duranta:
– Być może dlatego, że sam jestem z tej starej szkoły, w której nie ma czegoś takiego, że jak z którąś drużyną nie da się wygrać, to się do niej przechodzi. Taka była po prostu moja filozofia, że mistrzostwa są ważne, ale nie najważniejsze. Ja bym tego nie zrobił, chociaż pewnie bardzo łatwo mówić tak z perspektywy obserwatora.
– Chociaż krytykowałem jego transfer, to dziś widzę, że przejście do Warriors spowodowało u niego ogromną zmianę mentalną – dodaje. – LeBron od zawsze miał charakter wielkiego mistrza, kiedy wchodził do ligi od razu był egoistą nastawionym na wygrywanie. U Duranta początkowo tego nie widziałem, nie miał tego genu odróżniającego zawodników wybitnych od tych najlepszych. Mówiło się o nim nawet, że jest miękki, że nie potrafi ustawić zespołu pod siebie, że nie wymaga od innych bardzo dużo. Być może dlatego długo nie był postrzegany jako wielka gwiazda, chociaż był przecież królem strzelców. Był dobry, ale nie był najlepszy, w pewnym momencie bardziej ceniono Westbrooka. Osobiście miałem odczucie, jakby w pewnym momencie wystarczyło mu już tylko zdobywanie punktów w stylu na jedno kopyto. Być może chodziło też o charakter, bo mimo wszystko jest spokojniejszym gościem od LeBrona.
Kto wie, być może po części dlatego ich pierwsze starcie w finałach w 2012 r. zakończyło się wygraną Jamesa, wtedy jeszcze gracza Miami Heat. Chociaż sam Durant wejście w tamtą rywalizację miał świetne. W pierwszym meczu wygrała jego Oklahoma, a on sam rzucił 36 punktów przy „jedynie” 30 LeBrona. Ale i tak skończyło się na 1:4 dla ekipy z Florydy. To po tamtych finałach Durant przyznał, że do bycia lepszym najbardziej nakręca go właśnie rywalizacji z Jamesem. Chciał do niego dobić, ale w kolejnych sezonach kończyło się co najwyżej na dwóch finałach konferencji w 2014 i 2016 r. To po porażce w tym ostatnim najwyraźniej uznał, że Thunder już chyba nigdy nie dadzą mu mistrzostwa. Że z tego związku dzieci już nie będzie. Kontrowersyjny ruch dał mu jednak to, o co mu chodziło.
– Jak widać u niego ta mentalność zwycięzcy wytworzyła się po prostu nieco później. Moim zdaniem, jeśli chodzi o umiejętności czysto koszykarskie, Durant jest dziś lepszy od LeBrona. Tak uważam. Po prostu z jego wzrostem, z jego parametrami, nikt inny tak nie operuje piłką i nikt nie jest tak groźny w ataku. Poza tym bardzo mocno poprawił się w obronie. LeBron nigdy tak nie bronił. Owszem, jest silny, jest koniem, jest czołgiem, ale to Durant jest bardziej wszechstronny – twierdzi Radosław Hyży.
Jego zdaniem w dużej mierze była to zasługa nowego trenera. – Steve Kerr jest lepszym fachowcem od szkoleniowca Cavs Tyronna Lue, bo potrafił lepiej poustawiać swoje gwiazdy. Wiele osób mówi: „A, mając Greena, Thompsona, Curry’ego i Duranta sprawa jest prosta”. Ale poukładanie tylu strzelb wcale nie jest takie łatwe, bo pamiętajmy, że gwiazd jest kilka, a piłka jest jedna i każdy chce być liderem. Nawet Phil Jackson, który w swojej karierze pracował z Bryantem, Jordanem i Shaqiem, musiał się troszkę namęczyć – przypomina.
Numer 35
I pomyśleć, że wszystko zaczęło się od przepowiedni… babci Barbary. Kiedy młody Kevin z racji bardzo wysokiego wzrostu (dziś ma 206 cm) bywał czasami lekko wyśmiewany w szkole, ona powiedziała mu, że jego centymetry to błogosławieństwo. To w ogóle była złota kobieta, bo kiedy jego rodzice Wanda i Wayne rozwiedli się (to ojciec porzucił rodzinę), to właśnie m.in. ona się nim zaopiekowała. Chociaż później jego kontakty z ojcem wróciły na dobre tory – mama bywa na praktycznie każdym jego meczu – to Barbara zawsze była dla niego kimś bardzo ważnym. Tak samo jak i dla jego rodzeństwa, siostry Brianny i braci Tony’ego i Rayvonne.
Chociaż pochodzi z Waszyngtonu, to od małego najbardziej marzył o grze w Toronto Raptors u boku Vince’a Cartera. Pierwsze boiskowe kroki stawiał w Amateur Athletic Union. To tam jego pierwszym trenerem został Charles Craig. To on uczył go koszykarskiego rzemiosła, ale dbał o niego też poza halą. Kiedy młody był głody, zabierał go na obiad, kiedy potrzebował kieszonkowych, pożyczał mu ze swoich. Kiedy któregoś z kolegów nie było stać na koszulkę, kupował mu ją.
Zżyli się, dlatego kiedy Craig został zamordowany zaledwie w wieku 35 lat (zmarł od strzału w plecy podczas bójki ulicznej), Durant chciał go upamiętnić, ale nie wiedział jak. W końcu po sugestii rodziny zaczął grać z numerem 35. na koszulce. Występował z nim już na pierwszym – i jak się później okazało ostatnim – roku studiów na uniwersytecie w Teksasie. Ostatnim, ponieważ już po kilkunastu miesiącach został wybrany z numerem drugi draftu w 2007 r. przez Seattle SuperSonics (klub niedługo później został przekształcony na OCT). To tam zaczęła się jego wielka kariera.
– Czasami wraca do mnie w snach. Któregoś dnia siedziałem tak na łóżku i pomyślałem: „Kurczę, chciałbym, żebyś tu był i zobaczył to wszystko” – opowiadał po latach Durant o swoim dawnym mentorze.
„To wszystko”, czyli nie tylko mistrzostwo i wicemistrzostwo ligi, ale też cztery tytułu króla strzelców sezonu zasadniczego, udział w ośmiu meczach gwiazd, świetne statystyki sięgające w niektórych sezonach średnio ponad 30 punktów na mecz, a na dodatek jeszcze dwa mistrzostwa olimpijskie (2012 i 2016) i mistrzostwo świata (2010) z drużyną narodową. Nic więc dziwnego, że z chłopaka, który często nie miał przy sobie nawet dolara, został jednym z najbogatszych sportowców naszych czasów. Według tegorocznego zestawienia „Forbesa”, jego konto powiększyło się w ostatnim roku o ponad 60 mln dolarów. Na prestiżowej liście zajął piąte miejsce ustępując jedynie Cristiano Ronaldo, LeBronowi Jamesowi, Leo Messiemu i Rogerowi Federerowi.
I może zagościć w tym gronie na stałe, bo wiadomo już, że mistrzowski skład Golden State Warriors najprawdopodobniej zostanie utrzymany, co wiąże się także właśnie z wyższym kontraktem dla niego samego. Najlepszego gracza tegorocznych finałów wciąż obowiązuje wprawdzie zawarta na dwa sezony umowa opiewająca na 54 mln dolarów, ale jeśli drogi Warriors i Duranta nie rozejdą się latem 2018 r., zawodnikowi będzie przysługiwać tzw. supermax, czyli 5-letnia umowa wyceniona na ponad 200 mln dolców. Podobna, którą wkrótce parafować ma Stephen Curry. Musicie przyznać, całkiem okrągła sumka.
RAFAŁ BIEŃKOWSKI