Maria Szarapowa wróciła po zawieszeniu za stosowanie dopingu. W atmosferze skandalu zagrała w turnieju, w którym nie powinna wyjść na kort, a potem w dwóch następnych. Po wczorajszej decyzji dyrekcji Roland Garros już wiemy, że nie wystąpi w Paryżu. Tymczasem kobiecy tenis ewidentnie potrzebuje wielkich gwiazd, które będą “ciągnąć” całą dyscyplinę.
„Houston, mamy problem” to hasło – klucz ze wszystkich filmów o zdobywaniu kosmosu. Tu pasuje bardzo dobrze, bo chodzi o gwiazdy. A konkretniej mówiąc: spadające gwiazdy. Po wielu tłustych latach kobiecy tenis przechodzi kryzys.
Za nami ponad dekada dominacji Sereny Williams. Amerykanka, która wygrała więcej Wielkich Szlemów niż ktokolwiek wcześniej, teraz spodziewa się dziecka. Ktokolwiek pod jej nieobecność przejmie prowadzenie w rankingu, i tak pewne jest jedno: w kobiecym tenisie nie ma w tej chwili gwiazd pokroju Nadala, Federera, Murraya czy Djokovicia. Inaczej mówiąc: dyscyplinie brakuje motorów napędowych, dziewczyn, które przyciągnęły by kibiców i – co jeszcze ważniejsze – sponsorów. Ktoś, kto wykłada kasę na męski turniej, z dużą dozą prawdopodobieństwa zobaczy w finale dwóch graczy z top 5, w najgorszym razie z top 10. Tymczasem w przykładowym finale w Stuttgarcie spotkały się Laura Siegemund i Kristina Mladenović. W Madrycie ta druga grała z Simoną Halep. To oczywiście bardzo dobre zawodniczki, będące w świetnej formie. Ale umówmy się: nikt nie chce w finale Ligi Mistrzów oglądać FC Porto i Feyenoordu Rotterdam, oczywiście poza kibicami wspomnianych drużyn. Dla sponsorów, telewizji i postronnych widzów taki mecz to porażka, bez względu na wynik i dramaturgię. Jasne, od czasu do czasu potrzebna jest sensacyjna porażka faworyta, żeby nie było nudno. Ale regułą ma być finał z wielkimi gwiazdami – tak funkcjonuje ten biznes.
– Największe turnieje sobie poradzą, bo nie potrzebują dodatkowej promocji. Dlatego na przykład Francuzi nie dali Szarapowej dzikiej karty do Roland Garros. W mniejszych imprezach gwiazdy o znanych nazwiskach są konieczne, żeby przyciągnąć widzów i sponsorów. Stąd decyzja dyrektorów ze Stuttgartu, by Szarapowej pozwolić grać w turnieju, który zaczął się, gdy była jeszcze zawieszona – tłumaczy Adam Romer z miesięcznika Tenisklub.
Sereny nie ma, powrót Szarapowej też jest daleki od rewelacji. W Stuttgarcie wprawdzie dotarła do półfinału (Mladenović), ale w Madrycie i Rzymie szybko przegrała z Mirjaną Lucić Baroni. Teraz jej prośba o dziką kartę do Roland Garros została odrzucona, nie wiadomo, czy będzie mogła zagrać na Wimbledonie.
A propos – dwukrotna mistrzyni londyńskiego turnieju Petra Kvitova wciąż dochodzi do siebie po ataku nożownika. Wiktoria Azarenka, inna wielkoszlemowa mistrzyni, dopiero wznowiła treningi po urodzeniu dziecka.
Liderką rankingu jest Angelique Kerber. Oczywiście, do pochodzącej z Polski i trenującej w Puszczykowie pod Poznaniem tenisistki mamy ogromną sympatię, jednak nie jest to przecież gwiazda na miarę Sereny Williams czy Marii Szarapowej. Kto jej depcze po piętach w rankingu? Karolina Pliskova, Simona Halep, Dominika Cibulkova, Johanna Konta. Konia z rzędem temu, kto w top 10 dzisiejszego rankingu wskaże kogoś, kto naprawdę może pociągnąć tę dyscyplinę.
– Sytuacja jest mocno skomplikowana. Wiele gwiazd z różnych przyczyn nie występuje, inne notują zniżkę formy. Oczywiście, to sprawia, że poziom gry jest niższy, po prostu gra mniej topowych dziewczyn – wyjaśnia Adam Romer. – Z drugiej strony, to daje szanse zaistnienia komuś z drugiego szeregu. Na razie na przykład Simona Halep wydaje się być murowaną faworytką Rolanda Garrosa, poza nią mocnych kandydatek w zasadzie nie widać. Ale czy to nie idealny moment, żeby narodziła się nowa gwiazda?
– WTA to cykl, w którym jest mnóstwo gwiazd, ale prawie żadnej mistrzyni – uważa Peter Bodo, felietonista tennis.com. – To pozwala tworzyć sensacyjne nagłówki i ciekawe artykuły. To sprawia, że zawodniczkom łatwiej się przebić i zyskać 15 minut sławy. Anarchia w kobiecym tenisie pozwala także bardziej docenić ciągłą doskonałość Sereny i kilku innych, które regularnie osiągały dalekie fazy turniejów. Przez poprzednie lata pytanie w WTA brzmiało: Kto będzie następną Sereną. Teraz zmieniło się w: Czy ktoś tak naprawdę chce być następną Sereną.
Rzeczywiście, następców nie widać. Wspomniana wcześniej Szarapowa swój pierwszy Wimbledon wygrała w wieku 17 lat. Monica Seles nie była jeszcze pełnoletnia, gdy miała na koncie cztery wielkoszlemowe triumfy i pozycję numer 1 w rankingu. Przykłady z przeszłości można by mnożyć, ale nie wypada kopać leżącego. Dziś średnia wieku w pierwszej dziesiątce to ponad 27 lat, a byłoby znacznie więcej, gdyby nie 23-letnia Garbine Muguruza.
Nie wypada nie zadać w tym miejscu pytania, czy słabości rywalek i nieobecności najgroźniejszych konkurentek nie mogłaby wykorzystać 28-letnia Agnieszka Radwańska? Polka w tym roku jednak póki co gra zdecydowanie poniżej możliwości, na domiar złego przyplątała jej się kontuzja stopy, przez którą nie zagrała w Madrycie i Rzymie. Na Paryż ma być gotowa, problem w tym, że nigdy nie przeszła tam czwartej rundy. Jeśli gdzieś miałaby wykorzystać wakaty w czołówce, to tylko na Wimbledonie. Ale to samo pisano przed Australian Open, zanim z hukiem wyleciała z niego w 2. rundzie…