Gdyby ktoś parę miesięcy temu powiedział nam, że jeszcze w tym sezonie na stadionie Śląska odbędą się dwa spektakle z rzędu, zdobywca Pucharu Polski będzie o krok od spierdzielenia się z ligi, a gola strzeli Mariusz Pawelec, który ostatnie trafienie zaliczył w 2010 roku, nasza twarz wyglądałaby przez moment jak twarz Mesuta Oezila. Tymczasem ostatnie dwa spotkania na spektakularnej wrocławskiej arenie wyglądają tak…
Bramki: 10:1
Punkty Śląska: 6
A sytuacja w tabeli Arki, zdobywcy pucharu, tak:
(stan na 20:30, źródło: 90 minut).
Co gorsza, położenie gdynian w ten weekend jeszcze tylko się pogorszy – swoje mecze rozegrają jeszcze wszyscy bezpośredni rywale do utrzymania.
Dziś jednak niewiele wskazywało na to, że napiszemy o jakimkolwiek ze scenariuszy wymienionych we wstępie, bo po rozpoczęciu meczu to Arka miała – jak to się ładnie mówi – więcej z gry. Czy może inaczej: to ona potrafiła wymienić pięć podań (Śląsk nie potrafił) i to ona częściej próbowała tego typu rozwiązań (Śląsk przytomnie stwierdzał, że i tak nie ma sensu). W efekcie to Arka wyszła na prowadzenie, choć sama akcja może nie była spektakularna, bo piłkę do siatki po wrzutce z autu głową wpakował Sołdecki. Starcie z grawitacją/własnym refleksem przegrał przy tej próbie interwencji Pawełek – nie wiedzieć czemu rzucił się za późno i jakoś taj bez przekonania (gibki golkiper wyjąłby 10/10). Jak na standardy Pawełka jest to jednak babol, który przejdzie kompletnie bez echa.
Jeszcze mniej przekonująca była akcja, po której losy meczu tak naprawdę się odmieniły. Wrzutka z wolnego, Biliński przedłuża piłkę i zaczyna się bilard. Sołdecki chciał wybić piłkę – ledwie musnął. Morioka chciał ją przyjąć – nie udało się. Chciał strzelić – wyszło mu z tego podanie. Dopiero piłka jakimś cudem znalazła się pod nogami Mariusza Pawelca i ten dobił do pustaka. Kolejna bramka Śląska przyszła po jakiejś minucie. Arka nie zdążyła dobrze wznowić gry, a wrocławianie już przejęli piłkę w środku pola, Morioka inteligentnie wypuścił Picha, ten walnął między nogami Steinborsa.
W tym momencie było już po meczu. To znaczy wynik teoretycznie wciąż był sprawą otwartą, ale Arka postanowiła zacząć grać na miarę drużyny, która walczy o spadek. I bardzo dobrze jej to wychodziło.
Naprawdę, Śląsk nie musiał się przemęczać, wszystko przychodziło im samo. Akcje Arki? Nawet nie trzeba było się przed nimi specjalnie bronić, skoro kreatywności było w nich tyle, co stylu w książce Jerzego Engela. Akcje Śląska? Nawet nie trzeba było ich wyprowadzać, skoro rywal chętnie rozdawał prezenty. Jakie? O, na przykład Sobieraj postanowił kiwać się jako ostatni obrońca i – pewnie będziecie zdziwieni – nie udało mu się. Piłkę przejął Biliński i wyszedł 2 na 1 z Morioką, ale samemu zdołał skutecznie wykończyć akcję. Drugi prezent wręczył Zbozień, tracąc piłkę na własnej połowie, gdy w szeregach Arki było tyle luzu, co w studiu nagrań Snoop Dogga. Efekt z tego taki, że gola Arce wpakował nawet Mario Engels, który do momentu strzelenia gola wyróżniał się tylko idiotycznymi wrzutkami i kiwaniem się z samym sobą. I nie mówimy tylko o dzisiejszym meczu.
Swoją drogą zastanawiamy się, czy mamy prawo skrytykować po tym meczu Krzysztofa Sobieraja, skoro nie pojechaliśmy razem z autokarem arkowców te 600 kilometrów, by zobaczyć, jak popełnia spektakularnego babola. Krzyśku, najwyżej wypunktujesz nas w wywiadzie.
Fot. FotoPyK