Trwający wielkoszlemowy French Open to dobra okazja, żeby zajrzeć do tenisowej kuchni. A kto zna ją lepiej, niż sparingpartner gwiazd? Mikołaj Borkowski opowiada Weszło, jakim cudem trafił z Olsztyna na korty na Florydzie, którzy zawodnicy to równi goście, a którym odbiła palma, jaka była reakcja kolegi, który już na swoim pierwszym turnieju rozgrzewał Rogera Federera i dlaczego Serena Williams chciała w Miami nakopać wszystkim dookoła. Zapraszamy na spotkanie z człowiekiem, dla którego trenowanie z gwiazdami to największa zajawka życia. Zajawka, za którą nie dostaje nawet pieniędzy.
Nie powinieneś być teraz w Paryżu?
Dobre pytanie, bo w sumie mógłbym tam być. Chociażby jako kibic. Mam tam znajomego Polaka, który mieszka dosłownie 15 minut od kortów Rolanda Garrosa i co roku zaprasza mnie do siebie. Poznałem go przypadkiem, kiedy szukałem noclegu i do dziś mamy kontakt. Być może nie byłoby też problemu z załatwieniem wejściówki. Znam niektórych zawodników i trenerów, pamiętają mnie, dlatego być może byłaby nawet okazja z kimś potrenować.
Przed przyjazdem do ciebie oglądałem jeszcze mecz Rafaela Nadala z Robinem Haase. Sparingpartnerzy muszą mieć z Hiszpanem przechlapane. Maszyna.
Jasne, bo nie oszukujmy się, bycie sparingpartnerem to naprawdę ciężka praca. Sam miałem szczęście być w tej roli na kilku turniejach: trzy razy w Miami Open i po razie w Madrycie oraz Shenzhen. I wszędzie musiałem być cały czas gotowy na maksa. To nie jest tak, że grasz godzinkę dziennie, pakujesz torbę i koniec. W Madrycie na przykład były dni, kiedy graliśmy po cztery, cztery i pół godziny. Ale lubię to co robię i gdyby było trzeba, mógłbym grać i po pięć-sześć godzin.
Jak to się w ogóle stało, że Polak został tenisowym sparingpartnerem gwiazd?
Wszystko zaczęło się od wyjazdu na studia do Stanów Zjednoczonych. Koledzy szukali uczelni w kraju, ja poszedłem trochę pod prąd.
Bo?
Bo w wieku 17 lat byłem już mistrzem województwa warmińsko-mazurskiego seniorów. Dotarło do mnie, że jeśli chcę iść dalej, muszę stąd wyjechać, poszukać lepszego miejsca do rozwoju. Najpierw myślałem oczywiście o Polsce, zastanawiałem się chociażby nad Poznaniem, Wrocławiem i Trójmiastem, ale jakoś nie czułem, że będą to miejsca, w których naprawdę chciałbym studiować i trenować. A później – trochę zabawa sprawa – na jednym z turniejów wpadła mi po prostu w ręce ulotka „Studia za granicą”. Ogłaszał się pośrednik, który pomagał w załatwianiu szkół w USA.
Mocno cię oskubał?
Za szukanie szkoły dałem mu cztery „stówy”, a później, już po znalezieniu przez niego uczelni – czyli kiedy miałem już zapewniony wyjazd – miały być już 4 tys. zł. Ale układ był taki, że jeśli komuś polecę jego usługi i dam mu zarobić, to będę miał o połowę taniej. Znalazłem chętnego kumpla, tak więc ostatecznie skończyło się na 2 tys. zł. Dla rodziców na pewno była to ulga.
Ciężko było przekonać starych?
Któregoś dnia po prostu powiedziałem im, że szukam szkoły w USA. Po ich minach widać było, że początkowo potraktowali to jako żart. Ale z czasem oswajałem ich z tą myślą i gdzieś po dwóch-trzech miesiącach zorientowali się, że chyba mówię serio. Później jednak cały czas mnie wspierali. W 2007 r. trafiłem na University of Montana, gdzie łączyłem naukę z treningami i grą w lidze uniwersyteckiej. Od samego początku traktowałem uczelnię jako odskocznię dla mnie, bo zawsze chciałem być przy tenisie.
Później trafiłeś do szkółki tenisowej w Tampie na Florydzie. Jak się tam znalazłeś? To kawał drogi, bo studiowałeś praktycznie przy granicy z Kanadą.
Po skończeniu studiów powoli kończyła mi się już wiza. Chciałem wykorzystać ten czas, dlatego poleciałem na sześć tygodni na Florydę, żeby zagrać tam kilka „futuresów”, czyli mniejszych turniejów, na których można zdobyć punkty do rankingu ATP. Mieszkałem w Fort Lauderdale, mieście leżącym dosłownie pół godziny samochodem od Miami. I po dwóch tygodniach – kiedy już zobaczyłem, ile jest tam kortów i ilu ludzi tam trenuje – zacząłem kombinować, jak zostać na tej Florydzie na dłużej. Za jakiś czas wróciłem do Polski, żeby starać się o wizę na kolejny rok, ale jeszcze przed wylotem wysłałem dobre trzydzieści-czterdzieści wiadomości do różnych klubów i akademii w sprawie pracy, bo strasznie chciałem być instruktorem. Poszczęściło mi się. Dostałem wizę i znalazłem miejsce w Saddlebrook w Tampie. To jeden z najbardziej znanych i największych ośrodków tenisowych w Stanach Zjednoczonych, kompleks składa się z kilkudziesięciu kortów. Trenowałem tam głównie licealistów, czyli juniorów, ale czasami pracowałem też z młodszymi. Byłem również opiekunem w bursie.
Kiedy pojawił się temat bycia sparingpartnerem?
Zostałem nim przede wszystkim dzięki temu, że dostałem angaż w akademii. Już tam sparowałem z pierwszymi zawodowcami, chociażby z Johnem Isnerem. Tak szczęśliwie się złożyło, że przez pewien czas jednym z pracowników Saddlebrook był też chłopak będący sparingpartnerem na turniejach. I któregoś dnia zapytał mnie, czy też nie chciałbym spróbować. Pytanie… Jasne, że chciałem! Nie zastanawiałem się nawet sekundy. Potem był oczywiście cały proces rekrutacji, ale kolega szepnął o mnie dobre słowo, no i się udało – zaprosili mnie na Miami Open. Byłem tam dwa i pół tygodnia. W pierwszy tygodniu było nas dziesięciu, w drugim zostało już tylko czterech. Muszę przyznać, że kiedy znalazłem się już w tej czwórce, to moja pewność siebie od razu wzrosła. Miałem poczcie, że chyba jednak coś potrafię.
W Miami sparowałeś m.in. z Andym Murray’em, czyli obecnym numerem jeden na świecie. Szkot uchodzi raczej za mało lubianego w środowisku tenisowym. Ma opinię gościa, który zbytnio się nie uśmiecha i często lubi narzekać na wszystko. Pamiętam, jak kiedyś podczas Wimbledonu krzyknął do jednego z członków swojego teamu: „Zamknij ryj!”. To taki typ?
Tu cię zaskoczę, bo według mnie Murray ogólnie jest jednym z bardziej ułożonych i miłych tenisistów. O dziwo. Chociaż prawdą jest, że na meczach rzeczywiście strasznie krzyczy. Pamiętam, że jak współpracował jeszcze z trenerem Bradem Gilbertem, to już w ogóle się z nim nie szczypał – zawsze wyrzucał z siebie to co myślał. Pamiętajmy jednak, że w czasie meczów emocje są ogromne. Stąd chyba wzięła się u niego ta łatka gościa, który jest nielubiany. Ale poza kortem to naprawdę równy gość, często lubi pożartować. Chociaż sam jestem tylko sparingpartnerem, to on potrafił jednak sprawić, że czułem się przy nim komfortowo. Pamiętam, rozgrzewaliśmy się akurat na siłowni. Podszedłem do niego i powiedziałem, że będę go dziś rozgrzewał, a on mi jeszcze za to dziękował. Zagadał, popytał co u mnie słychać, a to wcale nie jest takie częste, bo są zawodnicy, którzy wychodzą na kort nie mówiąc nawet słowa. Albo powiedzą tylko „cześć” i tyle ich było. A uwierz mi, kiedy gra się na treningu z gwiazdą, to taka postawa naprawdę może trochę przestraszyć. Z kolei po takim zachowaniu, jak u Andy’ego, odbijanie jest łatwiejsze.
Ostro przegonił cię po korcie?
Gra mocno. Wyrabiałem się, ale nie odpuszczał nawet na sekundę. Pełen profesjonalizm. Przyglądam mu się uważnie przy okazji każdego turnieju i widać, że wszystko ma ułożone: od rozgrzewki do masażu, dosłownie każde ćwiczenie. Bo nie oszukujmy się, jeśli chodzi o czysty talent do poruszania się po korcie, taką wrodzoną grację, to on nie prezentuje takiego piękna gry jak Federer, czy nawet Nadal. U Murray’a wszystko jest wytrenowane masą roboty.
Z kim jeszcze grałeś?
Gilles Simon to jeden z moich ulubionych zawodników, miałem okazję grać z nim kilka razy. Podobnie David Goffin, z którym dużo trenowałem przede wszystkim przed rokiem w Miami. Chyba z pięć-sześć razy, bo doszedł aż do półfinału. To też ważna rzecz, bo jeśli zawodnik wygrywa i zachodzi w turnieju daleko, to zwykle prosi o tego samego sparingpartnera. Można więc powiedzieć, że między sparingpartnerami jest taka mini rywalizacja, każdy trzyma kciuki za „swojego” zawodnika. Świetnie wspominam też Francuza Gaela Monfilsa. Jest strasznym showmanem. Luzak, czasami potrafił zagrać nie patrząc na piłkę lub między nogami. Przede wszystkim jednak ma niesamowite możliwości fizyczne. Ale siłą jego geniuszu jest przede wszystkim ten luz. Bo jakby był spięty, to pewnie nie byłby w stanie pokazać tego wszystkiego, co potrafi. Przy okazji turniejów w ogóle miałem okazję podpatrywać, jak tenisiści zachowują się przed najważniejszymi meczami. Jacy są skupieni, jak się mobilizują, jacy są pobudzeni. Któregoś razu mijałem się na siłowni z Sereną Williams i wyglądała, jakby chciała każdemu nakopać. I wygrała tamten finał. Tak samo Novak Djoković. Patrzyło się na niego i było widać, jak jest pewny siebie, nabuzowany. Gdzie u Murray’a, który miał grać z nim w finale, tego nie widziałem. I jak się skończyło? „Djoko” wyszedł i wygrał z nim seta 6:0.
Z którym z zawodników miałeś najcięższy trening?
Zdecydowanie jeden z trudniejszych miałem z Dominikiem Thiemem. Grałem z nim rok temu w Miami, mieliśmy dwugodzinny trening z tylko trzema krótkimi przerwami. Totalny wycisk, najwyższa intensywność. Przez cały czas sto procent koncentracji i gotowości. Nie jest tak, że wyjdziesz sobie na rozgrzewkę i na luzie poodbijasz.
Zdarzyło ci się pokonać kogoś takiego w czasie sparingu?
Bywały treningi, że piłka naprawdę mi „siedziała”. Niektórzy byli aż zdziwieni, że piłka wraca do nich tak szybko i z taką siłą. Podczas sparingu rzadko gra się na punkty, ale jak na przykład ostatnio grałem w Madrycie z Benoit Paire, to po trzech gemach było 3:0 dla mnie. Po czym on mówi… „Dobra, starczy” i sam skończył trening 20 minut przed czasem. Wyglądało to dosyć śmiesznie. Możliwe jednak, że przyniosłem mu szczęście, bo w drugiej rundzie wygrał nawet ze Stanem Wawrinką. Przed tym meczem też go zresztą rozgrzewałem.
Jak w ogóle trafiłeś do Madrytu? To jeden z największych w sezonie turniejów obok imprez wielkoszlemowych.
Tak się złożyło, że jednym z organizatorów turnieju jest ten sam człowiek, Victor, który pracuje też przy turnieju w Shenzhen w Chinach, gdzie również sparowałem.
Na co może liczyć sparingpartner na takim turnieju?
Paradoksalnie na niewiele, bo pamiętajmy, że to tak naprawdę wolontariat. Może nie uwierzysz, ale nawet spanie musieliśmy sobie sami tam załatwiać. Ja kimałem akurat u koleżanki siostry z liceum. Wyjechała tam kilka lat temu, poznała Hiszpana i mieszkają właśnie w Madrycie. Przygarnęli mnie. To była dla mnie duża rzecz, bo jednak spanie w hotelu, to duży koszt. Na tego typu turnieju jest też sporo zakazów jeśli chodzi o kontakt z zawodnikami. Mamy powiedziane, że poza treningami musimy trzymać się raczej na uboczu. Przygotowano nam nawet listę, czego nie mogliśmy robić. Mieliśmy na przykład zakaz robienia sobie z nimi zdjęć.
Co jeszcze było na tej liście?
To było osiem-dziewięć punktów. Było tam dokładne podane, gdzie możemy jeść i kiedy, jak się zachowywać odnośnie zawodników, żeby chociażby nie blokować im siłowni, mieliśmy nawet wyszczególnione na akredytacjach, którędy możemy chodzić i z jakiej trybuny oglądać mecze. Nie było mowy o samowolce. Zawodnicy są tam po to, żeby grać. Gdyby każdy mógł do nich podchodzić po zdjęcie, to nie mieliby czasu na nic. Ale już fotkę z Cristiano Ronaldo mam.
Gdzie go dopadłeś?
Oglądał akurat mecz Nadala z Djokovicem. Po meczu zszedł do strefy zawodników, przez którą my też mogliśmy przechodzić. Patrzę, stoi, dwie-trzy osoby zrobiły z nim zdjęcie, myślę sobie: „Kurczę, to może być jedyna okazja w życiu. Idę!” Kręciło się koło niego trzech ochroniarzy, ale udało się. Poprosiłem go, zatrzymał się, spoko. A wracając do samego turnieju, to przez cały tydzień miałem okazję trenować z Rumunką Simoną Halep, która ostatecznie w Madrycie wygrała. Chociaż ona jest akurat raczej małomówna, bardziej zakumplowałem się z jej trenerem. Niektórzy zawodnicy tacy jednak są. Z Marią Szarapową akurat nie miałem okazji zagrać, ale widać, że ona też żyje w swoim świecie. Nie rozmawia nawet za bardzo z ludźmi. Jest strasznie skupiona na sobie.
Któryś z zawodników jakoś szczególnie rozczarował cię swoim zachowaniem?
Nie lubię za bardzo mówić o kimś negatywnie, ale na pewno byłem trochę rozczarowany postawą Eugenie Bouchard. U niej nie ma nawet tak podstawowych manier, jak chociażby podejście po treningu i podziękowanie za grę. Bo wydaje mi się, że takie minimum powinno zostać zachowane. My, sparingpartnerzy, też jesteśmy tam przecież w pracy, normalnie spotykamy się z nimi przy siatce. Nie wiem, ale dla mnie standardem jest, że po meczu idę zbić z kimś piątkę. Czy go znam, czy nie, obojętnie. Albo taki Alexander Zverev. Trenowałem z nim, kiedy był jeszcze u nas w akademii. Wtedy oczywiście nie był gwiazdą, miał może 15-16 lat. I teraz widzę, że trochę trudniej przychodzi mu rozmowa, czy nawet zwykłe przywitanie się. Gdzie myślę, że gdybym policzył dni, w których widziałem go w akademii, to pewnie na spokojnie wyszłoby ich ponad sto. Ale niektórzy tacy już są, że po prostu skupiają się na sobie. Chociaż z drugiej strony nawet ich rozumiem, bo przecież na każdym turnieju spotykają dziesiątki nowych osób i każdy coś od nich chce. Popatrz chociażby na takiego Rogera Federera. To po prostu kosmos co się dzieje, kiedy podczas turnieju obok przechodzi Federer.
Co się dzieje?
Wszyscy lgną do niego, wszyscy chcą autograf, wszyscy chcą zamienić z nim słowo, wszyscy chcą go zobaczyć chociaż przez chwilę. Dobrze to tłumaczy historia z Miami. Szwajcar wtedy akurat trenował najczęściej poza głównym obiektem, nawet rozgrzewał się na uboczu, bo tam miał ciszę i spokój. I kiedy raz przed półfinałem wszedł na główne korty – trybuny wypełniły się dosłownie w pięć minut. Pięć minut. Podczas treningu naliczyłem wokół niego chyba z ośmiu ochroniarzy, którzy pilnowali, żeby kibice nic nie odwalali. Ja dzięki akredytacji mogłem stać akurat przy korcie i to była ekstra miejscówka. Jak wychodził z kortu, obok wyjścia od razu czekał na niego meleks. Miał do niego może 30 sekund drogi, a od razu zebrało się przy nim z pięćdziesiąt osób z telefonami, piłkami i markerami do autografów. Gdzie jeszcze pozostali zbiegali z trybun.
Z nim nie było okazji zagrać?
Przez większość turnieju rozgrzewał się ze swoim trenerem. O sparingpartnera, leworęcznego, poprosił dopiero przed meczem finałowym z Nadalem. Ostateczne zagrał z nim nasz kolega pochodzący z Chile. To w ogóle niezła historia, bo gość pierwszy raz był na takim turnieju w roli sparingpartnera i od razu dostał Federera. Było tak, że chłopak już ze dwa dni nie miał żadnych treningów, aż w końcu organizatorzy dzwonią do niego: „Słuchaj Adrian, potrzebujemy na jutro leworęcznego sparingpartnera do gry”. „Aha, a z kim?” – pyta. „No w turnieju zostało już tylko dwóch: Federer z Nadalem”. Ponoć przez telefon czuć było, jak kopara mu opadła. Zadzwonił do mnie jakieś dziesięć minut później, był zaaferowany: „Mikołaj! Z Federerem będę grał! Co mam robić?!” (śmiech). Był strasznie podekscytowany, ale jakoś go uspokoiłem. To było dla niego super doświadczenie, bo grał z nim i w sobotę, i w niedzielę.
Zazdrościłeś mu?
Powiem tak: na pewno bym chciał. Nie podchodzę jednak do tego w ten sposób, że zazdroszczę komuś sparingu. Chociaż prawdą jest, że każdy z nas czeka na największe gwiazdy, każdy chce odbijać z największymi. Bo wiadomo, zupełnie inaczej podchodzi się do zawodniczki, która – z całym szacunkiem oczywiście, ale jednak – gra tylko debla. To już nie jest dla nas takie wyzwanie. A grając z największą gwiazdą czuć może stres, ale jednocześnie też ekscytację.
Musisz mieć straszną zajawkę, skoro robisz to wszystko praktycznie za darmo.
I to bardzo dużą zajawkę. Jest to moja droga, którą odnalazłem, żeby być blisko zawodowego tenisa. Cały czas wprawdzie próbuję jako zawodnik, wierzę, że nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa, ale to trudne. Obecne przygotowuję się do serii „futuresów” w Mrągowie i innych miastach. Trenuję codziennie o 7.30. Gram ok. 2,5 godz., później jest sesja z fizjoterapeutą, gdzie często jest duży wycisk i znoszenie bólu na leżance w gabinecie. Ale walczę. Sparowanie traktuję jako inwestycję w siebie. Myślę, że da mi to dużo, dużo więcej, niż jakiekolwiek szkolenie. Trenuję z najlepszymi na świecie, spotykam trenerów najlepszych na świecie, dotyczy to także specjalistów od przygotowania fizycznego, którym również interesuję się pod kątem tenisa. Mogę z tymi ludźmi być, trenować, rozmawiać. Wiadomo, kilka tysięcy złotych wydam na taki wyjazd nic nie zarabiając, ale zebrane doświadczenie jest bezcenne.
Jako zawodnik w turnieju ATP zadebiutowałeś dopiero w ubiegłym roku w chińskim Shenzhen. Krótki to był mecz.
No krótki. Przegrałem z Włochem 1:6, 1:6. Chyba nawet godziny nie graliśmy. Byłem zdenerwowany, bo był to jednak mój pierwszy raz na takim poziomie. Myślę, że gdybym mógł raz jeszcze rozegrać to spotkanie, wyszedłbym na kort bardziej na luzie. Świetne doświadczenie, bo pokazało, jaki jest mój poziom na tle gościa, który jest 170. na świecie. I chociaż wynik wyglądał na jednostronny to wiem, że to wcale nie była przepaść. Miałem mnóstwo okazji przy swoim serwisie, ale ostatecznie to on potrafił wygrywać najważniejsze piłki. A tak w ogóle, to poleciałem do Chin głównie w roli sparingpartnera. Trzymałem jednak rękę na pulsie, bo wiedziałem, że rok wcześniej w kwalifikacjach było tylko 13 zawodników, a drabinka liczy 16 miejsc. Tym razem też było podobnie, dlatego zapytałem organizatorów, czy mogę zagrać. Tak się zaczęło.
To prawda, że za tamten przegrany mecz w eliminacjach dostałeś więcej kasy niż w całej dotychczasowej karierze?
Wiesz, to może być prawda. Dostałem nieco ponad tysiąc dolarów. Być może gdybym policzył także nieoficjalne turnieje w których występowałem, to pieniędzy byłoby trochę więcej, ale z tych oficjalnych imprez kasy faktycznie nie było za dużej.
Oficjalna strona ATP podaje, że zarobiłeś do tej pory 2,3 tys. dolarów. Faktycznie, banku nie rozbiłeś.
Tyle że profil ATP nie podaje, że odliczyli od tego jeszcze podatek (śmiech). Te miliony zarabiane przez gwiazdy fajnie wyglądają w gazecie, ale na koncie jest mniej. Pewnie z 30 proc. jeszcze od tego odejmują. Gdybym miał policzyć tylko kasę, którą włożyłem w wyjazdy na turnieje, na bank byłbym na grubym minusie. Ktoś może sobie pomyśleć, że gość ładuje w tenisa pieniądze, kompletnie nic z tego nie mając, ale to nie do końca tak. Zbieram doświadczenie, kontakty, a dzięki temu jednak sporo ludzi przychodzi później do mnie na lekcje. Chociaż jakiś czas temu wróciłem już do Polski, to cały czas mam jednak możliwość wyjazdów na turnieje. Mam również zapewnienie, że zawsze będę miał pracę w akademii na Florydzie.
Marzysz o Wielkim Szlemie?
Z tego co słyszałem, na szlemach już płacą sparingpartnerom, a więc byłaby to niezła fucha. Tam jednak ciężko jest się dostać. Cóż, na razie może nie zarabiam, ale zebranego doświadczenia i wspomnień nikt mi już nie zabierze.
I zawsze możesz powiedzieć, że znasz Murray’a.
Tak jest. Andy też mnie pamięta i skleja ze mną pionę!
ROZMAWIAŁ RAFAŁ BIEŃKOWSKI