
weszlo.com / Weszło
Opublikowane 24.05.2017 13:36 przez
redakcja
Pewnie, że finał Pucharu UEFA czy Ligi Europy to nie ten sam kaliber co walka po odsłuchaniu „kaszanki”, ale wciąż w finale spotykają się dobre zespoły, z przypadku nikt tam nikogo nie zaprasza. A co za tym idzie, potrafi się dziać, czego dowodem będzie tytułowe zestawienie, które przedstawiamy wam poniżej. Uznajmy to za dobry omen – Manchester United i Ajax stworzą takie widowicho, że za rok będzie trzeba tę dziesiątkę uaktualnić.
Choć naturalnie w finale międzynarodowego pucharu zabrakło polskiego zespołu – do tego musielibyśmy chyba rozkręcić turniej w Grupie Wyszehradzkiej – to jednak finał Ligi Europy z sezonu 14/15 był dla nas specjalny. Odbywał się przecież na Stadionie Narodowym i był kolejnym egzaminem po Euro 2012 dla rodzimej organizacji. Jak się znów okazało, jesteśmy w te klocki całkiem nieźli, Polska była chwalona i choć może świat widział lepiej przygotowane murawy, to poza tym nikomu niczego nie brakowało. Całe szczęście, nie był to jednak ostatni polski akcent tego dnia, bo na boisku w barwach Sevilli zameldował się Grzegorz Krychowiak, który walnie wówczas przyczynił się do wygranej Hiszpanów, bo to przecież on wyrównał stan meczu. Potem dwa gola strzelił jeszcze Bacca i Sevilla, choć napotkała silny opór ze strony Dnipro (gole Kalinicia i Rotana), sięgnęła po kolejne europejskie trofeum.
Wiadomo, że Chelsea przyzwyczajona jest do grania w rozgrywkach europejskich wyższej klasy, ale w sezonie 12/13 nie udało się The Blues wyjść z grupy Ligi Mistrzów. Musieli wtedy ustąpić miejsca Szachtarowi, zajęli dopiero trzecie miejsce, co zrzuciło ich w otchłań często lekceważonych przez Anglików rozgrywek. Benitez – który zmienił wówczas Di Matteo – chciał jednak trofeum i wprowadził londyńczyków do finału, czyniąc z nich tym samym pierwszy zespół w historii, który dzierżąc Champions League zagrał sezon później piętro niżej w Europie. Rywalem Chelsea była Benfica i postawiła się dzielnie – choć po godzinie gry przybyszów z Wysp na prowadzenie zaprosił Torres, to już osiem minut później do remisu doprowadził Cardozo. Był w tym meczu moment, kiedy chyba wszyscy widzowie spodziewali się dogrywki, ale inny plan miał Ivanović – w 93. minucie pognębił rywala i Chelsea była górą.
Debiutancki w rankingu finał, który odbywał się na zasadzie dwumeczu. Pierwsza rywalizacja, na Anfield, zaczęła się dla The Reds fatalnie – Belgowie po 15 minutach prowadzili 2:0 i ten słaby obraz nie zmienił się przed przerwą. Dopiero po godzinie gry gospodarze zaczęli ogarniać i. co ciekawe, tak jak wiele lat później w Stambule, przez sześć minut strzelili trzy bramki. W rewanżu z kolei padł remis 1:1 i trofeum trafiło w ręce ekipy Boba Paisley’a, która by w ogóle w finale zagrać, musiała w trzeciej rundzie poradzić sobie ze Śląskiem Wrocław (5:1 w dwumeczu).
To właściwie tutaj na drogę do wielkości wkroczył Jose Mourinho, który w 2003 roku sięgnął po Puchar UEFA, a potem po Ligę Mistrzów. Choć ten pierwszy sukces jest naturalnie mniej prestiżowy, to łatwo nie było – Celtic przyjechał mocno zmotywowany, by wziąć pierwsze międzynarodowe trofeum od 1967, a za klubem do samej Sewilli, gdzie rozgrywano finał, podążyło aż 80 tysięcy fanów. The Bhoys walczyli – ekipa z Petrovem, Lennonem, Suttonem i przede wszystkim Larssonem była mocnym rywalem, a za sprawą tego ostatniego (dwa gole Szweda), doprowadziła do dogrywki. Tutaj musiała już uznać jednak wyższość Smoków, bo w 115. minucie o wygranej Porto przesądził Derlei.
Mourinho triumfował, a jeszcze w pierwszej rundzie musiał krytykować swoich piłkarzy, bo dostali w Płocku od Polonii Warszawa.
Patrzy się na skład Borussii z tego spotkania i wracają wspomnienia: Lehmann, Dede, Ricken, Rosicky, Koller, Amoroso, Ewerthon… No ciekawa to była ekipa, lecz – w przeciwieństwie do składu Kaiserslautern – nie zwycięska, a przynajmniej nie w finale Pucharu UEFA z 2002 roku. Na przeciwko jej stanął bowiem Feyenoord z Tomaszem Rząsą w wyjściowym ustawieniu, ale przede wszystkim z Pierre’m van Hooijdonkiem, który ładował w tamtej edycji jak głupi (został królem strzelców z ośmioma golami). W finale nie omieszkał zrobić tego samego dwukrotnie i Holendrzy wygrali 3:2.
Co ciekawe, obie ekipy udaremniły wówczas włoski final – BVB ogoliło rundę wcześniej Milan, zaś Feyenoord odprawił Inter.
– To najlepsze, co ma holenderski futbol, a myśmy go zniszczyli – powiedział Bobby Robson po pierwszym spotkaniu, kiedy Anglicy łatwo pokonali AZ aż 3:0. Mógł się czuć pewnie, bo Ipswich raz, że zapracowało sobie na pokaźną zaliczkę, a dwa – było w tej edycji przekonujące. Po drodze w dwumeczu 5:1 dostał od nich Widzew, natomiast Saint-Etienne aż 7:2, przecież z Michelem Platinim w składzie. Holendrzy nie chcieli jednak odpuszczać i trzeba im przyznać, że z finałem pożegnali się godnie, ba – napędzili Anglikom stracha. Od 73. minuty prowadzili 4:2, więc byli blisko odrobienia strat, ale ostatecznie na takim wyniku stanęło.
Zanim Sevilla trafiła w ogóle do finału tej edycji Pucharu UEFA i miała szansę, by walczyć o obronę tytułu, piękną historię musiała pisać już na poziomie 1/8 – Andaluzyjczycy przegrywali w Doniecku 1:2 z Szachtarem, a to eliminowałoby ich z dalszej zabawy. Stało się jednak coś cudownego – z rzutu rożnego wrzucił Dani Alves, a gola strzelił… Palop, bramkarz Sevilli. Podłamani Ukraińcy w dogrywce dali pokonać się jeszcze raz i Hiszpanie rozpoczęli marsz na finał. Tam z kolei spotkali zespół również z La Liga, czyli Espanyol. Obie ekipy pokazały kapitalną reklamę tej ligi, tworząc niebywałe widowisko – w sumie uderzając na bramkę aż 43 razy! W pewnym momencie wydawało się, że Sevilla zamknie sprawę, bo grała w przewadze i za sprawą Kanoute doprowadziła do stanu 2:1 w dogrywce. Jednak nie, uparty Espanyol jeszcze zdołał wyrównać, a konkretnie zrobił to Jonatas. Jak się okazało – był to ich ostatni miły epizod w tym finale, bo karne lepiej strzelali rywale.
Skrót TUTAJ
Ależ to było starcie – po włoskiej stronie Maradona czy Careca, po drugiej choćby Klinsmann, który jednak w pierwszym meczu nie zagrał. Włosi wypracowali sobie wówczas małą zaliczkę wygrywając 2:1, ale to nie było nic, co zamykałoby drogę przed Niemcami do trofeum. Niestety dla nich, u siebie zawiedli. W 62. minucie przegrywali 1:3 i choć po swojemu się nie poddali, w 89. minucie doprowadzając do remisu, to było za mało. Puchar wziął Maradona i spółka, a dziś można się tylko zastanawiać co byłoby, gdyby wcześniej mógł zagrać Klinsmann.
Powiedzenie o 22 facetach, którzy grają w piłkę, a na końcu wygrywają Niemcy, które każdy słyszał po kilka milionów razy, w tym dwumeczu miało świetnie zastosowanie i choć Lineker swojego bon mota wygłosił nieco później, to pewnie widząc takie cuda jego opinia dojrzewała. Espanyol rozbił w pierwszym meczu Bayer 3:0 i wydawało się, że nic Hiszpanom nie może się stać. Byli mocni, do finału wdarli się pokonując Inter, Milan czy Brugię. A jednak, Bayer się postawił, w 81. minucie rewanżu strzelił na 3:3, za sprawą Cha Bum-Kuna, a w karnych wygrał 3:2. Puchar wówczas mógł również ucałować Andrzej Buncol, który zagrał w obydwu spotkaniach.
Trudno o inny wybór zwycięzcy, bo piłkarze Liverpoolu i Deportivo Alaves stworzyli KAPITALNE widowisko, które na zawsze przeszło nie tyle, co do historii Pucharu UEFA, ale futbolu w ogóle. Z jednej strony Liverpool, który w składzie miał Gerrarda, Owena, Hamanna czy Fowlera. Z drugiej Alaves, które zaszokowało wówczas, bo nikt nie dawał szóstemu zespołowi sezonu 99/00 w Hiszpanii większych szans na cokolwiek. A jednak, dzielny kopciuszek ogrywał choćby Inter, Rayo Vallecano i Kaiserslautern (9:2 w dwumeczu z tymi ostatnimi!) i zameldował się w finale. Wydawało się, że Anglicy szybko rozliczą ich dość łatwą drabinkę, bo po 16. minutach już prowadzili 2:0, ale nie – Alaves nie rzuciło ręcznika, najpierw doszło w kontakt, a potem nawet gol na 3:1 ich nie złamał, bo w 49. minucie było już 3:3. Fowler strzelający gola na 4:3 w 72. minucie? Nie ma problemu – w 88. odpowiedział Jordi Cruyff.
Uff, działo się w tym meczu niesamowicie dużo i chyba dopiero w dogrywce Alaves zaczęło brakować doświadczenia. Wyłapali dwie czerwone kartki i strzelili samobója. Przegrać 4:5 w finale to jednak żaden wstyd, a już tym bardziej dla takiego zespołu, który przecież codziennie nie pisze tak pięknych historii.
PAWEŁ PACZUL
Opublikowane 24.05.2017 13:36 przez
Brakuje mi Galatasaray – Arsenal z 2000, niby tylko 0-0 i karne, ale mecz mega emocjonujący…
zasnąłem na tym meczu ;p.
Rustu recber na bramce! tyle pamiętam z mezu xD
To źle pamiętasz. Dla Galaty bronił wówczas Claudio Taffarel.
prawda. pomyliłem
ja bym dodał finał PZP gdy Arsenal przegrał z Realem Saragossa 1:2.
Decydujący gol autorstwa Nayima z połowy boiska w ostatniej minucie dogrywki.
https://www.youtube.com/watch?v=HgpsFUV9t24
do dziś pamiętam minę Seamana, który leży w bramce, żuje gumę i myśli „co tu sie wyrabia?”
Hiszpanie mieli w tym finale całą masę strzałów na wiwat, tzw. Panu Bogu w okno. Jak raz wycelowali, to nie było czego zbierać…
Swoją drogą ten sezon był dla Arsenalu jedną wielką porażką.
Co z tego, że doszedł do finału PZP, skoro dostał taki cios, gdy wszyscy byli już myślami przy karnych… „Klątwa PZP” – Arsenal był chyba już siódmym obrońcą tytułu, który przegrał w finale (i ostatecznie nikt nigdy nie obronił trofeum!). Do tego tragiczny sezon w lidze, odpadnięcie z Pucharu Anglii na pierwszej przeszkodzie i porażka w ćwierćfinale Pucharu Ligi (oba mecze w ciągu kilku dni), a jeszcze przegrana w meczu o Superpuchar Europy. Dramat.
nie wszystkie strzały były na wiwat.
Druga bramka dla Realu (chronologicznie pierwsza) też genialna. Bodajże Esnaider w okienko pocelował. Ale Nayim swoim lobem wszystko nakrył czapką.
niezły musiał być ten Espanyol w 88′ skoro nawet Bayern Monachium rozgromił 3:0.
To tak na marginesie ch…ści ligi angielskiej 😀
Pozycja 6 w rankingu, filmik od 3:10 min. pokazuje jak przez te 15 lat zmienił się futbol.
Dzisiaj, Lehmann po takim odepchnięciu prze kolejne 3 minuty leżał by na murawie łapiąc się za każdą możliwą cześć swego ciała zerkając tylko czasem czy sędzia reaguje na jego konwulsje. A wstając, ekipa medyczna przez kolejną 1 minutę doprowadzała by do stanu pierwotnego jego fryzurę.
Mając w pamięci popisy Ronaldów, Suareuzów, Neymarów i innych poślednich piłkarzo-panienek z ostatnich kilku sezonów, postawa Lehmanna budzi podziw (choć wtedy to była normalność).
W dzisiejszych czasach dla piłkarza od honoru ważniejszy jest stan fryzury w trakcie meczu oraz ilość followersów na Instagramie.
Z sentymentem i łezką w oku ogląda się te powtórki wielkich meczy z przełomu XX i XXI wieku.
Wielkie dzięki za ich przypomnienie.
Nic dodać nic ująć. Kwintesencja tego co mi się ciśnie czasem na usta gdy widzę popisy obecnych „gladiatorów”.
Dlatego pamiętamy czasy prawdziwego Ronaldo (brazylijskiego), del Piero, Nedveda, Bergkampa itp i wspominamy często jak to kiedyś było. Ale to się już nie wróci bo komercjalizacja w futbolu już za daleko zaszła. Nie ma odwrotu, niestety.
Wygląda na to, że w obecnej erze, pseudo-popisy aktorskie nie mające nic wspólnego z okazywaniem szacunku rywalowi ani uczciwą grą, nie są napiętnowane a wręcz promowane. Tylko się pytam, komu ma to służyć i w jaką to stronę doprowadzi tą piękną dyscyplinę?
UEFA czy FIFA z promocji gry Fair play (promowanej tak mocno na przełomie wieków) chyba już całkiem się wycofały. Teraz federacje usilnie walczą z rasizmem (nawet gdy go nie ma to też walczą).
Wprowadzanie VAR nie było by potrzebne, gdyby nie fakt, że teraz każdy piłkarz lub piłkarzyna za punkt honoru stawia sobie oszukanie sędziego dla korzyści swojej drużyny, a centrale mają to w nosie, praktycznie nie każą takich graczy, przepisy nie są dostatecznie dostosowane, ba słyszy się nawet czasem, że to piękno futbolu gdy sędzia da się nabrać (sic!).
Jestem w stanie zrozumieć prawie wszystko, komercjalizacja, reklamy, ogromny rynek azjatycki, wynik ponad wszystko i liczenie z tego pieniędzy, ok. Ale nie rozumiem, dlaczego taki dla przykładu Ronaldo, zdobywając i mając wszystko, sukcesy, trofea, sławę, kasę z kontraktów i reklam burzy swój cały dorobek pokładając się na boisku co trzeci mecz, płacząc i udając, że tak strasznie boli, bo ktoś chwilę wcześniej przebiegł obok niego.
No niestety, całe fair play już za parę lat po prostu zniknie śmiercią naturalną jak to tak dalej pójdzie. O, świeża sytuacja z dzisiaj – oglądam sobie mecz Ajax-Man.Utd, Anglicy prowadzą 2-0 a pedałek Herrera (oczywiście Hiszpan) ściera się czołami z gościem z Ajaksu i pada jak rażony piorunem i się turla – kwintesencja obecnych czasów. Tak jest już prawie w każdej kolejce ligowej i niemal w każdej lidze (no może poza Angielską i trochę Niemiecką – słynącymi z twardej gry, gdzie za takie zachowanie by śmiechem cały stadion takiego delikwenta zjadł).
Cel niestety teraz uświęca środki jak praktycznie nigdy wcześniej. Piłkarze z roku na rok zarabiają coraz większe pieniądze ale honoru i boiskowej charyzmy już w nich coraz mniej. Mam nadzieję że jednak znajdzie się ktoś mądry w centrali i weźmie się za to całe towarzystwo od cwaniactwa i symulowania bo to się aż niesmaczne czasem robi.
I „normalne” stroje, a nie ta obcisła dzisiejsza gejoza, podkreślająca tylko szkieletowatość niektórych kopaczy. Na przykład tego pana:
taa normalne stroje… Gdzie „krotki” rekaw pilkarskiej koszulki konczy sie w polowie przedramienia, a jest tak obszerna ze mozna by z niej uszyc obrus na weselny stol zastawiony dla 30 osob.
No nie, na przełomie wieków już takich strojów było mniej. Wory były najczęstsze gdzieś w połowie lat 90.
Stroje strojami, pamiętam jak chyba na MŚ’2002 zabroniono Kamerunowi zagrać w obcisłych koszulkach bez rękawów przygotowanych przez Pumę. Mnie tak krój koszulki nie razi co jego odcień – różowe (u klubów których herb, barwy nie mają z tym kolorem nic wspólnego) albo w odcieniu wściekłej oczojebnej żółci a la roboty drogowe 🙂 No i te koreczki, żółte, zielone, różowe z inicjałami, imionami i innymi pierdołami. Jeszcze pół biedy jak piłkarz broni się umiejętnościami ale najczęściej to jest jednak przerost formy nad treścią.
Dla mnie też jest niedorzecznością robienie na koszulce herbu w wersji monochromatycznej. Niech sobie na wizytówkach robią, na koszulkach ma być normalny i już!
Koszulki z monochromatycznym herbem wyglądają jak te za kilka dych z bazaru, które ubieraliśmy często i gęsto jako dzieciaki (i tylko wtedy).