Lech zrobił dzisiaj to, co musiał: wygrał. Zaksięgował trzy punkty. Nie potknął się, nie wywrócił, cały czas jest w grze, a myśląc o mistrzostwie Polski nie musi uciekać się do zaawansowanej matematyki. Niemniej niewiele brakowało, by taki czarny dla poznaniaków scenariusz się ziścił. Igrali dzisiaj z ogniem – czyli z całkiem niezłą Wisłą – ale ostatecznie się nie poparzyli.
A wydawało się, że będzie lekko, łatwo i przyjemnie, istny piknik, festyn. Dziewiąta minuta – Majewski posyła rakietę ziemia-bramka Załuski. Mija dziesięć minut z okładem, a Głowacki udowadnia, że nawet najbardziej doświadczony stoper czasem się myli. A nam w sumie przypomniały się czasy “Głowy” w kadrze, w której miał niepodzielnie rządzić latami, by potem być niezrównanym pechowcem, który jak nikt potrafił się znaleźć w nieodpowiednim miejscu w nieodpowiednim czasie. Tym razem za lekko zagrał piłkę do bramkarza, w rezultacie idealnie wypuszczając Makuszewskiego. Ten minął Załuskę, a potem nie zrobił Przybeckiego, tylko podwyższył na 2:0.
I co teraz? 2:0, mamy ich, lejemy dalej i patrzymy czy równo puchnie? Nie, tak potoczyć się to nie mogło, bo tajemnicą poliszynela jest fakt, że Wisła od samego początku grała naprawdę solidny futbol. Gdyby ktoś oglądał ten mecz na telegazecie, pomyślałby: nie no, patałachy, zawalili mecz w mniej niż kwadranse, wracać na piechotę. W praktyce natomiast to Biała Gwiazda wykazywała więcej inicjatywy. Mieliśmy wrażenie, jakby wszędobylski Boguski – któremu brakowało wsparcia – odbierał piłkę, potem zagrywał do siebie na wolne pole, następnie wrzucał do Boguskiego, by potem Boguski niepokoił bramkarza Lecha groźnym strzałem. Ostatecznie Putnocky kłopotów narobił sobie sam: niegroźna sytuacja, Boguski w obstawie trzech, ma zerowe szansę by wygrać walkę o tzw. “lagę na bałagan”. Putnocky nie wiadomo po co wychodzi, a potem jeszcze taranuje Kostewycza. Dzięki temu Boguski ma pustą bramkę.
Całkiem niezła pierwsza połowa, po zmianie stron została jednak zastąpiona nie tyle przez piłkarską wersję szachów, co piłkarskimi bierkami wodnymi. Szczególnie ze strony Lecha: w ataku mieli wielkie problemy, by rozegrać cokolwiek interesującego. Załuska narobił się mniej więcej tak, jak siedząc na ławce w Celtiku. Lech mając jednobramkowe prowadzenie postawił na staropolską murarkę. Z doświadczenia wiemy, że jak ktoś broni kurczowo jednobramkowego prowadzenia, to zwykle szybko sprowadza na siebie kłopoty, ale Wiśle brakowało kropki nad i. A może brakowało Brożka, który dopiero w 75′ minucie zmienił bezproduktywnego Ondraska, może brakowało Stilicia, który świetnie rozumiał się z Boguskim, uderzył też z rzutu wolnego w słupek? Lech absolutnie nie kontrolował wydarzeń boiskowych, dryfował po trzy punkty – w doliczonym czasie gry Boguski znowu obił słupek, ale jednak Lech dowiózł zwycięstwo. Powiedzmy sobie szczerze: na tym etapie sezonu nic więcej się nie liczy.
Wisła kończy sezon z dużym spokojem. Może dzisiaj przegrała, ale widać, że na Reymonta rodzi się coś interesującego. Lech? Demonstracji siły nie było, ale najważniejsze jest to, że Lech w przyszłą niedzielę siądzie do pokera z Legią, Lechią i Jagiellonią. Nie ma na ręce karety asów, ale też nie wyskoczy z parą dziewiątek.