Reklama

Jak co środę… JAKUB OLKIEWICZ

redakcja

Autor:redakcja

17 maja 2017, 15:23 • 4 min czytania 16 komentarzy

Byłem pewny, że ten okres jest już daleko za mną. Że czasy, gdy przybicie piątki z Markiem Saganowskim urastało do rangi najważniejszego wydarzenia półrocza już bezpowrotnie minęły. Ta przesadna ekscytacja golami w meczach o pietruszkę. Snuciem planów na nowy sezon, liczeniem punktów w tabeli, sprawdzaniem wyników w telegazecie – czy czasem w Szczecinie nie padł korzystny dla nas remis 3:3, a w Katowicach GKS nie podłożył się Amice. Tyle razy się rozczarowywałem, tyle razy “zabrakło szczęścia”, tyle razy “trzeba było odłożyć plany na przyszły rok”, że zgorzkniałem jeszcze przed osiemnastymi urodzinami.

Jak co środę… JAKUB OLKIEWICZ

Nadal oczywiście były momenty emocji, w których nogi same wskakiwały na płot okalający boisko, ale żyłem meczem ŁKS-u głównie w dniu meczu, ewentualnie przy derbach z Widzewem co najwyżej kilka dni wcześniej.

No właśnie. Przy derbach. To było coś wyjątkowego nawet dla zgorzkniałych. 90 minut futbolowej wojny, o której miasto huczało przez dobre kilka tygodni, przy której porwać dawali się nawet najbardziej stateczni mieszkańcy Łodzi. Ale i te derby zaczęto obrzydzać. Najpierw subtelnie, tu zmniejszając liczbę biletów, tu dbając o to, by termin nie był zbyt dogodny. Przerabialiśmy wszystkie możliwe utrudnienia – od zamkniętych sektorów gości, przez zmniejszanie pojemności własnych trybun, aż po ustawianie terminów na wczesne popołudnie w… lany poniedziałek. Derby zaczynały blednąć, tak jak wyblakłym stał się dawny obraz obu drużyn. Ostatni ludzie, którzy nadawali temu starciu status “czegoś więcej” zostali odizolowani od boiska. To, co kiedyś wyznaczało rytm życia miasta stało się zwykłym ligowym meczem – bo przecież najprzyjemniejsze w spotkaniach z lokalnym rywalem są te momenty ciszy w ich sektorze po zdobytej przez nas bramce, ta frustracja rosnąca z każdą minutą niekorzystnego wyniku, ta dumnie uniesiona głowa następnego dnia w szkole czy w pracy. Lata 2010-2012 to było dogasanie – dogasanie klubów, dogasanie derbów. Jeszcze siłą rozpędu, jeszcze z przyzwyczajenia czuliśmy emocje, ale patrząc w pusty sektor gości każdy wiedział – coś umiera, coś się kończy.

I nagle dzieje się coś, czego się po sobie kompletnie nie spodziewałem. Po pięciu latach wracają spotkania ŁKS-u z Widzewem. Wydaje się, że wrócić muszą wszystkie emocje, odżyć musi całe to potężne tło, tym bardziej, że po obu stronach miasta rośnie entuzjazm związany z odbudową własnych klubów. W końcu na co dzień walczymy w III lidze, nawet największym optymistom byłoby ciężko wykrzesać z siebie radość z oglądania zwycięstw nad Motorem Lubawa.

Tymczasem nie czuję wcale większej ekscytacji niż przed wyjazdem na mecz z Drwęcą Nowe Miasto Lubawskie. Ba, dzisiaj przyznałem się przed sobą do czegoś, co wcześniej nie mieściło mi się w głowie – oddałbym trzy punkty w derbach, jeśli miałoby to zagwarantować nam awans. Pamiętam te wypowiedzi sprzed lat, niby pół-żartem, ale bardziej serio: możecie nawet spaść z ligi, byle wygrać derby. To nie był taki pusty frazes – gol Marcina Mięciela przy al. Piłsudskiego i to, co działo się przed telebimem przy al. Unii 2 tuż po nim było warte każdych konsekwencji sportowych. Do dziś pamiętam ten szał, albo raczej jego pierwszą część, bo późniejszych zdarzeń tego wieczora nie pamiętam wcale. Spadliśmy z ligi, tak, ale tamtej nocy nikt nam nie odbierze. Wielu zakochało się w ŁKS-ie, gdy “Danielewicz skarcił Widzew”. Co z tego, że ten sam Widzew i tak został wtedy mistrzem Polski – my byliśmy mistrzami Łodzi i to nam zupełnie wystarczało.

Reklama

A teraz? Rany, gdybym wiedział, że po porażce w derbach nadejdzie zwycięski marsz do II ligi – byłbym wniebowzięty. Zresztą, i tak od paru miesięcy mieszkam na 90minut.pl – analizuję z kim gra Drwęca, kiedy, jaki wynik padł w ich ostatnim meczu. Kto jest najgroźniejszym piłkarzem Huraganu Morąg? Jak uda nam się skruszyć mur postawiony przez piłkarzy Świtu Nowy Dwór Mazowiecki? Remis z Sokołem Ostróda, rewelacją wiosny, to wynik dobry czy tragiczny? Ostatni raz tak przejmowałem się wynikami jakoś w 2001 roku, gdy ŁKS walczył o utrzymanie w II lidze. Miałem 11 lat i wierzyłem, że Paweł Golański, Łukasz Madej i Robert Sierant wprowadzą nas któregoś dnia do Ligi Mistrzów.

Wydawać by się mogło, że ponad 15 lat później będę odrobinę mądrzejszy, ale – z czego z pewnością ucieszy się Urkides – muszę przyznać, że nie potrafię tego o sobie napisać. Gapię się w tabelę, jak gapiłem się w telegazetę na początku tego tysiąclecia. Derby? Tak, są ważne, bo Widzew traci do nas 4 punkty. Ale odkąd zapadła decyzja: bez kibiców gości, to po prostu kolejny szczebel na bardzo chybotliwej drabinie do II ligi. Pamiętam, jakie emocje towarzyszyły mi w długiej drodze do Nowego Miasta – były bardzo zbliżone do tych dzisiejszych. Dzieciak z głupią wiarą, że piłka kopnięta na czwartym szczeblu rozgrywkowym cokolwiek znaczy.

Z jednej strony chyba powinienem się cieszyć, że znów jestem tym 11-letnim Kubą wpatrzonym w cyferki wyznaczające kolejne pozycje w tabeli. Z drugiej – mam wrażenie, że to też symboliczny pogrzeb derbów. Może jeszcze kiedyś wrócą, ale jeśli dla kibiców Widzewa ważniejsza od atmosfery na meczu jest otoczka marketingowa wokół ich klubu, a dla mnie tabela na koniec ligi, to znaczy że po dawnych czasach zostały tylko kolory szalików.

Najnowsze

Felietony i blogi

Komentarze

16 komentarzy

Loading...